Aneta Prymaka-Oniszk
14 marca 2017
Kim byli polscy uchodźcy w Rosji w 1915 r.
Bieżeńcy
W 1915 r. rosyjskie imperium zalała kilkumilionowa fala uchodźców m.in. z polskich ziem. Ich tragedia wyzwoliła niespotykaną obywatelską pomoc. Ale też niechęć. Mówiono, że niosą zarazę i przestępczość, nie chcą pracować i są roszczeniowi.
Wojna, nazwana później pierwszą światową, trwa już blisko rok. Ofiary większych bitew liczą się w dziesiątkach, nawet setkach tysięcy. Choć opłakują je rodziny po obu stronach frontu, walki toczą się daleko od Królestwa Polskiego i Białostocczyzny.
2 maja 1915 r. wojska niemiecko-austriackie atakują Rosjan pod Gorlicami i przełamują front. Ruszają w głąb zajętej wcześniej przez carską armię Galicji; 15 maja docierają do linii Sanu, 3 czerwca odbijają twierdzę Przemyśl, a 22 czerwca wkraczają do Lwowa.
Wojna, nazwana później pierwszą światową, trwa już blisko rok. Ofiary większych bitew liczą się w dziesiątkach, nawet setkach tysięcy. Choć opłakują je rodziny po obu stronach frontu, walki toczą się daleko od Królestwa Polskiego i Białostocczyzny. 2 maja 1915 r. wojska niemiecko-austriackie atakują Rosjan pod Gorlicami i przełamują front. Ruszają w głąb zajętej wcześniej przez carską armię Galicji; 15 maja docierają do linii Sanu, 3 czerwca odbijają twierdzę Przemyśl, a 22 czerwca wkraczają do Lwowa. Wkrótce rozpoczynają ofensywę na północnym odcinku frontu. 5 sierpnia zajmą Warszawę, wcześniej Chełm, Lublin, Łomżę, Pułtusk; dalej na północy są już pod Rygą. Klęska ujawnia kryzys w carskiej armii: nieudolne dowodzenie, słabe zaopatrzenie, zacofanie. Generałowie sięgają więc po taktykę spalonej ziemi, która dała zwycięstwo nad Napoleonem w 1812 r. „W trakcie cofania się, zawczasu (…) niszczyć posiewy przy pomocy koszenia lub w inny sposób – brzmi zarządzenie szefa sztabu gen. Mikołaja Januszkiewicza. – Ludność męską, prócz Żydów, w wieku, w którym obowiązuje służba wojskowa, wydalać na zaplecze, by nie zostawić jej w ręku przeciwnika; wszystkie zapasy chleba i paszy, bydło i konie obowiązkowo wywozić; łatwiej będzie ponownie zaopatrzyć ludność przy naszej ofensywie, niż zostawić przeciwnikowi, który i tak wszystko odbierze”. Plany ewakuacji miast istniały od dawna. Na wschód pociągami jadą archiwa z urzędnikami, fabryki z personelem, szkoły i nauczyciele, dobra kultury. W tym samym kierunku, tyle że pieszo lub własnym wozem, mają też – zgodnie z decyzją wojskowych – wyruszyć chłopi. Specjalne oddziały, których zadaniem jest oczyszczenie wsi, z zapamiętaniem oddają się pracy. Krzyk wyganianych chłopów dociera do Petersburga, podnoszą się oburzone głosy. Rozkaz zostaje odwołany. Ale raz uruchomionej lawiny nie da się już zatrzymać. „Szli dzień i noc. Hałas nie cichł nawet na chwilę” – będą wspominać mieszkańcy okolic Bielska Podlaskiego i Hajnówki. Główne drogi prowadzące na wschód są zatłoczone chłopskimi furmankami i pędzoną trzodą. Idący opowiadają straszliwe rzeczy o wojnie. Do miejscowych zaczyna docierać, że i ich czeka podobny los. Lokalne władze, zanim się ewakuują, rozdają druki, w których na poczet przyszłych odszkodowań należy spisywać utracony w wyniku wojny majątek. Każą uciekać, tak samo wojsko. Ludzi ogarnia strach, w wielu miejscach wybucha panika. Giermaniec będzie babom obcinać cycki, dzieci topić w studniach, mężczyzn zabijać – niesie się po wsiach. Żyjący tradycyjnie, nieruszający się poza własną wieś chłopi wierzą w te pogłoski. Bo i kim owi najeźdźcy są? Ludzie mówią, a propaganda te plotki wzmacnia, że to potwory o jednym oku na czole. W powietrzu unosi się zapach spalenizny. Nocą na zachodzie widać krwawą łunę. Z dnia na dzień odgłosy wystrzałów stają się wyraźniejsze, bliższe. Zdarza się, że kozacy wypędzają wieś, paląc ją na odchodnym. Często przestraszone wsie uciekają, nie czekając wojska. Niektórzy chronią się w lasach, próbując przeczekać, gdy spotkają ich wojskowi, pędzą dalej na wschód. (Ucieczka przed frontem nie jest w tej wojnie niczym nowym; o uchodźcach po austro-węgierskiej stronie czytaj art. „Wygonieni z Galicji”, POLITYKA 38/16). Wyjeżdżających nikt nie rejestruje. Gdy po wyniszczającej drodze osiądą już w Rosji, organizacje pomocowe doliczą się ponad 3 mln uchodźców z zachodnich krańców imperium (z ziem polskich, białoruskich, ukraińskich, litewskich, łotewskich, estońskich). Z Królestwa Polskiego – więcej niż 600 tys. Największy exodus dotknie wschodnią Białostocczyznę, która stanowi część guberni grodzieńskiej znajdującej się poza Królestwem Polskim. Z dwumilionowej przed wojną populacji w Rosji znajdzie się aż 800 tys. osób – więcej niż z całego Królestwa! Z powiatów białostockiego, sokólskiego i bielskiego zniknie większość mieszkańców. Tu, podobnie jak na Chełmszczyźnie, decydujące okaże się wyznanie – do Rosji pojadą w większości zachęcani przez kler prawosławni chłopi, związani z etnosem białoruskim i ukraińskim, choć trudno mówić wtedy o wykształconej świadomości narodowej. Księża katoliccy raczej namawiają wiernych do pozostania. Uchodźców z rosyjska określa się bieżeńcami. Nieznany wcześniej termin przylgnie do chłopów tłoczących się latem 1915 r. na drogach. Swoje majątki licznie opuszczają też ziemianie – ich dwory także płoną, a by dostać odszkodowanie, muszą przebywać po rosyjskiej stronie; dopada ich też wojenna panika – jednak oni mówić będą o sobie: wygnańcy. Posiadane majątki, obycie w świecie, sieć kontaktów, pozycja społeczna sprawią, że ich los będzie różny od bieżeńskiego. Zachowają wpływ na własne życie; bieżeńcy będą zagubieni, bezradni, często bezwolni. Wozy jadą w trzy, cztery rzędy, tworzą się zatory i przestoje. Brakuje wszystkiego: jedzenia, paszy dla bydła, drewna na ognisko. No i wody – jest upalne lato, studnie w pobliżu dróg szybko się wyczerpują. Ludzie piją wodę z rzek, stawów, bagien. Na wybuch epidemii tyfusu, cholery, odry nie trzeba długo czekać. Wzdłuż dróg wyrastają mogiły. Do tego zdarza się, że niemieckie samoloty bombardują wycofujące się tymi samymi drogami rosyjskie oddziały. Bomby padają i na cywilów, wywołując apokaliptyczne skojarzenia. Przerażeni ludzie porzucają swoich zmarłych bez grzebania, co dotychczas było nie do pomyślenia. Powstające na gorąco opisy bieżeńców są przejmujące. Pracownica jednego z punktów pomocowych, podpisana jako Głuchowcowa, notuje: „Pochyliłam się nad dzieckiem i z przerażeniem odskoczyłam: wychudłe liczko pokrywała charakterystyczna wysypka. – Twoja córeczka ma odrę – mówię. Kobieta przygarnęła do piersi jasną dziecięcą główkę. – Troje starszych pochowałam w drodze, tylko ona mi została, moja malutka – zachlipała. To przerywa ciszę. Ludzie zaczynają mówić o swojej tragedii. – Całą piątkę ziemi oddałam, gdy jechaliśmy. – Syneczka nawet pochować nie zdążyłam; na drodze został. Znajdą dobrzy ludzie, może pochowają. – (…) Chorą żonę zostawiłem w mieście, nie pamiętam nawet jego nazwy. Sam z małymi dziećmi jadę…”. Zmarłych po drodze nikt nie liczy. Lokalni historycy na Podlasiu szacują dziś, że nawet jedna trzecia wyjeżdżających mogła nie przeżyć podróży tam i z powrotem. Na taką falę uchodźców nie są przygotowane ani władze cywilne, ani wojskowe. Kuchnie polowe próbują bieżeńców żywić, lekarze wojskowi leczyć, ale to kropla w morzu potrzeb. Z pomocą idą organizacje: Wszechrosyjski Związek Ziemstw i Miast oraz Komitet Wielkiej Księżnej Tatiany, ale i one wobec skali tragedii są bezradne. Bywa, że ludzie spontanicznie organizują pomoc, gotując i rozdając zupę, zbierając odzież itp. Historyczka Helena Głogowska policzy, że do 1916 r. w Rosji utworzono 1300 instytucji i towarzystw do spraw pomocy uchodźcom. Takiej obywatelskiej aktywności dotychczas w Rosji nie notowano. Powstają też narodowe organizacje pomocowe. Gdy władze działającego w Warszawie od wybuchu wojny Centralnego Komitetu Obywatelskiego (Seweryn Czetwertyński, Władysław Grabski, Stanisław Wojciechowski) jadą na wschód, po drodze tworzą sprawnie działające struktury CKO. Niosą one pomoc polskim bieżeńcom (w przypadku mieszkańców Białostocczyzny czy Chełmszczyzny zwykle decyduje katolickie wyznanie), organizując ich w tzw. partie i dostarczając niezbędne środki. Powstają też inne polskie organizacje. Dzięki ich działalności polscy chłopi zostaną rozmieszczeni w większości przed linią Wołgi, będą mieli możliwość załadowania się do pociągów z końmi i wozami. Na miejscu dostaną lepszą opiekę niż ich prawosławni sąsiedzi, którzy nie mają swoich organizacji narodowych. Ale rośnie też niechęć wobec bieżeńców. Mieszkańcy mijanych miejscowości szepczą, że są oni gorsi niż szarańcza. Po ich przejściu zostaje tylko kupa końskiego nawozu i ludzkich odchodów. Do tego kradną. Pasą zwierzęta na cudzej trawie, zabierają snopy i siano ze stogów, kopią ziemniaki i warzywa, wycinają drzewa i łamią płoty na ogniska. „Widzi pan – nigdy nie kradłem, byłem uczciwym człowiekiem. A teraz stałem się złodziejem” – mówi bieżeniec przyłapany na kradzieży drewna (na ognisko, by ogrzać rodzinę). Jego towarzysz nie kaja się: „No i co z tego, że wzięliśmy? A czy naszego dobra nie zabrał Niemiec?” – pyta. Gdy mijana wieś sama szykuje się do wyjazdu, nikt raczej nie broni bieżeńcom brać, co chcą. Ale dalej od frontu dwory wystawiają straże z widłami i psami. Lokalne gazety piszą o demoralizacji bieżeńców i złości miejscowych; donoszą, że nastroje są tak napięte, że może dojść do zamieszek. Władze niektórych miejscowości (np. Mohylewa) proszą wojsko o przysłanie kozaków do pilnowania majątków, bo może polać się krew. Nie lepiej jest też wokół stacji kolejowych, gdzie tworzą się prowizoryczne obozy. Stąd bieżeńcy pociągami mają zostać rozwiezieni po Rosji. Koczują na wozach i w skleconych naprędce szałasach. Choć organizacje pomocowe tworzą punkty żywieniowe i medyczne, szpitale, łaźnie, ochronki dla dzieci, ludziom wciąż dokucza głód, brak wody, epidemie i chłód – po gorącym lecie przychodzi chłodna jesień. W pobliżu szybko wyrastają cmentarze. Rozmiary obozów są przytłaczające. Wokół 28-tys. Rosławia w guberni smoleńskiej koczuje 80 tys. bieżeńców. Wokół niewiele większego Bobrujska – ponad 100 tys. Koło zaledwie 10-tys. Kobrynia – 200 tys. Przez ciut większy Rohaczów w ciągu kilku miesięcy przechodzi 700 tys. osób! A pociągów, które miały wieźć w głąb Rosji, wciąż nie ma. Czasem kolejarze podstawią kilka wagonów, ale nie sposób dostać miejsca bez łapówki. Gdy epidemia w bieżeńskich obozach osiąga skalę zagrażającą wojsku, w sztabie Naczelnego Dowództwa zapada decyzja, by problem rozwiązać jak najszybciej. Kolej od 5 do 15 października ma zorganizować tabor i rozwieźć bieżeńców. Wcześniej muszą zdać swoje wozy, konie i trzodę, ale skupujących je punktów jest niewiele. Chłopi muszą zostawiać swój majątek na stacji. Podróż w towarowych, zwykle nieogrzewanych, wagonach trwa wiele dni, często tygodni. Składy są rozdzielane i zmieniają destynację; wioski i rodziny gubią się. A w głębi imperium nikt nie jest przygotowany na przyjęcie milionó
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.