Ruszyłem ją obejrzeć. Berlin, kolorowy, wielokulturowy jak dawniej, choć na dworcu, w hotelu, w muzeum, w sklepie, rygor maseczkowy. Wszyscy zakwefieni niczym anarchiści na antyestablishmentowej rozróbie. Na Friedrichstrasse trójka Polaków, chłopak i dwie dziewczyny, rozmawiają niechlujnym językiem, ale przed księgarnią Dussmanna – magnesem niemieckiego wykształconego mieszczaństwa – zatrzymują się i karnie stają w kolejce, czekając na swoje 15 minut. Jak to się można pomylić! Przy stacji metra Mohrenstrasse demonstracja kilkuset kolorowych. Smukłe i mniej smukłe smagłe dziewczyny oraz młodzi i niezbyt młodzi mężczyźni wołają „Black lives matters”. Chodzi o zmianę nazwy tej stacji, bo Murzyńska jest obraźliwa. Będzie więc zmieniona na Glinkastrasse. Co prawda lubię słowo „Mohr”, bo siedzi w tradycji niemczyzny (jak zresztą także w Dedeciusa przekładzie „Myśli nieuczesanych” Leca – Murzyn zrobił swoje, czarne dzieci twoje), ale w tym wypadku poprawność polityczna jest zasadna. Nazwa Mohrenstrasse jest tak nowiutka jak demokratycznie i pokojowo zjednoczone w 1990 r. Niemcy.
W czasach NRD ta stacja nazywała się Otto Grotewohl Strasse, po pierwszym premierze „pierwszego państwa robotników i chłopów na ziemi niemieckiej”. Ale jeszcze wcześniej – „Kaiserhof”, od nazwy reprezentacyjnego hotelu, który przed przejęciem władzy w styczniu 1933 r. był berlińską kwaterą główną Hitlera, o rzut beretem odległą od kancelarii Rzeszy. Stąd tytuł patetycznej broszury Goebbelsa z 1934 r., „Od Kaiserhofu do kancelarii Rzeszy”. Dziś ani śladu po jednym i drugim. Hotel został zbombardowany w 1943 r. Nowa Kancelaria Rzeszy – zbudowana przez Speera – zrównana z ziemią i zabudowana blokami dla prominentnych rodzin NRD.