Joanna Podgórska: – Deklaruje pan, że zainteresował się Łemkami, by zrozumieć, jak to jest żyć od wielu pokoleń w Polsce, nie będąc Polakiem, jak wracać po wypędzeniu do wsi, których już nie ma. Jak to jest?
Antoni Kroh: – Od lat próbuję to zrozumieć i jestem głęboko wdzięczny Łemkom, że mnie przyjęli, uczyli, odpowiadali na moje pytania, nie zawsze mądre. Moja książka to nie monografia czy opracowanie naukowe, ale zbiór wspomnień. Opisuję to, co widziałem i słyszałem. Łemkom wciąż jest bardzo trudno. Wojna i czasy powojenne – to było morze krzywd, hańby, łamania prawa. Wysiedlenie całego narodu ze względu na kryterium wyznaniowe i zdewastowanie całej kultury łemkowskiej było zbrodnią. I ta zbrodnia jest systematycznie i świadomie zapominana, a powinna w polskim alfabecie mieć takie miejsce, jak Westerplatte, Zamojszczyzna, powstanie w getcie, powstanie warszawskie, Oświęcim.
Użył pan sformułowania „naród”. Czy Łemkowie to naród?
Absolutnie tak, ponieważ sami tak się określają. Nie wchodzę w to, że wśród nich samych są co do tego kontrowersje. To ich sprawa, a nie nasza. Najgorsze, co my, ludzie z zewnątrz, możemy zrobić, to czynić jakieś uwagi na ten temat albo udzielać im cennych wskazówek, które tylko zaognią sprawę. Jest znaczna grupa Łemków, która uważa się za osobny naród, z własnym językiem i kulturą.
Łemkowie przez całe wieki żyli na uboczu wielkiej historii. Czy da się określić moment, gdy dostali się w jej tryby?
Pierwsze dotknięcie historii – to przemarsz wojsk carskich w 1848 r. w czasie tłumienia powstania Kossutha. Armia rosyjska szła na górne Węgry (dzisiejszą Słowację) przez przełęcze karpackie, zwłaszcza Dukielską, i kokietowała miejscowych Rusinów wspólnotą wiary i mowy.