Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Na początku była piłka

Na początku była piłka. Futbol, narodowa religia Brazylijczyków

Stadion Maracana w Rio de Janeiro Stadion Maracana w Rio de Janeiro Vanderlei Almeida/AFP / EAST NEWS
Moment, w którym piłka nożna trafiła do Brazylii, jest łatwy do ustalenia. Trudniej uchwycić moment, w którym stała się narodową religią i jednym z najważniejszych elementów tożsamości tego społeczeństwa.
Finał Mundialu w 1950 r., Brazylia-Urugwaj. Alcides Ghiggia strzela gola na 2:1 dla Urugwaju.AP/EAST NEWS Finał Mundialu w 1950 r., Brazylia-Urugwaj. Alcides Ghiggia strzela gola na 2:1 dla Urugwaju.
Moacir Barbosa - bramkarz, przez którego płakała cała Brazylia.AN Moacir Barbosa - bramkarz, przez którego płakała cała Brazylia.
Charles Miller - człowiek, który przywiózł do Brazylii futbol.John Mills/Splash/EAST NEWS Charles Miller - człowiek, który przywiózł do Brazylii futbol.

W 1894 r. pewien brazylijski nastolatek Charles Miller wracał z Anglii do domu w São Paulo. Gdy schodził ze statku na nadbrzeże portu Santos, niósł w rękach dwie futbolowe piłki i książeczkę z przepisami, jak nimi grać. Pewno nie podejrzewał wtedy, że jego szkolny nabytek tak bardzo odmieni Brazylię. To, co jego brytyjscy koledzy nazywali footballem, miało szybko przekształcić się w futebol – najbardziej popularną, masową formę spędzania wolnego czasu brazylijskich mężczyzn.

Początkowo mecze odbywały się w niedziele i wyglądały jak angielskie pikniki: eleganccy panowie kopali piłkę, a panie prezentowały modne stroje, chroniąc się przed słońcem pod falbankami parasolek. Już wkrótce jednak futbolowe szaleństwo przeniosło się poza ogrodzone kluby i zaczęło ogarniać inne warstwy społeczne, a przede wszystkim tę najbiedniejszą. Okazało się, że jest to idealny sport na tamtą epokę.

Żeby rozegrać mecz, nie trzeba było wiele: wystarczyła zrobiona ze szmat piłka, dwa kamienie zastępujące bramkę i boisko, którym mogła być plaża lub mały placyk między domami. Grać mógł każdy, bo zasady były proste i przejrzyste, a organizacja meczu czy treningu nie kosztowała nic. Brazylijscy chłopcy ćwiczyli na różnych podłożach: czasem na piasku, a czasem na zboczach faweli, co wymagało dodatkowej sprawności w opanowaniu piłki. Alex Bellos, autor świetnej książki zatytułowanej „Futbol. Brazylijski styl życia”, przytacza opis boiska z okolic São Paulo przesłany przez korespondenta angielskiej gazety „Exeter Express and Echo”: „Wyobraźcie sobie najgorsze możliwe boisko w kraju. Następnie podnieście je, strzepnijcie jak dywan i na tak pofałdowaną powierzchnię wrzućcie sporo kamieni i fragmentów cegieł. Potem podpieczcie je dobrze w tropikalnym słońcu, a będziecie mieli jakie takie pojęcie, na czym tu się gra w piłkę”.

Piłka nożna właściwie nie miała żadnej konkurencji. „Była monokulturą tak jak uprawa kawy czy cukru” – pisał w swojej książce „Brazylijczycy” Joseph A. Page, analizując przyczyny tej zbiorowej fascynacji futbolem. Niewątpliwie na jej rozmiar wpływała akceptacja dla indywidualizmu i improwizacji, cech wspólnych dla brazylijskiego stylu gry i mentalności. Choć o wyniku decydował poziom wyszkolenia całej drużyny, w czasie meczu zawsze znajdowało się miejsce do zaprezentowania wyjątkowej sprawności w dryblingu, celnych podaniach czy strzałach na bramkę.

Ponadto raz ustalone reguły gry – takie same dla wszystkich, niezależnie od pochodzenia i zamożności – pasowały do wyobrażenia biednych o sprawiedliwszym świecie. Nareszcie sukces w meczu zależał od talentu, pracy i pasji, a nie od społecznego statusu zawodników. Jako pierwszy udowodnił to portugalski klub Vasco da Gama z Rio, który oficjalnie zaangażował ciemnoskórych piłkarzy ok. 1922 r. Chwilę później drużyna zdobyła mistrzostwo ligi, zachęcając innych do wprowadzenia podobnych zmian. Stopniowo niechęć do wprowadzania kolorowych zawodników na ligowe boiska malała, ale o tym, że musiało to być dla wielu bolesne doświadczenie, świadczy smutna anegdota o Mulacie Carlosie Alberto, który grał w istniejącym do dziś klubie Fluminese. Przed pierwszym meczem wpadł na pomysł, by rozjaśnić swoją ciemną twarz ryżową mąką. Nie przewidział, że taki makijaż spłynie z jego policzków wraz z pierwszymi kroplami potu. Fani drużyny przeciwnej zauważywszy nieudaną maskaradę, zaczęli przezywać zawodnika: „Ryżowa mąka!”. Stały się one przydomkiem klubu Fluminese i dziś są tylko wspomnieniem czasów słusznie minionych.

Gdy kolorowi Brazylijczycy raz na boiska piłkarskie się przebili, nikt ich już nie potrafił powstrzymać ani też narzucić im zdyscyplinowanego, chłodnego angielskiego stylu gry. Okazało się, że miłość do futbolu łączy się z sambą, a piłkarskie rajdy w kierunku bramki przeciwnika – z zamiłowaniem do tanecznych popisów na karnawałowych paradach. Podobno maestria brazylijskich dryblerów rozwinęła się w tym początkowym okresie, gdy ciemnoskórzy piłkarze potykali się na murawie z białymi, próbując ich ograć bez ryzyka faulu czy nawet cielesnego kontaktu.

Połączenie sportu z taneczną sprawnością okazało się skuteczną techniką w zdobywaniu goli. Najlepiej dowiódł tego pierwszy idol brazylijskiego futbolu Leonidas da Silva, który w 1938 r. na mundialu we Francji zachwycił widzów swoją techniką. Został królem strzelców, zdobył pierwszego w historii gola z przewrotki oraz zasłużony pseudonim – Czarny Diament. Już wtedy – jak zauważa Bellos – Brazylijczykom zaczynało świtać w głowach, że w futbolu nikt im nie dorównuje. Mogli tego dowieść dopiero 12 lat później, po zakończeniu drugiej wojny światowej, gdy w 1950 r. FIFA wznowiła rozgrywki o mistrzostwo świata.

Organizację imprezy przyznano Brazylii, która z tej okazji postanowiła wybudować gigantyczny stadion piłkarski w śródmiejskiej dzielnicy Rio de Janeiro – Maracanie. Do konkursu na projekt obiektu przystąpili najlepsi krajowi architekci, w tym również młody Oscar Niemeyer, którego ekscentryczny pomysł został szybko odrzucony. ­Nieme­yer zapragnął bowiem posadowić stadion w głębokiej niecce, 12 m poniżej poziomu ziemi, po to, by widzowie nie musieli wspinać się na swoje miejsca po schodach i rampach. Rui Costa w książce „Rio – Pisarz i Miasto” odnotowuje, że realizacja „tak kretyńskiego projektu” gwarantowałaby rozgrywanie meczów przy 50-stopniowej temperaturze w porze suchej, a w porze deszczowej – konieczność zmiany dyscypliny sportu. Stadion zamieniałby się czasowo w największy na świecie basen. Jak zauważył brazylijski dziennikarz Sergio Augusto, wtedy być może jego kraj zostałby wielokrotnym mistrzem świata w piłce wodnej.

Wybrano inną propozycję i po dwóch latach ciężkiej pracy, w błyskawicznym tempie wzniesiono betonowego giganta. Stał się on natychmiast symbolem narodowego potencjału i tożsamości, której ważnym elementem scalającym była piłka nożna, a raczej maestria, z jaką ją uprawiano.

Maracana, amfiteatr ze 180 tys. miejsc siedzących, ulokowanych wokół murawy, w długich, drewnianych ławkach, robił imponujące wrażenie. Z powodu swoich rozmiarów stadion podczas rozgrywek był niczym wulkan emocji, a widzowie siłą tysięcy gardeł tworzyli trzecią drużynę mającą znaczny wpływ na przebieg widowiska. Maracana przeistoczyła się z obiektu architektury sportowej w obiekt architektury sakralnej. Stała się świątynią futbolu, na której płycie reprezentacja narodowa miała zdobyć swój pierwszy tytuł mistrza świata.

Początkowa seria zwycięstw z Meksykiem (4:0), Szwecją (7:1) i Hiszpanią (6:1) wskazywała na to, iż to ogólnonarodowe marzenie się ziści. Nic nie zapowiadało tragedii. Dzień przed finałowym meczem „Gazeta Esportiva” z São Paulo zamieściła na pierwszej stronie wielki tytuł „Jutro pokonamy Urugwaj!”, a „O Mundo” z Rio wydrukowało zdjęcie reprezentacji z podpisem „Oto mistrzowie świata!”. Tymczasem, jak pisał kiedyś Jaroslav Hašek, „Bóg to jest coś, co się was nie boi i da wam do wiwatu tak, że aż zgłupiejecie”. Moment, gdy słowa te stały się ciałem, zapamiętała cała Brazylia. Nastąpił w niedzielę 16 lipca 1950 r. podczas finałowego meczu z Urugwajem.

Podobno na mistrzowskim pucharze napis „Brazil” został wygrawerowany, zanim zaczęto grę, a na 22 złotych medalach wybito nazwiska reprezentantów gospodarzy. Podobno Urugwajczycy przed wyjściem na murawę stadionu odprawili zbiorowy rytuał wysiusiania się na gazety z triumfalnymi zdjęciami gospodarzy. Tych podobno było wiele, ale jedno było absolutnie pewne – Brazylia przegrała 1:2 i przez następnych kilkanaście lat nie mogła otrząsnąć się z tej tragedii.

Naród najpierw oniemiał, a potem rozpłakał się nad swoimi nieudacznikami, którzy przysporzyli mu takiego zawodu. Nazwisko urugwajskiego napastnika Alcidesa Ghiggii, który na 12 minut przed końcem spotkania, przy wyniku 1:1, otrzymał podanie w środku pola, wyprzedził brazylijskiego obrońcę i umieścił piłkę w siatce obok bezradnego bramkarza Barbosy, momentalnie wryło się w pamięć całego pokolenia. Podobnie jak grobowa cisza, która zapadła na stadionie…

Pomeczowa histeria była proporcjonalna do przedmeczowej euforii. Jeden z brazylijskich powieściopisarzy, obecny na meczu Carlos Heitor Cony, tak zapamiętał swoje doświadczenie: „Siedziałem w bezruchu na betonowym stopniu, patrząc, jak ukośne promienie słońca oświetlają stadion. W absolutnej ciszy tłumu, niezmąconej ani jednym pojedynczym szlochem, nasze oddechy zamarły w brutalnym zbiorowym osieroceniu. (…) Ci, którzy przeżyli to okrutne popołudnie, wierzyli, że już nigdy nie zaznają szczęścia…”. Paulo Perdigao, krytyk filmowy i tłumacz, pisał w książce „Anatomia porażki”: „Z wszystkich historycznych kryzysów tego narodu, ten mundial był najpiękniejszym i najbardziej pamiętnym. To było nasze tropikalne Waterloo”.

Brazylijska skłonność do dramatyzowania i przesady zatruła życie zawodnikom, którzy grali wtedy na Maracanie. Każdy z nich na swój sposób odczuł ciężar tej porażki. Najbardziej wzrusza historia nieszczęsnego bramkarza Barbosy, który zmarł w ubóstwie w 2000 r. Przed śmiercią mówił, że „najsmutniejszy moment w jego życiu nastąpił dwadzieścia lat po meczu, gdy rozpoznała go w sklepie jakaś kobieta. Pochyliła się do swojego dziecka i powiedziała: Popatrz, przez tego człowieka Brazylia płakała”.

Na zakończenie tego znanego, acz smutnego, wątku warto dodać, że władze sportowe kraju w celu odczarowania złego losu po klęsce na Maracanie, postanowiły na zawsze pożegnać się z oficjalnymi białymi strojami swojej reprezentacji. Zastąpiono je zestawem żółto-niebieskim z zielonymi wstawkami, którego, jak widać, do dziś nie trzeba było zmieniać.

Następne mundiale okazały się dla Brazylii dużo szczęśliwsze, bo canarinhos nie dość, że aż pięć razy zdobywali trofeum, to są do dziś jedyną reprezentacją, która uczestniczyła we wszystkich mistrzostwach świata.

Polityka 25.2014 (2963) z dnia 15.06.2014; Historia; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Na początku była piłka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną