Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Leki z dawnej apteki

Farmacja wieków dawnych

XIII-wieczna kopia „De Materia Medica”, najważniejszego starożytnego dzieła z zakresu farmacji, autorstwa Dioskurydesa, greckiego lekarza z I w. n.e.. XIII-wieczna kopia „De Materia Medica”, najważniejszego starożytnego dzieła z zakresu farmacji, autorstwa Dioskurydesa, greckiego lekarza z I w. n.e.. Wikipedia
Wśród substancji, które przez tysiąclecia służyły ludziom jako lekarstwa, jest wiele środków dziwnych, zabawnych, czasem budzących odrazę. Oto krótka historia specyfików zagubionych w dziejach farmacji.
„Kostium aptekarza”, rycina Nicolasa de Larmessina.AKG/Polityka „Kostium aptekarza”, rycina Nicolasa de Larmessina.
Apteka z końca  XVII w. według Augusta Christiana Fleischmanna.AKG/Polityka Apteka z końca XVII w. według Augusta Christiana Fleischmanna.

Jednym z elementów udanego procesu leczniczego jest tzw. atmosfera ozdrowieńcza – aura curae. Są to wszelkie niemedyczne okoliczności wspomagające kurację, w tym pozytywne nastawienie pacjenta i jego przekonanie o skuteczności stosowanej terapii.

W przeszłości niejednokrotnie lek był jedynie jednym z elementów kuracji, natomiast większą wagę przypisywano zaklęciom, modłom i innym rytuałom. Dawni lekarze, często będący jednocześnie szamanami, doskonale zdawali sobie z tego sprawę, łącząc podawanie leków ze wskazówkami religijnymi lub magicznymi. Niezwykle istotnym elementem było przekonanie pacjenta, że warunkiem powodzenia jest jednoczesne zażywanie medykamentów i przestrzeganie zaleconych rytuałów.

W staroegipskim Papirusie Ebersa wśród wskazań dla lekarzy znajdziemy zapis: „zaklęcia magiczne są dobre dla lekarstw i lekarstwa są dobre dla zaklęć magicznych”. Ten sam dokument wymienia setki surowców używanych w medycynie starożytnego Egiptu. O ile czosnek, propolis, opium i mirrę stosujemy do dziś, o tyle skóra węży, zęby psów czy pomiot mysi nie kojarzą się już raczej z apteką.

Innym przykładem stosowania aura curae było zapisywanie przez lekarzy bardzo dużej liczby surowców potrzebnych do sporządzenia leku. Liczące do 60 składników recepty miały świadczyć o niezwykłym kunszcie i szerokiej wiedzy medyka, lecz ze względu na zachodzące pomiędzy składnikami interakcje leki musiały w rzeczywistości wykazywać działania zupełnie nieprzewidywalne.

Podobny cel miało wieszanie u sufitu dawnych aptek egzotycznych eksponatów, które stwarzały atmosferę tajemniczości. Wysuszone jaszczurki, krokodyle, żółwie, słoje pełne zalanych spirytusem węży częściej stanowiły jedynie dekorację, niż były rzeczywiście używane do wytwarzania leków.

Farmacja jako siostra medycyny rozwijała się razem z nią, więc nie uniknęła błędów ani porażek. Ze względu na wątpliwą skuteczność lub wręcz szkodliwość wiele ze specyfików leczniczych zniknęło z oficjalnych receptariuszy. Niektóre w czasach swojej świetności przynosiły jednak producentom i dystrybutorom znaczne zyski, w wyniku czego co jakiś czas obserwujemy kolejne próby wprowadzenia na rynek tych „cudownych”, dawnych remediów. Choć panaceum na wszystkie choroby nie istnieje, proceder nadal trwa, o czym świadczą poniższe przykłady.

