Wróg wykreowany. „Zza wszystkiego, co złe na świecie, zza wrogów wszelkiej maści, wychyla się twarz Żyda zwanego syjonistą” – pisał o peerelowskiej propagandzie 1968 r. Michał Głowiński. Od czerwca 1967 r., kiedy w prasie po raz pierwszy zaczęto posługiwać się pojęciami „syjonizm” i „syjonistyczna agresja”, zdołała ona wyprodukować szczególny splot motywów. Kreując obraz wroga, zdyskontowała wszystkie dotychczasowe doświadczenia; zarówno własne, jak i też wypracowane przez przedwojenną nacjonalistyczną prawicę. Stalinowscy dygnitarze i agenci imperializmu okazali się działać w interesie międzynarodowej finansjery żydowskiej, a wszystko to połączono z obsesją zachodnioniemieckiego rewanżyzmu. Dokonano niespotykanej w ciągu poprzednich kilkunastu lat mobilizacji sił i przypuszczono atak na wyimaginowaną postać, mającą uosabiać całe zagrażające systemowi zło.
Słowo syjonista było w marcowej propagandzie pojęciem tyleż kluczowym, ile niejednoznacznym. Nie każdy Żyd był syjonistą, a czytelnicy mogli wręcz odnieść wrażenie, że syjonista nie zawsze musi być Żydem. W dyskursie prasowym słowa Żyd i syjonista funkcjonowały rozdzielnie. Ta dwuznaczność marcowej retoryki pozwalała odwoływać się do antysemickich resentymentów, a zarazem nie odpychała tych, których kusił demagogiczny egalitaryzm marcowej propagandy: zapowiedź rozprawienia się z mędrkami i dorobkiewiczami.
Antyinteligencka rewolucja. Wiodącym porządkiem kampanii było szerzenie nienawiści do rzekomo uprzywilejowanej inteligencji. O profesorach uczestniczących w studenckich strajkach i literatach układających listy protestacyjne Henryk Tycner pisał, że są „dalecy od społeczeństwa, zamknięci w złotych klatkach wrogich marzeń, nierozumiejący historii i tradycji narodu, zadufani w swoją rzekomą mądrość, moc pieniądza i wrodzony jakoby spryt, pogardzający »ciemniakami«”.