Klasyki Polityki

Człowiek z bursztynu

Ks. Henryk Jankowski w kościele św. Brygidy w Gdańsku, 2004 r. Ks. Henryk Jankowski w kościele św. Brygidy w Gdańsku, 2004 r. Damian Kramski / Agencja Gazeta
Wraca temat oskarżeń ks. Jankowskiego o molestowanie seksualne. Przypominamy, co o sprawie pisaliśmy przed kilkunastoma laty.

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 2004 r. Ks. Henryk Jankowski zmarł 12 lipca 2010 r.

Ksiądz Henryk Jankowski zawsze był postacią kontrowersyjną. I wyraźnie lubił, gdy było o nim głośno. Teraz znów znalazł się w obiektywach kamer. W kontekście doniesienia o molestowaniu seksualnym. Takiego rozgłosu nie życzy się nawet wrogom.

Kiedy „Dziennik Bałtycki” poinformował, że ktoś doniósł do prokuratury na „wysokiego rangą i znanego gdańskiego duchownego”, w tutejszym światku towarzyskim zawrzało. – Zbaraniałem – opowiada Krzysztof Pusz, za prezydentury Lecha Wałęsy podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, później wicewojewoda pomorski. – A potem rozdzwoniły się telefony od moich braci, od Kokoszki...

– Pytałem Pusza, o kogo chodzi, bo siedzieliśmy i zastanawialiśmy się z Marylą, moją żoną, że chyba nie o biskupa Gocłowskiego – relacjonuje Ryszard Kokoszka, właściciel restauracji Cristal, człowiek, który bywa i u którego bywają.

Gdy przeczytałem w Internecie, że to znany gdański ksiądz – opowiada Jerzy Borowczak, jeden z liderów Sierpnia 1980 – zacząłem się zastanawiać: Kurde, kto tu jest znany... Często czytam „znany biznesmen” czy „znany polityk”, a mnie jego nazwisko nic nie mówi. Dałem sobie spokój z dedukcją. Poszedłem do Sali BHP na obchody rocznicy Powstania Warszawskiego. Tam zobaczyłem zainteresowanie dziennikarzy biskupem i prałatem.

Czuję dyskomfort, tyle ważnych rzeczy z naszej przeszłości związanych jest z parafią św. Brygidy – mówi Bogdan Lis, jeden z sygnatariuszy porozumień gdańskich z 1980 r., obecnie prezes Fundacji Centrum Solidarności. – Już samo podejrzenie jest uderzeniem obuchem w przeszłość. Ludzie zaczynają tracić wiarę, że to, co widzą, jest prawdą, a nie pozorem kryjącym diametralnie różny obraz. Ta sprawa jest z gatunku szokujących.

Plebania św. Brygidy w stanie wojennym była zapleczem działalności opozycyjnej. Tu konspiratorzy i ich rodziny znajdowali pomoc materialną, uzyskiwali porady prawne. Tu urzędował zwolniony z internowania Lech Wałęsa. Tu spotykał się z zagraniczną prasą, z różnymi osobistościami. Zasługi księdza dla „S” są bezsporne – ocenia jeden z prominentnych działaczy. Nie da się go nagle wymazać gumką myszką.

Prałat mi wisi, ale nie wisi mi etos Solidarności – komentuje dosadnie ktoś inny. Twierdzą, że wstyd ich ogarnia na samą myśl, iż śledztwo, na razie prowadzone w sprawie, a nie przeciwko konkretnej osobie, mogłoby dać efekty w postaci prokuratorskich zarzutów. Niektórzy wspominają, jak się wstydzili, gdy ksiądz Henryk wygadywał na Żydów.

A do tego afera wybuchła dokładnie w dniu, kiedy zgromadzeni w Sali BHP historycy zaczęli snuć paralele między Powstaniem Warszawskim a Sierpniem 1980. Mit Sierpnia, mniej lub bardziej przybrudzony późniejszymi poczynaniami jego głównych bohaterów, dla wielu pozostał wartością, która nadaje sens ich życiu.

Materiał na legendę

Ksiądz Henryk J. łączy w sobie bardzo wyraźne zalety i ułomności. Podobnie zresztą jak u Lecha Wałęsy tworzą one mieszankę wybuchową. Wielkiemu sercu towarzyszy gigantyczna pycha. Miernemu intelektowi – duży dar przedsiębiorczości. Próżności, samouwielbieniu – energia i zmysł organizacyjny. Bez tej energii i przedsiębiorczości nie byłoby kościoła św. Brygidy, którego ruiny do 1970 r. porastały chwasty. Pewnie też nie szybko w zdewastowanym przez wojsko zabytkowym dworze przy ulicy Polanki, przyznanym Kościołowi w ramach rewindykacji na początku lat 90., powstałoby Centrum Ekumeniczne sióstr brygidek.

Bieda w tym, że słabości prałata kłócą się z wzorcem przypisanym stanowi kapłańskiemu. Trudno znaleźć drugiego, który z równą ostentacją pławiłby się w dostatkach. Najpierw kłuł oczy Mercedesami, a teraz nowiutkim Audi 8 L – jak zapewniają gdańscy księża – luksusowym, bardzo rzadkim na naszych drogach. Śmietanka towarzyska Trójmiasta wciąż ma w pamięci urządzane przez duchownego bankiety na 500–600 osób. Stoły zdobiło ptactwo z piórami powtykanymi w zadki, a ludzi fraki, smokingi i ordery, biżuteria, w której gospodarz owych przyjęć szczególnie gustuje. Nikt w Gdańsku jeszcze nie przebił jego gali, czasem uświetnianych występami zespołu Mazowsze, kiedy indziej światowej sławy wokalistki Gail Gilmore.

Sam ksiądz ma zestaw kostiumów na różne okoliczności – biały smoking, biały płaszcz Rycerstwa Czarnej Madonny z niebieskim krzyżem. Widywano go w mundurze komandora marynarki wojennej, którym mianował go jeden z emigracyjnych rządów, by później podnieść do rangi „honorowego kontradmirała”. W czerwcu, gdy prałat Henryk w Operze Bałtyckiej obchodził 40-lecie święceń kapłańskich, Akademia Polonijna z Częstochowy uhonorowała go tytułem profesorskim. Pierwszy słowami „księże profesorze” przemówił Jan Ryszard Kurylczyk, wtedy wojewoda pomorski, a obecnie podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Ale wielkie było zdumienie znajomych duchownego, gdy dwa dni później ujrzeli go paradującego po kościele w nowiutkiej profesorskiej todze.

Od Solidarności do Samoobrony

Fantazja księdza Henryka nie zna granic. I często prowadzi na granice błazeństwa. Ale trzeba uczciwie przyznać, że po 1989 r. wspomagało go w tym wiele osób. Różne jubileuszowe religijno-towarzyskie obchody zaszczycali wysocy dostojnicy kościelni i państwowi, rektorzy uczelni bardziej znanych niż wspomniana Akademia Polonijna chadzali na procesje w gronostajach. W świątyni trzaskały obcasami i prezentowały broń kompanie honorowe różnych formacji. Bo też wojsko i policja były księdzu bezgranicznie wdzięczne za theatrum ich pojednania z narodem, urządzone po nastaniu nowego układu politycznego.

Stopniowo ten i ów nabrał poczucia stosowności. Zmieniały się rządy, układy sił. Do Brygidy przestało się garnąć wojsko. – Policja odsunęła się dopiero, gdy komendantem wojewódzkim został Leszek Szreder, obecny komendant główny – opowiada jeden z księży. – Poprzednik Szredera jeszcze z Heniem trzymał.

Prałat raz po raz z czymś wyskakiwał. Z bulwersującą dekoracją grobu wielkanocnego. Z antysemickim kazaniem. Jednych to skutecznie zrażało, odstręczało, innych nie. Na przykład Leszka Millera, któremu ksiądz zaprezentował zaczątki wielkiego bursztynowego ołtarza, który ma przyćmić zaginioną Bursztynową Komnatę. Efektem wizyty jest zezwolenie, aby Przedsiębiorstwo Robót Czerpalnych i Podwodnych w Gdańsku podjęło prace wydobywczo-poszukiwawcze złóż bursztynu. Wydobyty bursztyn prałat będzie mógł kupić po kosztach jego pozyskania. To imponujące, jak prałat potrafi pozyskiwać ludzi dla swoich celów.

Niektórzy z ołtarzem wiązali pewne nadzieje. Liczyli, że jego budowa całkowicie pochłonie prałata i chwilowo da on sobie spokój z politycznymi awanturami. Przeliczyli się. W tym roku na Wielkanoc grób był antyunijny. W tym też duchu 2 maja ksiądz przemówił do... dziatwy komunijnej. „Przestrzegał, żeby ich nie zwiodło głaskanie po główkach unijnych notabli – relacjonował „Dziennik Bałtycki”. – Hitler też tak głaskał dzieci i dawał im cukierki, a potem je wysyłał do obozu koncentracyjnego”. Tydzień później przed niedzielną mszą kapelan Solidarności odczytał listę kandydatów Samoobrony do Parlamentu Europejskiego. Przy ołtarzu siedzieli Andrzej Lepper, Danuta Hojarska, Robert Strąk z LPR, Janusz Korwin-Mikke z UPR, Gertruda Szumska z koła poselskiego Dom Ojczysty.

Arcybiskup Tadeusz Gocłowski odciął się od tego typu poczynań i wyraził ubolewanie.

Starzy przyjaciele prałata Henryka wiedzą, iż na polityce ksiądz zna się jak koza na pieprzu. Jednak każdy eksces ściąga uwagę mediów, a prałat kocha światło jupiterów. I tak raz po raz na moment wzniecał zainteresowanie, za cenę utraty części przyjaciół. Ilu stanie przy nim w trudnej chwili?

Niejeden z bywalców plebanii analizuje teraz sytuacje i gesty, jakich był świadkiem. Zastanawia się, co widział, a czego nie. I czy możliwe, żeby coś istotnego przeoczył? Z rozmów z dawnymi przyjaciółmi prałata, z których część jest dziś jego krytykami i oponentami, a także z rozmów z gdańskimi księżmi wynika w tym momencie tylko jedno – sprawa księdza Henryka J. zdecydowanie nie przypomina sprawy biskupa Juliusza Paetza. To nie jest tak, że mnóstwo ludzi o czymś wiedziało, że toczył się jakiś spór, co począć z problemem. Że jedni zamiatali go pod dywan, a inni wyciągali, szukając rozwiązania.

Czytaj także: Opublikowano mapę kościelnej pedofilii w Polsce

O lubieniu i lubieżności

Co zatem było wiadome? Leszek Lackorzyński, były solidarnościowy senator i prokurator okręgowy w Gdańsku w latach osiemdziesiątych, dzień w dzień, nie wyłączając niedziel i świąt, bywał na plebanii – jak mówi – od rana do nocy. Był doradcą prawnym działającej tu komisji charytatywnej. – Ludzi mogło drażnić, że ksiądz był zawsze czyściutki, wypielęgnowany jak panienka, że lubił różowe zasłony – wspomina. – Myśmy się bali, co by było, gdyby trafił do więzienia. Chłopcy chętnie do księdza przychodzili, bo jako jeden z pierwszych miał wideo i telewizję satelitarną. Zawsze kilku siedziało i oglądało. Ale niczego, co wzbudzałoby podejrzenia, nie widziałem. Chyba jako prawnik bym zauważył. Zresztą gdyby ksiądz miał tego typu ciemną kartę, to przecież ubecja by ją wywlokła. To było 20 lat temu, kiedy ksiądz był zdrowym, silnym mężczyzną. On jest rocznik 1936, dobija do siedemdziesiątki. I co, teraz mu się to pojawiło? Osobiście nie wierzę. Żaden chłopak tam wtedy nie nocował. Ci, którzy się kręcili koło księdza, dorastali, zaglądali później na plebanię z żonami i z dziećmi. Można lubić chłopców czy dziewczynki, ale od lubienia do czynów lubieżnych jeszcze daleko.

– Ja na plebanii byłem przez osiem lat po kilkanaście godzin dziennie i o księdzu w tym okresie mogę powiedzieć wszystko co najlepsze – stwierdza Stefan Gomowski, emerytowany pracownik Politechniki Gdańskiej, wtedy szef wspomnianej komisji. – Nocami się tam przesiadywało, jeździło po całej Polsce. Przez te lata choć raz musiałbym coś zauważyć. Albo jestem jakiś zupełny ciapek... No chyba nie.

W 1993 r. „Gazeta Wyborcza” opublikowała obszerny reportaż poświęcony prałatowi. Znalazł się tam następujący passus: „Po plebanii kręci się gromadka młodzieńców przeszkolonych na wszystkie fronty. Są ministrantami, bramkarzami, sekretarzami. Mijamy w przedpokoju jednego z nich, wprowadza rower – szorty, adidasy i biała podkoszulka z wielkim czerwonym napisem »Jestem dziewicą«”. W gdańskich kręgach towarzyskich od dawna żartowano, że prałat lubi „chłoptasiów”, już nie dzieci, ale młodych mężczyzn, że preferuje nordycki typ urody. Podczas różnych imprez pojawiał się to z kierowcą, bo sam auta nie prowadzi, to z sekretarzo-ochroniarzem. Tego sekretarza, który jako dziecko utracił oboje rodziców, wychowywała babcia. Należeli do parafii św. Brygidy. Prałat Henryk roztoczył nad nimi opiekę. – Nawet jeśli widziałem jakieś symptomy – konstatuje działacz zupełnie niezaangażowany kościelnie – to mogły świadczyć o rzeczach, którym do kodeksu karnego bardzo daleko. Odbierałem to raczej jako podejście ojcowskie.

Sam sekretarz za swego opiekuna dałby się pokroić w plasterki. Dziś jest ojcem dość licznej rodziny. Pamięta, że dziennikarze wciąż doszukiwali się jakichś podtekstów jego obecności. On ich nie lubił, oni jego również. A kierowcę księdza, który też ma rodzinę, dwa lata temu opisały „Fakty i Mity” w duchu: prałat ma żonę, żona ma na imię Kajtuś i jest chłopcem. Źródłem tej rewelacji była dawna kucharka księdza, sąsiadka Stefana Gomowskiego. – Potraktowałem to jako nagonkę antyklerykalnego pisma – relacjonuje Gomowski. – Ksiądz przede wszystkim nie lubi być sam. Nawet w najgorętszych okresach, gdy chwilę był sam, to dzwonił do mnie, do Leszka Lackorzyńskiego, żeby pójść na piwo albo do restauracji.

Księża skłonni są rozmawiać tylko anonimowo. Nie ukrywają, że to, co ich drażniło najbardziej, to styl życia, dobra doczesne prałata J. Mimo wyraźnej niechęci do kolegi ich relacje w zasadzie nie odbiegają od relacji świeckich.

Ksiądz I.: – O upodobaniach Henia mówiło się od lat, ale nie było namacalnych dowodów. Ksiądz II: – Były plotki, czuło się jakąś atmosferkę.

Kłopoty rodziny R.

Życzliwi księdzu brak namacalnych dowodów interpretują na jego korzyść. Nieżyczliwi podejrzewają, że się dobrze maskował. Czy jakieś dowody istnieją?

Lech Wałęsa na temat całej sprawy wypowiada się z godną naśladowania powściągliwością: – Jestem trochę zaskoczony. Jestem człowiekiem starej daty, wychowanym w duchu, że ksiądz to sprawa święta. W mojej filozofii nie mieści się coś takiego. Ale szatan różnych ludzi kusi w różnym wieku. Ja, dzięki Bogu, z żoną mam aż ósemkę dzieci, więc nie jestem o nic podejrzany. Ale też nie wiadomo, co może mnie dopaść po wykonaniu tego obowiązku. Człowiek jest tak skomplikowany, że trudno cokolwiek przewidzieć. A więc nie sądźmy, żebyśmy nie byli sądzeni.

Arcybiskup Tadeusz Gocłowski powtarza, że łatwo człowieka zabić podejrzeniami, a wskrzesić trudno. Owszem, byli u niego państwo R., żalili się, że mają kłopoty z synem (wiek: skończone 16 lat). Chłopak nie chodzi do szkoły, przebywa na plebanii, jest zagrożony narkotykami, oni mają z nim niewielki kontakt. – Mieli tylko jedną prośbę do księdza: żeby chłopiec wrócił do domu – relacjonuje arcybiskup. Pamięta, że pierwsza rozmowa odbyła się 22 kwietnia br. Indagowany potem przez arcypasterza prałat miał odpowiedzieć, że nie jest w stanie nic zrobić, bo chłopak nie chce wrócić do rodziców.

Miesiąc później rodzice zgłosili się do arcybiskupa ponownie, bo sytuacja się nie poprawiła. Chłopak przebywał wówczas u rodziny matki gdzieś na Kaszubach. Arcybiskup ze swych spotkań z rodzicami nie wyniósł negatywnych spostrzeżeń. Twierdzi też, że nie formułowali wprost zarzutów pod adresem księdza. Był w nich tylko żal, że nie mają kontaktu z synem.

Co innego musiał usłyszeć sąd rodzinny, przed którym toczy się sprawa o przymusowe skierowanie syna państwa R. Sławomira na leczenie z narkomanii. Zgromadzone materiały skłoniły sąd do złożenia w prokuraturze doniesienia o podejrzanych kontaktach prałata J. z chłopakiem. 28 lipca prokuratura wszczęła śledztwo z artykułu 200 kodeksu karnego. Artykuł ten dotyczy molestowania nieletnich, za co przewidziana jest kara od roku do 10 lat pozbawienia wolności.

Prałat Henryk J., w rozmowie z „Polityką”, powiedział, że 29 lipca przeprowadzono u niego rewizję. Zabrano książki, telefon komórkowy, zbiór ponad 480 filmów oraz kopię listu, który Sławek napisał do arcybiskupa. – W tym liście – relacjonuje prałat – chłopak przeprasza za matkę, pisze, że jej chodzi tylko o pieniądze.

Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że także przed sądem rodzinnym chłopak zaprzeczał, jakoby był molestowany. Ale biegły psycholog nie dał mu wiary. Podobno są także wątpliwości, czy samodzielnie ułożył list, napisany układną polszczyzną.

Maria R., matka Sławka, jakiś czas pracowała na plebanii jako sprzątaczka. – Krótko, może rok – twierdzi ksiądz – została zwolniona w kwietniu. Nadużywała tego, że do wszystkiego miała dostęp. Przed pierwszym lipca telefonicznie chciała, żebym jej udzielił pożyczki. Odebrałem to jako szantaż.

Żeby czuł, że nie jest sam

Prałat mówi „Gazecie”, że rok temu pożyczył Sławkowi 8 tys., na spłatę długów. Pożyczył od kogoś samochód i rozbił. Dwa razy się zdarzyło, że rozbił. A na urodziny w tym roku ksiądz sprezentował Sławkowi komputer.

Życzliwi nie widzą w tym nic dziwnego. Stefan Gomowski twierdzi, że ksiądz był hojny, tylko trzeba go było odpowiednio podejść. Dla nieżyczliwych jest to dowód, że uzależniał od siebie ludzi.

Zdaniem księdza, matka traktowała syna niewłaściwie. Chłopak ma dysleksję. Mówił, że nie chce być w domu. Uciekał do babci do Sierakowic. Ksiądz dawał mu pieniądze na bilet. Sławek był z prałatem w Watykanie u papieża. Rok temu za zgodą rodziców wyjechał przez Instytut Goethego do Niemiec, by uczyć się języka. Problemy ze szkołą zaczęły się po powrocie. – Kupiłem mu ubranie na tamten wyjazd – mówi ksiądz – żeby był równy wszystkim, a matka z tego robi hecę. Starałem się tej rodzinie pomóc, żeby Sławek czuł, że nie jest sam. Niczym nie zawiniłem, wszystkim mogę spojrzeć w oczy.

Gotów jest się spotkać, by porozmawiać bardziej szczegółowo. Do spotkania nie dochodzi. Podobno zamilknąć kazał prałatowi arcybiskup. Podczas niedzielnej mszy ksiądz Henryk zapowiedział, że w tej sprawie wypowie się za tydzień.

Rodzice Sławka mieszkają w suterenie starej gdańskiej kamienicy. Nie odbierają telefonów. Drzwi otwiera pan R. Nie godzi się na rozmowę. Sprawia wrażenie zaniepokojonego rozwojem wydarzeń. „Super Express” doniósł, jakoby Sławek sypiał z księdzem w jednym łóżku. Przed domem kręcą się dziennikarze, były telewizje.

W pierwszych słowach niedzielnego kazania ksiądz mówił, że „na własnej skórze człowiek doświadcza tego, co można nazwać totalną wojną z Kościołem i polskością, w której metody walki są nieograniczone żadnymi normami”. Wierni zareagowali długimi oklaskami; po nabożeństwie kilkuosobowa delegacja na czele z Anną Walentynowicz podeszła do ołtarza i wręczyła prałatowi kwiaty.

Czytaj także: Czy ks. Henryk Jankowski stanie się symbolem pedofilii w polskim Kościele?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama