Obowiązywała zasada: „Daj Hitlerowi dziecko od chwili, gdy nauczy się mówić i myśleć. Będzie jego!”. I rodzice dawali. Posyłając dziecko do żłobka i przedszkola, podpisywali zgodę na oddanie go pod jurysdykcję partii. Ale system interesował się dzieckiem dużo wcześniej – jeszcze przed poczęciem. Tak, by zapobiec rodzeniu się jednostek niepożądanych i wyhodować zdrową rasę superżołnierzy.
Kawa była w Berlinie lat 30. towarem deficytowym. Dwie paczki wsunięte dyskretnie do kieszeni płaszcza wystarczyły Gregorowi Ziemerowi, by pozyskać przychylność urzędnika oświatowego. Ziemer był dyrektorem amerykańskiej szkoły w Berlinie. Prowadził ją do 1939 r. I miał pełną świadomość, że Młode Niemcy to śmiertelnie poważna sprawa.
Opisuje jeden z incydentów, do którego doszło pod jego szkołą. Grupka uczniów została obrzucona kamieniami przez wracających z lekcji uczniów niemieckich. Interweniował u dyrektora niemieckiej szkoły, ale usłyszał, że nie wolno powstrzymywać spontanicznych demonstracji ludu. A Ziemer sam jest sobie winien, bo przyjmuje żydowskie dzieci, a niemieccy uczniowie wiedzą, że Żydzi to ich najwięksi wrogowie. Wiedzą, że cały świat jest przeciwko nim, a oni gotowi są walczyć i ginąć za Hitlera.
Na podstawie podręczników i broszur Ziemer nie potrafił zrozumieć władzy, jaką naziści sprawują nad dziećmi. Chciał to zobaczyć na własne oczy. Za ową kawową łapówkę uzyskał glejt z ministerstwa edukacji zezwalający na odwiedziny we wszystkich placówkach związanych z wychowaniem. Ten glejt otworzył mu drzwi do inkubatorów nazistowskiej ideologii. Przeszedł przez wszystkie piętra hitlerowskiego prania mózgu. Po powrocie do Ameryki opisał je w książce „Jak wychować nazistę. Reportaż o fanatycznej edukacji”.