Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Zanim padły strzały. Śląsk przeciwko stanowi wojennemu

Dlaczego największy w kraju opór przeciwko stanowi wojennemu stawiano od samego początku na Śląsku? Dlaczego największy w kraju opór przeciwko stanowi wojennemu stawiano od samego początku na Śląsku? Łukasz Kalinowski / EAST NEWS
Bez tych wydarzeń na Śląsku stan wojenny byłby udany. Kraj żył w strachu i pożądanym dla władz wojskowych spokoju. Tylko tutaj wrzało.

Dlaczego największy w kraju opór przeciwko stanowi wojennemu stawiano od samego początku – już w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. – na Śląsku, a przede wszystkim w tutejszych kopalniach i hutach? Dlaczego tu – 15 grudnia w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu-Zdroju – padły pierwsze strzały w polsko-polskiej wojnie? Dlaczego najkrwawsze wydarzenie stanu wojennego – pacyfikacja kopalni „Wujek” w Katowicach 16 grudnia 1981 r. – miała miejsce już następnego dnia po „Manifeście Lipcowym”, kiedy echem jeszcze pobrzmiewały apele gen. Wojciecha Jaruzelskiego, żeby nie została przelana ani jedna kropla polskiej krwi?

Czy to zbieg okoliczności, o jaki nietrudno w takich przedsięwzięciach jak stan wojenny? Czy też społeczna i polityczna atmosfera na Śląsku od początku była konfrontacyjna? A może komuś zależało, aby stan wojenny utopić we krwi i tym samym zamknąć na lata dialog władzy z dążącym do wolności narodem? Komu?

Bez tych wydarzeń na Śląsku stan wojenny byłby – przynajmniej w pierwszych dniach, z punktu widzenia jego organizatorów – udany. Kraj żył w strachu i pożądanym dla władz wojskowych spokoju. Tylko tutaj wrzało. Z jakich powodów robotniczy Śląsk, postrzegany w PRL jako swoista „Katanga dobrobytu”, powiedział ludowej władzy kategoryczne „nie!”?

W kilku publikacjach postaramy się przybliżyć tamten czas sprzed 40 lat. Z tragicznym grudniem 1981 r. włącznie. Ważna będzie ocena roli Katowickiego Forum Partyjnego, stowarzyszenia przesiąkniętego stalinowską mentalnością i ideologią, nawołującego ZSRR do bratniej pomocy.

Jesień 1981 r. to stawianie ostatnich już kropek w przygotowaniach do stanu wojennego. Komu i czemu w tych dniach miała służyć prowokacja obrzucenia zza szyb przejeżdżającej czarnej wołgi górników kopalni „Sosnowiec” fiolkami z trującą substancją? Podgrzała ona klimat do stanu wrzenia, zbliżając kraj do nieuchronnej siłowej konfrontacji.

Wypijmy za czołgi

Rok 1981 zaczął się w województwie katowickim, powszechnie i nieściśle określanym jako Śląsk, od sensacyjnych i dramatycznych wydarzeń w Międzyzakładowej Komisji Robotniczej (MKR) NSZZ Solidarność w Jastrzębiu-Zdroju. W ich wyniku odwołano Jarosława Sienkiewicza (1950–92), ekonomistę i pierwszego przewodniczącego Solidarności. To on podpisywał 3 września 1980 r. porozumienia jastrzębskie – kolejne już, po Szczecinie i Gdańsku, i równie ważne dla całego górnictwa, Śląska i Polski.

Wśród zawartych w nich zapisów była m.in. gwarancja wolnych sobót. Dla wszystkich, nie tylko górników. W tym czasie Sienkiewicz był jeszcze niekwestionowaną legendą dla blisko 3 mln członków Solidarności z 16 województw południowej Polski, powiązanych początkowo z MKR Jastrzębie. Trzeba pamiętać, że wówczas przywódcami zostawali ci, którzy znaleźli się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, tam, gdzie trzeba było tupnąć nogą. I jeszcze mieli tę odwagę, żeby krzyknąć głośniej niż inni.

W to zbieżne dziejowe okamgnienie trafił Sienkiewicz. Z doświadczeniem partyjnego lektora łatwo stał się wytrawnym oratorem, a według dzisiejszych standardów – uznanym politykiem medialnym. A ponieważ w tamtej Solidarności legitymacja PZPR nie zamykała żadnych drzwi, wielu widziało w nim cywilizowanego konkurenta nieokrzesanego Lecha Wałęsy do funkcji przywódczej dla całej Solidarności. Później zaś do przekierowania samoistnie i entuzjastycznie stworzonego ruchu obywatelskiego w stare, wyżłobione koleiny.

Czytaj też: Czy Śląsk spóźnił się na pociąg „Solidarności”?

Gra wstępna

Na początku 1981 r. jastrzębscy działacze Solidarności oskarżyli Sienkiewicza o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa (SB). Był pierwszym w kraju liderem związku, któremu postawiono taki zarzut. O kierowanie MKR pod dyktando partii. O zbyt bliskie związki z I sekretarzem katowickiego Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KW PZPR) Andrzejem Żabińskim (1938–88). I generalnie o dążenie do podziałów w ogólnopolskich strukturach Solidarności.

Choć szukano nad wyraz skrupulatnie, to w archiwach IPN na formalne związki Sienkiewicza z SB „kwitów” nie znaleziono. W ujawnionych przeze mnie wcześniej dokumentach SB pojawił się, wśród kilkudziesięciu innych osób, jeszcze jesienią 1981 r. jako element planów przejęcia władzy w Zarządzie Regionu Śląsko-Dąbrowskiej Solidarności. Było coś na rzeczy, bo na tym etapie przygotowań do stanu wojennego likwidacja Solidarności nie była jeszcze przesądzona.

W tamtych styczniowych dniach wyrzucenie Sienkiewicza z Solidarności stało się bolesnym ciosem dla Żabińskiego, bo był kluczową figurą w najważniejszej życiowej grze ważnego sekretarza – grze o partyjny tron.

Czytaj też: Żabiński. Towarzysz zdrowa siła

Gorąca wiosna

Zanim na Śląsku padły pierwsze strzały stanu wojennego, toczyła się tu polityczna gra, w której centrum był właśnie Andrzej Żabiński. Miał dopiero 43 lata i wielkie ambicje sięgnięcia po najwyższe funkcyjne laury w PRL. To pod jego parasolem powstało wiosną 1981 r. Katowickie Forum Partyjne, które otwarcie wzywało sąsiadów do interwencji w Polsce.

Po powrocie Żabińskiego z XXVI Zajazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego zostałem wezwany do komitetu – wspominał pod koniec 1990 r. w rozmowie z „Polityką” były szef Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej (KW MO) w Katowicach gen. Jerzy Gruba (1935–91). Niebawem, 18 marca 1981 r., miały zacząć się manewry układu warszawskiego – Sojuz ′81.

Żabiński zobowiązał mnie do szczególnej tajemnicy i zapytał, jak zachowają się funkcjonariusze milicji i SB, gdyby miało dojść do interwencji radzieckiej. Wtedy mówiliśmy o bratniej pomocy.

Możliwość interwencji nie była zaskoczeniem. – Drżeliśmy na jej myśl już na początku grudnia 1980 r. Wejdą, nie wejdą?! Żabiński był przekonany, że sami nie jesteśmy w stanie opanować sytuacji – przypominał Gruba. To było zaraźliwe. – Tym bardziej że bywałem przy różnych okazjach w Ostrawie i widziałem, jakie masy wojska stoją przy granicy. Niespodzianką było ujawnienie – wcześniej o tym tylko plotkowano – że w razie takiego rozwiązania „radzieccy” widzą go w Warszawie, na czele partii lub rządu. – Zapytał więc, kto z nim pójdzie. Gen. Gruba nie chciał dopowiedzieć, jaką wtedy podjął decyzję.

W sztabach Armii Radzieckiej i Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) miano pokazać Żabińskiemu plany operacji: – Chwalił się zaufaniem, ale był też wewnętrznie rozdarty, mówił, że nie jesteśmy narodem Szwejków i u nas poleje się krew. Ale też nie widział innego wyjścia. Przedstawił scenariusz: nasze garnizony na zachodzie – w PRL główne siły Ludowego Wojska Polskiego rozlokowane były w zachodnich województwach – zostaną zablokowane, a wielkie miasta i centra przemysłowe – otoczone. W środku sami musimy zaprowadzić porządek.

To właśnie go niepokoiło – czy poradzimy sobie wewnątrz tych kotłów?

Czytaj też: II RP bez Śląska, czyli czar Polesia

KGB pod Giewontem

W 1985 r. Gruba został komendantem milicji w Krakowie. W latach 1986–87 w ośrodku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Zakopanem wypoczywał, zafascynowany Tatrami, gen. Władimir Kriuczkow (1924–2007), szef KGB, wcześniej zastępca Jurija Andropowa ds. wywiadu. Na polecenie MSW Gruba odgrywał rolę gospodarza. Dystans między nim a dowódcą KGB był ogromny, ale uczestniczył w kilku biesiadach, w trakcie których Kriuczkow chętnie rozmawiał o Polsce. Pytał o losy Żabińskiego, który od 1982 r. był radcą handlowym w Budapeszcie. Pewnie powiedział, co chciał powiedzieć:

Kriuczkow przyznał, że Żabiński był w ich sztabach. Mówił też, że wiosną, w czasie manewrów Sojuz′81, sytuacja była krytyczna. Choć im, radzieckim, bardziej zależało na wymuszeniu stanu wojennego, ale w zanadrzu mieli też inne rozwiązania – zapamiętał Gruba.

Moskwa zaliczała Żabińskiego do tzw. zdrowych sił w kierownictwie PZPR – razem m.in. z Tadeuszem Grabskim (1929–98), Stanisławem Kociołkiem (1933–2015), Mirosławem Milewskim (1928–2008), Mieczysławem Moczarem (1913–86) i Stefanem Olszowskim. Czy był jej faworytem?

Mógł być, ale mógł też brać udział w radzieckim blefie. W grze nastawionej na przerażenie Warszawy. Mógł być marionetką, straszakiem wymierzonym w głowy tych, którzy w rezultacie wprowadzili stan wojenny. ZSRR nie przebierał bynajmniej nogami, przynajmniej w 1981 r., żeby wkroczyć do Polski. Choć dawał do zrozumienia, że jest przygotowany. Za to u nas wznoszono toasty za radzieckie czołgi. Wznosił też Żabiński.

Stanisław Kania (1927–2020), od września 1980 do października 1981 I sekretarz KC PZPR, nie chciał oceniać szans Żabińskiego w radzieckich planach, choć ironizował podczas spotkania w 2008 r.:

Chętnych na moje miejsce i fotel Jaruzelskiego było sporo. Tylko co dalej? W grudniu 1980 r. – kiedy wszystko wskazywało, że do nas wejdą – zadawaliśmy w Moskwie to właśnie pytanie i odpowiadaliśmy na nie: w Polsce będzie powstanie narodowe, a na świecie marginalizacja ZSRR.

Kania uważał, że Moskwa była zdeterminowana do wkroczenia, ale nie chciała powielić krwawych scenariuszy z Budapesztu, Pragi i Kabulu. Na Polskę nie miała pomysłu:

Świat był inny, a radzieckie kierownictwo nie było zastygłym monolitem. Poprzednio wywożono rządzących i wyznaczano posłusznych. Moskwie nie zależało na potakiwaczach, ale na politykach mających własne i silne zaplecze w wojsku, partii, milicji, związkach zawodowych, gospodarce, generalnie w społeczeństwie.

Radzieccy obawiali się, że po ewentualnym wkroczeniu oni i ich protegowani znajdą się w społecznej i politycznej próżni. We wrogim otoczeniu.

To komu przyszli z pomocą?

Czy Żabiński mógł takie zaplecze zbudować na Śląsku?

Czytaj też: Płomienie przy urnach. 100-lecie plebiscytu na Górnym Śląsku

Hodowany przez Gierka

Nie był typowym przedstawicielem aparatu partyjnego PRL. Miał, jak na tamte czasy, znakomite pochodzenie. Ojciec Edward, przedwojenny działacz robotniczy, członek Komunistycznej Partii Polski, założyciel organizacji „Przyjaciele ZSRR”, szef struktur Polskiej Partii Robotniczej na Górnym Śląsku – zamordowany w 1944 r. przez gestapo. Już na starcie kariery musiał mieć pokaźną teczkę personalną w Moskwie.

Do tego w latach 60. awansował z szefa partyjnej młodzieżówki w Katowicach na przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie. Za Gierka został zastępcą kierownika wydziału organizacyjnego KC PZPR. W 1973 r. dostał fotel pierwszego sekretarza na Opolszczyźnie.

W kręgach partyjnych mówiło się, że Żabiński jest hodowany przez Gierka na swojego następcę – przypominał w rozmowie gen. Wojciech Jaruzelski (1923–2014). Gierek nie był znany z nadmiernie twardej dogmatycznej ręki. Stąd sporym zaskoczeniem było związanie się Żabińskiego z tą frakcją.

Frakcją tzw. twardogłowych.

Na początku 1980 r. Żabiński został sekretarzem KC. Usunięcie patrona nie przerwało kariery. We wrześniu 1980 r. był już szefem partii w Katowicach.

– Musieliśmy zastąpić Zdzisława Grudnia, ponieważ sam sobą podgrzewał atmosferę na Śląsku – wspominał Kania. – Andrzej miał śląskie korzenie, dobrą opinię z sąsiedniej Opolszczyzny i wysokie oceny za negocjacje w Szczecinie i Jastrzębiu-Zdroju. Uchodził za człowieka dialogu.

Już z dala od polityki Edward Gierek przyznał, że wyznaczenie Grudnia (1924–82) pod koniec 1970 r. na swojego następcę w Katowicach było największym błędem kadrowym, jaki w życiu popełnił. Za to Żabiński przejął, z całym dobrodziejstwem inwentarza, aparat partyjny wyhodowany przez Grudnia na Śląsku. Aparat stworzony do pracy konfrontacyjnej już „na odcinku pierwszych sierpniowych strajków na Śląsku w 1980 r.”.

Czytaj też: Kraina węgla i stali

Związkowe koleiny

W Katowicach początkowo widziano w nim partyjnego reformatora. Jednak szybko zaczęła dochodzić do głosu inna strona jego politycznej natury. Tuż po wyborze spotkał się z aktywem MO i SB, na którym bez ogródek stwierdził, że ostatecznym celem tych służb i zdrowych sił w partii ma być likwidacja Solidarności albo wprowadzenie jej w tradycyjne związkowe koleiny. Zacząć trzeba od wyeliminowania wpływów Komitetu Obrony Robotników. A potem rozmiękczyć, kompromitować i ostatecznie spacyfikować działaczy:

„Trzeba ich uwikłać w tysiące spraw. Ja im współczuję, bo to są kochane, niekiedy młode chłopaki, a wdali się w wielką politykę. No, ale nie ma innego wyjścia. Muszą wiedzieć, co to znaczy smak władzy. Należy im wszędzie udostępniać lokale. Najbardziej luksusowo urządzać, jak tylko można. (...) Nie znam człowieka, którego by władza nie zdemoralizowała, to tylko kwestia, jak szybko i w jakim stopniu”.

Taśma z tej narady przedostała się do Solidarności, ale światło dzienne ujrzała dopiero na początku 1981 r. w „Wolnym Związkowcu”, biuletynie Solidarności Huty Katowice. Niebawem po wyrzuceniu Sienkiewicza z funkcji przewodniczącego. Przypadek? Może nie. Nie brakowało głosów podważających jej autentyczność. To nagranie miało zostać skompilowane z kilku wypowiedzi na utajnionych spotkaniach i podrzucone Solidarności w ramach wewnątrzpartyjnych rozgrywek.

Nieważne. Znaczenie ma to, że Żabiński objawił się jako „pryncypialny komunista” gotowy wziąć Solidarność za mordę.

Stanisław Kania twierdził, że o wystąpieniu Żabińskiego wiedział wcześniej niż Solidarność, bo już jesienią 1980 r.

Byłem zaskoczony, bo to nie była linia ani taktyka partii – mówił. – Nikt z takimi poglądami nie występował, więc w swojej istocie jego credo było prowokacyjne. Był to być może pierwszy wyraźny sygnał, że Żabiński uprawia na Śląsku własną politykę. – Z taką refleksją się zgadzam, to się wyraźnie wyczuwało.

Czytaj też: Meldunki i spiski – gorące lato 1980 r.

Egzotyczne trio

Wtedy, jesienią 1980 r. niebagatelną rolę na politycznej katowickiej scenie odgrywał Mieczysław Moczar, szef NIK. Zawiązał się na niej dziwny, egzotyczny sojusz, wyrażony w trójkącie: Żabiński, Moczar i Sienkiewicz. A jednak układ ten tylko z pozoru był egzotyczny. Moczar chciał odzyskać mocną pozycję w kraju, ale pragnął też odegrać się/zemścić na Gierku i jego ekipie za odsunięcie go na boczny tor w latach 70. NIK rozdmuchała na Śląsku psychozę rozliczeń z poprzednią ekipą. Zupełnie nie przeszkadzało to Żabińskiemu, choć poniewierano przecież jego patronem – cała ta sytuacja stanowiła wszak przepustkę do partyjnej frakcji, która, jak się wtedy mówiło, chciała zatrzymać bieg wydarzeń. Procedura wyglądała podobnie.

Sienkiewicz przywoził od Moczara dokumenty mające kompromitować działaczy partyjnych i gospodarczych, a my nadawaliśmy im publiczny bieg – mówił Grzegorz Stawski, jeden z liderów jastrzębskiej Solidarności. Następnie włączały się partyjne media, które rozliczały prominentów z rzekomych pałaców, złotych klamek i diamentowych sedesów.

Wystawiały „rachunki dla bezkarnych”. Po latach i sądowych procesach te kwity okazywały się niewiele warte, ale wtedy wagę miało to, co działo się wówczas. Patrona, przyjaciela, kolegę, współtowarzysza… należało wdeptać w ziemię, żeby nigdy nie ośmielił się podnieść.

W ramach bezlitosnej dziejowej sprawiedliwości takie same reguły gry obowiązywały w stanie wojennym, kiedy to Gierek i większość jego ekipy doświadczała internowania na poligonie w Drawsku Pomorskim.

Wtedy, kiedy działa się ta opowieść, Moczar był zafascynowany siłą Solidarności. Próbował ją kokietować na różne sposoby i wciągać na swoją odbudowującą się polityczną orbitę. Ostentacyjnie obnosił się ze związkowym znaczkiem w klapie marynarki, który dostał w prezencie od Sienkiewicza. A Żabiński dawał do zrozumienia na posiedzeniach Biura Politycznego, że Solidarność z Jastrzębia-Zdroju znajduje się pod jego pełną kontrolą. Jak opowiadał Wiesław Kiczan (1932–2010), wiceminister górnictwa i energetyki w tamtym czasie:

Przyjechał do mnie zastępca Moczara z listą 40 dyrektorów do natychmiastowego zwolnienia. Nie zgodziłem się, ponieważ nie chciał podać żadnych powodów odwołania.

Wykaz trafił do Żabińskiego, a od niego do Sienkiewicza. Potem Solidarność prześwietlała te osoby. Niektóre wywożono na taczkach. Tak wymieniano kadry.

Sienkiewicz z Żabińskim poznali się w trakcie negocjacji w Jastrzębiu-Zdroju. Później razem polowali, popijali i robili układanki na politycznej arenie. Żabiński otworzył szefowi Solidarności drzwi do konsulatu ZSRR w Krakowie. Cementowało ich związek jednakowo alergiczne podejście do KOR. Antykorowskie akcenty z wystąpienia Żabińskiego przed gremium SB znalazły się w opublikowanej w połowie października 1980 r. deklaracji ideowej Solidarności Jastrzębia-Zdroju.

Jeszcze przed rejestracją ogólnokrajowych struktur Solidarności Sienkiewicz próbował forsować zrodzoną w KW PZPR koncepcję Solidarności Polski Południowej. W jego głowie kiełkował też pomysł na osobną Solidarność Górniczą. A na kolejnych spotkaniach z SB Żabiński zachęcał, aby wszelkimi sposobami kompromitować filozofię związku, w którym „będą górnicy razem z fryzjerami”.

Kiedy pod koniec listopada 1980 r. Solidarność ogłosiła strajk powszechny, Sienkiewicz próbował go storpedować. Jastrzębie nie stanie, bo komitet nie wyraża zgody! – Straszył nas nadciągającą interwencją – opowiadał Tadeusz Jedynak (1949–2017), jeden z zastępców Sienkiewicza. – Zapowiedział klęskę Solidarności. Ta buńczuczna aktywność przypieczętowała jego koniec na początku stycznia 1981 r. Z tą chwilą urwały się wpływy Żabińskiego na Solidarność. Jego trojański koń padł w przedbiegach.

Czytaj też: Czy Edward Gierek przybliżył Polskę do Zachodu?

Za kulisami zjazdu

23 lutego 1981 r. w Moskwie rozpoczął się XXVI Zjazd KPZR. Polska delegacja poleciała w następującym składzie: Kania, Jaruzelski (od 11 lutego premier), Żabiński, Emil Wojtaszek (1927–2017), minister spraw zagranicznych, i Kazimierz Olszewski (1917–2014), ambasador w ZSRR.

Wcześniej, 9 lutego, odbyło się plenum KC PZPR, na którym Żabiński bardzo ostro oceniał wydarzenia w kraju: „Sytuację mamy jasną, przeciwnik odsłonił swoje oblicze kontrrewolucyjne, przystąpił do bezpardonowych ataków wymierzonych w naszą partię. Wobec takiego frontalnego ataku nie możemy pozostać obojętni. Partia i władza ludowa nie mogą się dalej cofać”. W Katowicach tłumaczył, że początkowo nie był brany pod uwagę w tworzeniu składu delegacji.

Miało to nastąpić na prośbę Moskwy – sugerował przed laty gen. Gruba.

Po powrocie chwalił się, że jego twarde stanowisko odbiło się echem w referacie samego Breżniewa: „Jak podkreślano na ostatnim plenum KC PZPR, w Polsce powstało zagrożenie podstaw państwa socjalistycznego”. Ocenę sytuacji w Polsce Breżniew zakończył sakramentalnym hasłem: „Sojuszniczej bratniej Polski nie opuścimy w biedzie i nie damy skrzywdzić”. Z takim właśnie przekonaniem Żabiński wrócił do Katowic.

Kania nie przypominał sobie wahań dotyczących delegacji:

Gierek brał na zjazdy KPZR Grudnia jako reprezentanta największej organizacji partyjnej. Nieobecność Żabińskiego, choć nie zgadzałem się z ostrością jego ocen, byłaby naruszeniem pewnego kanonu, mogłaby zostać źle odebrana.

Po pierwszym dniu zjazdu do kraju wrócił Jaruzelski, po drugim Kania. Pojawili się w Moskwie ponownie 3 marca, na zakończenie obrad. Właśnie podczas ich nieobecności Żabiński bywał w radzieckich sztabach, choć oficjalne komunikaty podawały co innego. Dzień po zakończeniu zjazdu władze radzieckie spotkały się z polską delegacją. Kania wspominał: – Było chłodne, ale obyło się bez większych pogróżek. Zauważono nawet sarkastycznie, że jak minister obrony został premierem, to pewnie sprawy polskie idą w dobrym kierunku.

Ale Żabiński opowiadał po przyjeździe, że radzieccy oblewali Kanię i Jaruzelskiego kubłami lodowatej wody. – O Jaruzelskim mówił, że radzieccy uważają go za słabego przywódcę jak na te czasy – zapamiętał Gruba.

Czytaj też: W PRL władza też potrafiła się urządzić

Pomoc za pomoc

Bez względu na to, czy Żabiński znalazł się w Moskwie zgodnie z partyjnym rozkładem jazdy, czy na specjalne zaproszenie, to wcześniejsze sekwencje wydarzeń na Śląsku odbiegały od polskiej normy. Stan napięcia odczuwano w całym kraju. Tu mogło być wyższe, choćby ze względu na koncentrację ludności i przemysłu.

Co było niepokojącego? Od jesieni 1980 r. w KW PZPR w Katowicach trwały przygotowania na ewentualność interwencji – internacjonalistycznej pomocy – w tym szczególnie na wypadek trudnego do przewidzenia zachowania się polskich żołnierzy i oczywistego oporu ludności. Do Ostrawy miał być ewakuowany komitet partii, ośrodek telewizyjny i radiowy, tam też miała być wydawana „Trybuna Robotnicza”, organ KW PZPR. Już w lutym 1981 r. taką operację można było przeprowadzić. Przygraniczne domy wypoczynkowe czekały na przyjęcie działaczy partyjnych, funkcjonariuszy milicji i SB oraz ich rodziny.

Południowi sąsiedzi stworzyli nam bazę dla telewizji, radia i wydawania gazet – przyznał w 1990 r. Jan „Przemsza” Zieliński (1935– 99), były sekretarz propagandy KW PZPR.

Nie przypominam sobie, aby takie przygotowania czyniono w jakimkolwiek innym województwie przygranicznym – mówił z kolei gen. Jaruzelski.

Plany ewakuacyjne były efektem bardzo bliskich kontaktów Żabińskiego z Mirosławem Mamulą, konserwatywnym I sekretarzem Komunistycznej Partii Czechosłowacji w Ostrawie. Zdaniem gen. Jana Łazarczyka, szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego (WSzW), stanowczo wykraczały poza zwykłe stosunki: – Też rutynowo spotykałem się z moimi odpowiednikami ich armii. Aż palili się, żeby udzielić nam internacjonalistycznej pomocy, cynicznie argumentując, że byłby to ich dług wdzięczności za 1968 r.

W przypadku Żabińskiego kontrwywiad Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP) zwrócił uwagę na jego obecność w Ostrawie niemal przed każdym posiedzeniem Biura Politycznego i częste pojawianie się po powrocie z Warszawy. Ostrawa była wówczas dla naszych sąsiadów jednym z najważniejszych kanałów informacyjnych. Była też miejscem, w którym zdrowo podgrzewano niezdrowe ambicje Żabińskiego. Łazarczyk przypominał: – Później swoją bazę finansową, poligraficzną i logistyczną miało w Ostrawie Katowickie Forum Partyjne. W wojsku wiedzieliśmy, że mają tam dobrze rozwinięty ośrodek.

To był również czas chorych spekulacji: – Aż wstyd czasami przypominać tamte pomysły bez narażenia się na śmieszność – wspominał Łazarczyk. Kontrwywiad odnotował zamysł Żabińskiego, zaprezentowany przez niego na jednym z suto zakrapianych spotkań – a pił wówczas sporo – nad przyszłością Śląska w sytuacji, gdyby interwencja w Polsce przerodziła się w wojnę podobną do toczonej w Afganistanie: – Czy szansą dla Śląska nie byłby protektorat ZSRR, NRD i Czechosłowacji? – pytał, pewnie nie do końca zdając sobie sprawę, o co i kogo pyta.

Czytaj też: Historia w cieniu „Bolka”

Kompletowanie drużyny

26 lutego 1981 r. u gen. Łazarczyka zjawił się płk. Jurij Czetwierikow, oficer radzieckiego wywiadu wojskowego GRU. Dzień wcześniej tak przedstawił go płk Zygmunt Baranowski, I zastępca ds. SB w KW MO w Katowicach: – Wiedziałem, że szefem przedstawicielstwa handlowego ZSRR w Katowicach jest pułkownik KGB, podobną placówką NRD kieruje pułkownik STASI, i wiedziałem także, kto jest kim w konsulacie Czechosłowacji – mówił Łazarczyk. Samo pojawienie się oficera GRU nie było zaskoczeniem: – Zastanawiające było to, że jak na funkcjonariusza wywiadu działa z tak otwartą przyłbicą.

W KW MO Czetwierikow wznosił toasty za awanse Żabińskiego, którego w tym momencie gościła Moskwa, i za tych, którzy będą w jego drużynie. Ujawnił też, że na polecenie katowickiego sekretarza dostał wraz z kilkoma podwładnymi kwaterę w willi po byłym ministrze górnictwa. – U mnie opowiadał, z kim utrzymuje ścisłe kontakty – mówił Łazarczyk. Wymienił kilku usuniętych pierwszych sekretarzy komitetów wojewódzkich i sekretarzy katowickich: – Ubolewał, że tylu dobrych komunistów odsunięto od władzy. Tak samo jak generałów. Mówił o Włodzimierzu Sawczuku, byłym zastępcy Jaruzelskiego, i o Franciszku Szlachcicu, który w pierwszej połowie lat 70. był ministrem spraw wewnętrznych. Przyznał, że spotkał się z gen. Jerzym Sateją, moim poprzednikiem w WSzW. Wróżył mu karierę przy Żabińskim. Potem bez ogródek zaatakował gen. Jaruzelskiego i zapytał wprost: „Jak się zachowają dowódcy, gdyby na jego miejscu stanął ktoś inny?”.

Czetwiernikow miał rozpoznawać morale i dyscyplinę naszych żołnierzy. Interesował się planami ćwiczeń jednostek niewchodzących w skład układu warszawskiego. Chodziło o Wojska Obrony Terytorialnej. Prosił o charakterystykę oddziałów WOP i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Łazarczyk twierdził, że po tych zadziwiających pytaniach pod jakimś pretekstem skończył nagle rozmowę.

To pachniało prowokacją. GRU nie było dla nas służbą obcą, ale obowiązywała umowa, że wywiady wojskowe nie prowadzą działalności na sojuszniczych terytoriach.

Łazarczyk uznał, że ma do czynienia z próbą rozkładu armii, i zawiadomił o swoich podejrzeniach kontrwywiad. Tajna notatka ze spotkania z Czetwiernikowem, sporządzona 5 marca 1981 r., została ujawniona w trakcie prac sejmowej komisji odpowiedzialności konstytucyjnej w połowie 1994 r.

Czytaj też: Polscy agenci w wywiadzie wojskowym GRU

Myśl przewodnia stanu wojennego

W marcu 1981 r. wydarzenia zmierzały w niebezpiecznym kierunku. Czy w istocie możliwa wtedy była interwencja, o której po powrocie z Moskwy mówił Żabiński? Tuż po rozpoczęciu manewrów Sojuz ′81 wybuchła „sprawa bydgoska”. Prowokacja czy przypadek?

Między władzą a Solidarnością potężnie zaiskrzyło. Na ostatni dzień marca zapowiedziano strajk generalny. Ale w grze pojawił się już trzeci partner – układ warszawski. Ćwiczenia wojskowe miały zakończyć się 25 marca, ale zostały bezterminowo przedłużone.

Nadszedł 27 marca. Trwał strajk ostrzegawczy. W telefonicznej rozmowie z Breżniewem Kania usłyszał sugestię, żeby skompromitować opozycję przez wykrycie dwóch–trzech składów broni. Skąd my to znamy?

Scenariusz wypisz, wymaluj jak przed interwencją w Czechosłowacji. Breżniew uparcie domagał się wprowadzenia 30 marca stanu wojennego i obezwładnienia przeciwników. Kania wspominał: – Oświadczył też, że jeżeli uda się nam rozstrzygnąć sprawy własnymi siłami, to może nie być żadnych reakcji Zachodu, jeżeli nie, to przyjdzie przeżyć niejedną trudność.

Tego dnia do Warszawy przyleciał marszałek Wiktor Kulikow (1921–2013), dowódca układu warszawskiego, uposażony w nowe, specjalne pełnomocnictwa Breżniewa. Zapowiedział możliwość zmiany charakteru manewrów, co skutkowałoby wprowadzeniem do Polski większej ilości wojsk i przyjazdem ministrów obrony Czechosłowacji i NRD.

Właśnie wtedy, pod naciskami Kulikowa, Jaruzelski i Kania podpisali dokument pod brzemienną w skutki nazwą „Myśl przewodnia stanu wojennego”, co tylko nieznacznie złagodziło międzysojusznicze napięcie. Z atmosfery, która lada chwila groziła eksplozją, zdawała sobie sprawę Solidarność, która 30 marca zawiesiła strajk. Zdaniem Kani decydujący wpływ na jej ostudzenie miało tajne spotkanie jego i Jaruzelskiego z marszałkiem Dmitrijem Ustinowem, ministrem obrony ZSRR, i Jurijem Andropowem, szefem KGB. Miało miejsce nocą z 3 na 4 kwietnia w pociągu pod Brześciem. Kania opowiadał, jak lecieli z Warszawy z przekonaniem, że wylądują w Moskwie. I z duszą na ramieniu. Zadawali sobie w duchu pytanie: czy wrócą do kraju? A więc wierchuszka władzy też znała smak strachu?

Bliskość Brześcia pozwoliła utrzymać w tajemnicy ich kilkugodzinną nieobecność w stolicy. Kania tak wspominał te nocne igraszki z diabłem: – Radzieccy powiedzieli – po ostrej, ale chyba szczerej dyskusji, w której bez przerwy padało pytanie: i co dalej? – że nie będzie już nacisków na wprowadzenie stanu wojennego, ale musimy się liczyć z różnego rodzaju zaskoczeniami.

7 kwietnia Moskwa zdecydowała się zakończyć manewry Sojuz`81.

Co dalej z Polską?

Tajnych rozmów było w tamtym czasie więcej. W latach 90., po otwarciu archiwów enerdowskich i czechosłowackich, ujawniono spotkanie Breżniewa, Ericha Honeckera (1912–94) i Gustava Husaka (1913–91), które w połowie maja 1981 r. odbyło się w Moskwie. Temat był jeden: co dalej zrobić z Polską? Honecker zaproponował, żeby wspólnymi siłami doprowadzić do zmiany obecnego kierownictwa na takie, które będzie gotowe wprowadzić stan wyjątkowy lub wojenny i podjąć walkę z kontrrewolucją.

Jako potencjalnych kandydatów na miejsce Kani i Jaruzelskiego widziano: Tadeusza Grabskiego, Stanisława Kociołka, Stefana Olszowskiego, no i Żabińskiego. W politycznych kalkulacjach nie było jednak zgody co do tego, który z nich mógłby zdobyć dominujące poparcie w KC PZPR i resortach siłowych. W Moskwie uzgodniono, że na razie trzeba doprowadzić do wycofania się polskiej partii z przygotowań do planowanego na lipiec IX Nadzwyczajnego Zjazdu.

Kania tak relacjonował te propozycje: – Nie mniej niż Solidarności nasi sąsiedzi obawiali się zmian w partii. Ich groźby i namowy, aby zawrócić bieg wydarzeń, zanim będzie za późno, odnosiły się przede wszystkim do sytuacji wewnątrz partii. Zaniepokojeni byli składem delegatów, demokratycznymi tendencjami i możliwymi, a raczej dla nich niemożliwymi do przewidzenia rezultatami zjazdu. Dlatego próbowano go zerwać.

25 maja na polityczną scenę wkroczyło Katowickie Forum Partyjne (KFP) z głównym swoim ideologiem bułgarskiego pochodzenia, wychowanym w ZSRR Wsiewołodem Wołczewem, docentem wydziału nauk politycznych Uniwersytetu Śląskiego. Forum wydało oświadczenie zarzucające władzom PZPR prawicowy oportunizm i dopuszczenie do panoszenia się w szeregach partii burżuazyjnego liberalizmu: „W partii w ostatnim okresie ze szczególną siłą ujawniają się tendencje rozbijackie i likwidatorskie, podważające marksistowsko-leninowską istotę, osłabiające zdolność do obrony ustroju socjalistycznego” .

Tak, dzisiaj to brzmi kabaretowo, w tamtych latach wiało grozą. Wieszczyło niebezpieczeństwo. Także dlatego, że niebywale wysoką rangę temu nieznanemu ideologicznemu tworowi nadały oficjalne partyjne dzienniki i telewizje w Moskwie, Berlinie i Pradze. Oto wreszcie prawdziwi komuniści zaczynają przywracać w Polsce zdrowe zasady życia partyjnego! Kania mówił, że kierownictwo PZPR bardzo ostro zareagowało na katowicki dokument.

Pytałem Żabińskiego o forumowców. Próbował się od nich dystansować, choć dość nieudolnie. Prawda szybko wyszła na jaw: Trzymał nad nimi parasol ochronny. Po co mu byli potrzebni? Może to była odpowiedź na radykalizację Solidarności i powstanie w partii tzw. struktur poziomych? – To na pewno też, ale wtedy głównym powodem było przerwanie przygotowań do zjazdu. Dlatego zostali spuszczeni ze smyczy.

Forum Wołczewa nie spadło z nieba. W grudniu 1980 r., kiedy wokół Polski grzały się silniki czołgów, kiedy w powietrzu wisiały gorączkowe pytania „wejdą – nie wejdą?”, Żabiński spotkał się z grupą Wołczewa i zatroskanymi weteranami ruchu robotniczego. Dyskutowano o przegrupowaniu sił wewnątrz PZPR. Już wówczas głośno domagano się internacjonalistycznej pomocy. Później grupa zmieniła szyld na Klub im. Bolesława Bieruta, co doskonale oddawało kierunek, w jakim zmierzały jej postawy i poglądy. Na dobre uaktywniła się w marcu 1981 r., a w maju, już jako KFP, włączyła się do wewnątrzpartyjnych rozgrywek.

Kilka dni po sławetnym oświadczeniu, które szerokim echem odbiło się w sąsiednich stolicach, KFP skierowało do Biura Politycznego dziesięć pytań, w zasadzie zarzutów. W nich m.in. stwierdzono, że najbliższy zjazd z całą pewnością nie wypracuje marksistowsko-leninowskiego programu. Dlatego też domagano się zwołania specjalnego posiedzenia KC PZPR w celu rozpatrzenia zastrzeżeń sformułowanych wobec kierownictwa partii.

5 czerwca agencja TASS pochwaliła KFP za dokonanie aktu zasadniczej marksistowsko-leninowskiej oceny sytuacji w Polsce. Tego samego dnia dotarł do Warszawy słynny złowieszczy list KC KPZR do członków KC PZPR, w którym powielono zarzuty KFP, z tym najdobitniejszym: „Nad rewolucyjnymi zdobyczami narodu polskiego zawisła śmiertelna groźba...”. Co było jasnym sygnałem, że centralne władze mają coraz większe problemy z kontrolowaniem sytuacji na Śląsku.

Czytaj też: Jak ORMO czuwało

Czas nagli

Członkowie KC, zbiorowy adresat listu, to było nadzwyczaj chytre posunięcie radzieckich. Było czytelnym wotum nieufności wobec I sekretarza i premiera, których nazwiska wymieniono w złowróżbnym kontekście, iż nie radzą sobie z rządzeniem. W końcówce listu napisano: „Czas nagli. Partia może i powinna znaleźć w sobie siły, aby przełamać bieg wydarzeń i jeszcze przed IX Zajazdem skierować je we właściwy nurt”.

Wyraźnie liczono na członków KC wybranych na poprzednim zjeździe, którzy po sierpniu 1980 r. przestali pełnić partyjne funkcje – oceniał Kania. Pewne też było, że po tym zjeździe przejdą w partyjny niebyt albo utracą część władzy. – Gdyby zdołali przełamać bieg wydarzeń, a więc zmienić kierownictwo, to zjazd byłby niepotrzebny.

Kania przyznał, że jednym z najgorętszych zwolenników odłożenia zjazdu był Żabiński. Na XI plenum KC, poprzedzającym zjazd, podjęta została próba wewnątrzpartyjnego puczu. Ale biegu wydarzeń nie udało się przełamać – Żabiński wkrótce zapłacił za to utratą członkostwa w Biurze Politycznym.

Tuż przed zjazdem, 3 lipca 1981 r., zmieniono ministra górnictwa i energetyki, którym został gen. Czesław Piotrowski, wyjęty z głównego inspektoratu techniki MON. Do tej pory decyzje kadrowe w tym resorcie, jedynym ministerstwie spoza Warszawy, zapadały tylko na wniosek szefa partii w Katowicach. Wpływy w górnictwie, które przez dziesięciolecia zarządzało także polską energetyką, podkreślały pozycję katowickiego sekretarza w całym kraju. Nominacja Piotrowskiego i utrata miejsca w ścisłym kierownictwie PZPR spychały Żabińskiego ze szczebla centralnego na boczny tor. Ale nie na aut.

Jeszcze podczas sierpniowego spotkania na Krymie z Jaruzelskim i Kanią – od dziesięcioleci przywódcy PRL byli zapraszani na obowiązkowe letnie wakacje nad Morzem Czarnym – Breżniew ubolewał nad odejściem z władz partii dobrych i pryncypialnych towarzyszy. Wymienił ich z nazwisk. Także Żabińskiego. Domagał się otoczenia tych cennych kadr szczególnie troskliwą opieką. Parasol ochronny został rozpostarty.

Czytaj też: Polsko-niemiecko-czeskie pogranicze

Atmosfera gęstnieje

Na co mógł wtedy Żabiński liczyć? Ciągle na to, za co wznosił toasty. W trakcie prac sejmowej komisji odpowiedzialności konstytucyjnej ujawniono notatkę służbową z 27 listopada 1981 r. podpisaną przez Główny Zarząd Polityczny Wojska Polskiego, dotyczącą sytuacji w katowickiej organizacji partyjnej:

„(...) Z rozeznania wynika, że tow. Żabiński, wojewoda Henryk Lichoś, komendant wojewódzki MO i kilka innych osób ze ścisłego kierownictwa KW – możliwość przezwyciężenia kryzysu upatruje wyłącznie w zbrojnej konfrontacji. Taki pogląd wyrażany jest przy wielu okazjach i w różnych gremiach. Ostatnio w czasie spotkania kierownictwa KW z konsulem generalnym ZSRR w Krakowie [zapewne z okazji rocznicy rewolucji – J.D.] sugerowano towarzyszom radzieckim potrzebę przyspieszenia terminu wkroczenia czołgów radzieckich do Polski. W odróżnieniu od innych obecnych tam gości I sekretarz KW, wojewoda i komendant wojewódzki MO treść toastów sprowadzili wyłącznie do prośby o szybką i skuteczną pomoc Armii Radzieckiej oraz zagwarantowanie rodzinom działaczy partyjnych bezpieczeństwa i materialnej pomocy (...)”.

Notatka pokazuje, że Żabiński był od jakiegoś czasu pod lupą wojska. I trudno się dziwić. Jeszcze przed toastami za czołgi przestrzegał śląskich członków KC przed wyborem gen. Jaruzelskiego na pierwszego sekretarza, czego efektem miałaby być marginalizacja aparatu partyjnego. Bez żadnego kamuflażu wspierał KFP, z którym w tym okresie sympatyzowały setki lojalnych wobec sekretarza członków aparatu partyjnego, MO i SB. Z otwartą przyłbicą zaatakował październikowe wejście do gry Terenowych Grup Operacyjnych – wojskowych jednostek zajmujących się sprawami gospodarczymi i społecznymi, które miały też możliwość kontroli administracji państwowej i partyjnej. Uznał to za mieszanie się wojska w sprawy kraju.

Atmosfera na Śląsku gęstniała – w takim to właśnie politycznym momencie 27 października pod kopalnią „Sosnowiec” nieznani do dziś sprawcy rozrzucili fiolki z trującą substancją. Na dodatek z czarnej wołgi. Kopalnia stanęła na ponad dwa tygodnie, zanosiło się na to, że ten dziwny incydent sparaliżuje cały Śląsk i doprowadzi do politycznego chaosu w kraju. – Już przed stanem wojennym było przesądzone, że jego wprowadzenie zakończy karierę Żabińskiego – mówił gen. Łazarczyk. Żabiński, jako pierwszy sekretarz, mógł się spodziewać stanu wojennego. Ale nie znał dokładnej daty.

Czytaj też: Czy stan wojenny był nieunikniony?

Dajcie 50 czołgów

W zasadzie od 13 grudnia 1981 r. na sytuację na Śląsku nie miał już żadnego wpływu. Choć gen. Łazarczyk zapamiętał, że rankiem tego dnia zażądał od niego wojskowych czapek i hełmów dla powstającego przy komitecie wojewódzkim oddziału paramilitarnego. Oraz domagał się rozlokowania w okolicach komitetu 50 czołgów do jego dyspozycji. A więc jednostki dość sporej. – Wtedy obróciłem to w żart, zapytałem, przed kim towarzysz sekretarz chciałby się bronić, bo wszędzie Wojsko Polskie, choć wtedy do śmiechu nie było…

Tak wspominał ten czas szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Katowicach. Wieczorem 16 grudnia, już po tragedii „Wujka”, do miasta przyjechał gen. Roman Paszkowski, nowy wojewoda. Od tego dnia krew już się na Śląsku nie polała.

Żabińskiego odwołano w styczniu 1982 r., a jego miejsce zajął prof. Zbigniew Messner (1929–2014). Kim więc był w 1981 r. dla Moskwy? Poważnym kandydatem do najwyższych stanowisk w PRL czy tylko straszakiem? Żabiński miał zakodowany w sobie lęk przed „wielkim bratem”. Nadawał się więc jak ulał do roli przypisywanej żołnierzom w operacjach razwiedka bojem. Żabiński wprawdzie w niej poległ, ale cel został osiągnięty.

Wiele wskazuje na to, że operacja, w której uczestniczył, odcisnęła na śląskich kopalniach swoje krwawe piętno w pierwszych dniach stanu wojennego. Określenie „wiele wskazuje” oznacza, że być może są jeszcze w ocenie tamtego mrocznego czasu karty nieodkryte.

Czytaj też: Kartki, oporniki, bimber

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną