Gdy w sierpniu austriacka minister spraw zagranicznych dygała na swoim własnym weselu przed Putinem, najeźdźcą Ukrainy, europejskie media były skonsternowane, a rosyjskie puchły z dumy. Media austriackie też były zniesmaczone. Ale eksperci od etykiety dyplomatycznej wywodzili, że nic się nie stało, bo dygnięcie jest normalnym gestem powitania, a zaproszenie na ślub było prywatne. A nad Wisłą przy tych austriackich lansadach mogła się przypomnieć stara habsburska zasada z 1364 r.: Bella gerant alii, tu felix Austria, nube! Niech inni prowadzą wojny, a ty, szczęśliwa Austrio, wychodź za mąż. Że niby inni podbijają sąsiednie kraje, a władcy Austrii się w nie wżeniają. Nie było to całkiem tak, bo np. zabory południowej Polski za małżeństwo uznać trudno.
Poza tym za długich rządów Franciszka Józefa (1848–1917) te habsburskie śluby wietrzały, skoro wielonarodowa monarchia rozpadła się łatwiej niż Jugosławia po 1989 r., a nawet i ZSRR Gorbaczowa. Niekiedy jest przedstawiana jako żywy prototyp Unii Europejskiej, a niekiedy jako kwintesencja pięknej epoki koafiur, portretów Klimta, szperania w duszy i popędach, balów debiutantek i spacerów bezrobotnych rewolucjonistów po wiedeńskich parkach. Ale największy pisarz austriacki tamtej epoki Robert Musil w gigantycznej powieści-eseju „Człowiek bez właściwości” pokazuje już tylko imperialną wydmuszkę.
Austrorewolucja była jeszcze bardziej operetkowa. Wprawdzie w styczniu 1918 r. prezydent Wilson w 10. punkcie swego przedstawionego Kongresowi programu pokojowego wspominał o prawie ludów monarchii habsburskiej do samostanowienia, ale jeszcze do połowy października następca Franciszka Józefa cesarz Karol I miał nadzieję żyć z nimi, jeśli nie w małżeństwie, to przynajmniej w wolnym związku.