Mumio

– swoją popularność zawdzięczało w Europie XIX w. namiętności do gorącego Egiptu. Jako że wszystko, co wówczas przywożono z Afryki, stawało się modne, a zarazem kosztowne, wysoka cena mumio z początku ograniczała jego sprzedaż jedynie do bogatej warstwy mieszczańskiej. Mimo że dostawcom ponoć zabraniano zdradzać postronnym sekret pochodzenia i produkcji remedium, na rynku pojawiły się również jego tańsze podróbki.

Rzekę zysków ze sprzedaży łykanego przez śmietankę ówczesnej Europy cudownego leku zatamowała informacja, że ciemne, pachnące olejkami balsamicznymi pastylki o smolistej konsystencji pozyskiwano w rzeczywistości ze zmielonych w całości sarkofagów, razem z ich zmumifikowaną zawartością. Obecnie, a jakże, mumio nadal dostępne jest w sprzedaży internetowej, tym razem jako tajemnicze „łzy skalne” z dalekiego Kaukazu. Jak zapewnia jeden z dystrybutorów, niesprecyzowani badacze dowiedli, że produkt ten pełen jest minerałów, witamin oraz białek, cukrów i innych związków o zbawiennym działaniu. To tajemnicze lekarstwo zaleca się na wszystkie dolegliwości.

Theriak (inaczej „mitrydat” lub po polsku „driakiew”)

– jest cudowną, uniwersalną odtrutką, odkrytą przez króla Pontu Mitrydatesa Eupatora. Za jego panowania w modzie było trucie oponentów lulkiem czarnym i szalejem jadowitym, stąd poza znajomością trucicielstwa wśród dworu konieczna była również wiedza o odtrutkach. Theriak był ponoć owocem wieloletnich badań króla truciciela, które prowadził na niewolnikach i jeńcach, a także i na swoich mniej lubianych krewnych. Specyfik wymagał jednak specjalnego dawkowania, przez co liczne próby zgładzenia tyrana spełzły na niczym. Mitrydates zażywał codziennie małą dawkę trucizny i jednocześnie złożoną z 54 składników odtrutkę. Kluczowa dla powodzenia kuracji była dawka – od minimalnej, poprzez średnią, aż do wysokiej, i znów stopniowo, coraz mniejsza, ale po każdej obowiązkowo stosowano odtrutkę. Miało to przyzwyczaić organizm do trucizny.

Czymże był tajemniczy theriak? Badania dowodzą, że poza różnorodnymi składnikami zwierzęcymi zawierał m.in.: soki roślinne, klej, opium, aloes, rabarbar i różnorodne żywice. Składniki mieszano z miodem i winem z Malagi, ugniatano do konsystencji ciasta, które potem kilka miesięcy musiało odstać w kamiennym naczyniu. Mikstura ta zyskała tak wielką sławę, że w późniejszych wiekach pochodzący z Krety lekarz Nerona, Andromachus, udoskonalił ją dopełniając do 89 składników (w tym opium, asfalt i sproszkowane żmije).

Kilka stuleci później w Polsce, w XVII w., profesor Akademii Krakowskiej Sebastian Petrycy zaleca ten niemal już zapomniany specyfik w czasie moru, gdyż „driakiew przeciw wszystkim jadom stosować należy, nad driakiew nie masz nic lepszego”. Ale w 1825 r. prof. Józef Sawiczewski z Uniwersytetu Jagiellońskiego pisze o theriaku: „driakiew, ten potwór zdrowego rozsądku, błędu i wschodniego zabobonu”. Driakiew oficjalnie z powodzeniem sprzedawano w aptekach jeszcze w okresie Księstwa Warszawskiego. Co ciekawe, opisana metoda gradacji specyfiku stosowana jest nadal w immunologii i nazwano ją mitrydatyzmem (polega na uzyskaniu odpowiedzi organizmu na działanie danej substancji poprzez podawanie stopniowo wzrastającej i malejącej dawki).

Róg jednorożca (Cornus unicornus)

– przez całe dekady był dostępny dla zamożnych klientów. Jednorożec, czyli unicorn, to dla przypomnienia mityczny koń z długim, skręconym rogiem, ozorem wieprza i krowimi kopytami. Zwierz ten – jak donoszą dawne źródła – poskramiał lwy, a przy tym był wrażliwy na wdzięki kobiece. Dawni lekarze zalecali róg magicznego zwierzęcia jako odtrutkę i, jak w przypadku wielu podobnych surowców, jako remedium na dowolne dolegliwości. Rozróżniano dwa źródła tego cennego surowca: Unicornus marinum – jednorożec morski, oraz Unicornus fossile – jednorożec kopalny. Pierwszy specyfik w rzeczywistości pozyskiwano z zębów (rogów) narwala, drugi zaś ze skamieniałych szczątków wymarłych zwierząt kopalnych, np. z kłów mamutów.

Marcepan

– kojarzący się dziś jedynie ze słodyczami – to migdały utarte z miodem i cukrem. Włoski aptekarz o imieniu Marco sprzedawał wymyślony przez siebie specyfik w formie małych chlebków (łac. panis – chleb, stąd panis Marci i w końcu marcepan). Lekarstwo to, ze względu na wykrztuśne właściwości migdałów, zalecano w chorobach płuc. Z czasem jego smak sprawił, że rozpoczęło zupełnie niemedyczną karierę w cukierniach.

Mandragora (Mandragora officinalis)

– to średniowieczny lek uniwersalny. Ta pochodząca z rejonu Morza Śródziemnego roślina zawiera wiele związków silnie działających i może powodować śmiertelne zatrucia. Jednak dla dawnych medyków ważniejsze były jej właściwości magiczne. Rosła jedynie pod szubienicą – tam gdzie spadło nasienie wisielca. Zebrana w niewłaściwy sposób przynosiła śmierć. Według Szymona Syreniusza (1540–1611), aby wyrwać mandragorę, należy uwiązać sznur wokół rozety liści, lecz uważając, by nie dotknąć rośliny. Drugi koniec sznura należy przywiązać do ogona czarnego psa głodzonego dwa dni. W piątek przed zachodem słońca psa należy drażnić mięsem – aż wyrwie korzeń. Tak pozyskany surowiec można z powodzeniem stosować do wyrobu leków. W Polsce mandragorę zwano dziwowstrętem, wisielczym nasikiem lub pokrzykiem samcem.

Dawne receptariusze i farmakopee obfitowały w surowce dziś już niestosowane. Zniknęły całe grupy specyfików, będące przez lata oficjalnie substancjami leczniczymi. Leki pochodzenia zwierzęcego i ludzkiego (tzw. animalia) dzielono na dwie główne grupy: animalium integra (czyli odpowiednio spreparowane całe zwierzęta) oraz animalium partes (spreparowane fragmenty ciał zwierzęcych).

W aptekach można było nabyć suszone w całości i sproszkowane: żmije, pająki, skorpiony, a nawet osły i lisy. Wśród specyfików uzyskiwanych z określonych części zwierząt w Europie popularnością cieszyły się: wątroba zająca, żółć wilka, mózg i genitalia jelenia, płuco lisa, oczy racze, kopyta krów, smalec psi, krew, wnętrzności i srom suki oraz żółć ryb.

W Farmakopei florenckiej znajdziemy recepturę na olej z dżdżownic („weź dżdżownic pół funta, opłucz dobrze w winie…”), w austriackiej – na specyfik z wilczej wątroby („wątrobę wilka płucze się w winie i suszy w piekarniku”).

Inną grupą lekarstw, wstydliwie pomijaną jako swoiste kuriozum, są tzw. stercora, czyli leki wstrętne. W różnych kulturach i czasach medycyna w poszukiwaniu skutecznych specyfików sięgała bowiem po niezbyt szlachetne surowce: ekskrementy zwierzęce i ludzkie, łupież, mleko kobiet karmiących, nasienie powieszonego. Szczególnie mroczny rodowód mają takie surowce, jak Axungia hominis i Cranium humanum – pierwszy to tłuszcz ludzki wytapiany z ciał skazańców, drugi to czaszka ludzka, czasami dodatkowo przypalana nad ogniem dla zwiększenia właściwości wymiotnych, które ponoć posiadała.

Ciekawym przykładem jest tzw. Lac virginis, czyli mleko dziewicze. Otóż już sama nazwa surowca wzbudzała niepokój i pobudzała wyobraźnię, co z kolei znajdywało odzwierciedlenie w popycie i cenie. W rzeczywistości roztwór o konsystencji przypominającej mleko zawierał siarczan ołowiu, rozpuszczony w wodnym roztworze węglanu ołowiu.

W wielu kulturach, w tym we chrześcijańskiej, jako leki stosowano fragmenty przedmiotów związanych z obiektami kultu: drewno z drabiny, która przyśniła się św. Jakubowi, ocet, który podawano do picia ukrzyżowanemu Jezusowi, czy też drzazgi ze Świętego Krzyża. Sprzedawano je jako produkty o wielkiej mocy uzdrawiającej. Dziś olbrzymi biznes zdrowotny kwitnie przy każdym większym ośrodku, któremu przypisuje się zaistnienie cudów. Fatima czy Lourdes to wręcz bazar pełen sprzedawców świętej uzdrawiającej wody czy wykonanych z wosku części ciała, których spalenie ma uzdrowić dany organ. Także nawet dziś, podróżując po greckich wyspach, możemy natknąć się na małe kapliczki, gdzie namalowane na ścianach święte postaci mają wydrapane oczy. Wierzono bowiem, że uzyskany w ten sposób proszek to remedium na choroby oczu.

A czy to możliwe, aby wielokrotnie stosowano jeden i ten sam lek, a właściwie nawet tę samą tabletkę, u kilku osób? Otóż historia farmacji zna i takie przypadki. Pilulae perpetuae – tzw. wieczne pigułki (ponoć autorstwa Paracelsusa) – to kulki uformowane z metalicznego antymonu. Po połknięciu ich zewnętrzna warstwa w reakcji z kwasem solnym, obecnym w soku żołądkowym, wytwarzała sole o silnych właściwościach przeczyszczających. Nienaruszona poza cienką, zewnętrzną warstwą pigułka była wydalana w całości, a następnie myta i przechowywana w apteczce niczym skarb domowy.

Podobnym specyfikiem był tzw. kielich wymiotny (poculum vomitorium). Kielich ten w trakcie produkcji powlekano wieloma warstwami antymonu. Po nalaniu wina i odstawieniu kielicha na jakiś czas, w reakcji wina z powierzchnią ścian naczynia uwalniał się winian antymonu, który po wypiciu wywoływał wymioty. Po użyciu kielich myto, osuszano i odstawiano do następnego użycia.

Dla przyciągnięcia zainteresowania kupujących cudowne nazwy nadawano zwykłym specyfikom o niewielkiej przydatności lub, co gorsza, szkodliwym działaniu. Dodatkowej szlachetności nadawał lekom zapis nazwy w łacinie lub odniesienie do obiektów kultu: Elixir ad longam vitam, czyli eliksir długiego życia, Pilulae sine quibus esse nolo – pigułki, bez których nie chce się żyć (w rzeczywistości przeczyszczające), Emplastrum gratia dei – plaster bożej łaski, Pilulae benedictae – pigułki błogosławione.

Dziś nadal świetnie sprzedają się produkty, których nazwy sugerują ich starożytne czy też zakonne pochodzenie. Może po prostu chcemy wierzyć, że lepsze są leki wytwarzane nie na automatycznych liniach produkcyjnych, lecz przez widniejących na etykiecie, pogrążonych w skupieniu, poczciwych braci zakonnych?

Polityka 32-33.2012 (2870) z dnia 08.08.2012; Nauka; s. 83
Oryginalny tytuł tekstu: "Leki z dawnej apteki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną