O skali zjawiska mówią kroniki miejskie i dane liczbowe. 15 kwietnia 1803 r. w Poznaniu wybuchł pożar, który zaczął się od krytego gontem domu nieopodal murów miejskich. Bez dachu nad głową została jedna trzecia mieszkańców – 5 tys. ludzi. W wielkopolskim Koźminie 6 października 1810 r. o godz. 8.30 wybuchł najgroźniejszy w historii tego miasteczka pożar. Pochłonął 70 domów, ratusz, karczmę, zapasy zboża przechowywane w stodołach. Udało się uratować kościół. Pożar przybrał rozmiary, które uczyniły mieszkańców bezradnymi. Porzucili ratowanie budynków i zajęli się ochroną dobytku. W kronice miejskiej znajdujemy przejmujące notatki o obróconej w „popioły i gruzy pracy obywateli”, o „nieutulonym żalu tak wielkiej, a nieprędko odzyskanej straty”. Ale i krytykę: „Niektórzy znowu podobno z zemsty i niechęci do współobywateli nie udzielali pomocy. Także i władza policyjna miejscowa zaniedbała energicznego i sprawnego przeprowadzenia akcji ratunkowej. Widok zgliszcz i strat poniesionych wywołał ogólny smutek i rozpacz. Zabrano się jednak rączo do naprawienia choć częściowego szkód”.
Profesor Andrzej Karpiński w pracy „Pożary w miastach Rzeczypospolitej w XVI–XVIII wieku i ich następstwa ekonomiczne, społeczne i kulturowe. Katalog” wynotował z dawnych źródeł dla miast polskich i litewskich 4731 tego rodzaju katastrof. Jego zdaniem dane zebrane z 1000 miast upoważniają do wniosku, że w każdym z nich w ciągu 300 lat miało miejsce 20–30 pożarów, co daje w sumie 20–30 tys. tego typu przypadków w Koronie i na Litwie. Nie licząc wypadków, kiedy płonęły pojedyncze budynki.
Również podróżnicy podzielali wrażenie o ogromnych rozmiarach zagrożenia pożarowego. Śląski lekarz Johann Kausch goszczący w Wielkopolsce pod koniec XVIII w.