Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w lipcu 2004 r.
Piętnaście lat temu, w przerwach obrad Okrągłego Stołu, uczestnicy pochłaniali schabowego. Dziś restauratorka Agnieszka Kręglicka zamawia co miesiąc pół tony ośmiornic. Nowy ustrój dokonał też rewolucji na talerzach.
Kuchnia stała się tematem na czasie. Programy o gotowaniu ma każda szanująca się stacja telewizyjna i radio. I to żadne porady w dawnym stylu, jak zrobić kotlet z suchej bułki, ale pełen przegląd światowych kuchni. Nawet w młodzieżowych pismach lifestylowych, obok muzyki, filmu i artystycznych prowokacji, pokazują się porady kulinarne (np. jak upiec dobre ekologiczne pieczywo). Zewsząd płynie bezcenna i szczegółowa wiedza, gdzie zupę dają jak trzeba, gdzie sałatki, a gdzie makaron prawdziwie al dente. Już nie wystarczy po prostu zjeść. Trzeba to robić ze znawstwem, stylowo, świadomie.
Jeśli chodzi o najwyższą półkę, jesteśmy właśnie w epoce fusion-cuisine. Kilka lat wcześniej szefowie kuchni hołdowali zasadom cross-cooking. Jeszcze wcześniej wyobraźnię mistrzów rondla opanowała nouvelle cuisine. Przed nią była PRL.
Zmiany w tej dziedzinie, tak samo jak w całym otaczającym nas świecie, postępują coraz szybciej. Nurty kulinarne, kiedyś ciągnące się dziesiątkami lat, dziś zużywają się po kilkunastu miesiącach. A żywność, powszechnie dostępna – nawet ta do niedawna dla Polaka egzotyczna – coraz szybciej powszednieje i się przejada.
Weźmy zwykłą, oskubaną kurę, z której kilkanaście lat temu ani chybi powstałoby kurczę à la flaczki. W wersji fusion (kulinarny postmodernizm: poszukujemy niekonwencjonalnych połączeń smaków, ale też dbamy o zdrowie) dorobimy do niej gęsty, czekoladowy sos, dodamy odżywcze kiełki, orientalne przyprawy, imbir, sezam, lemon grass, czyli cytrynową trawę, i dużo, dużo jarzyn.
Ta sama kura przyrządzona według tradycyjnego francuskiego przepisu może stać się częścią posiłku składającego się – na modłę cross-cooking, gastronomicznej konsekwencji otwarcia europejskich granic – z kulinarnych propozycji różnych krajów: w towarzystwie pochodzącej z Włoch sałatki Caprese, zupy katalońskiej i polskiego sernika. W wersji nouvelle cusine, nurtu popularnego w połowie lat 90., lepiej było na kurę patrzeć, niż ją jeść. Podawano ją choćby z idealnie pomarańczową marchewką i równo przyciętym szczypiorkiem. – Gość powinien był widzieć na talerzu oszałamiający pejzaż. Walory estetyczne przeważały nad smakowymi – wspomina Robert Sowa, szef kuchni warszawskiego hotelu Sobieski.
Sushi na Wigilię
Gdy śmietanka polskiej gastronomii gna za światowymi trendami, na naszym kulinarnym rynku pojawiają się kuchnie kolejnych narodów. Do połowy lat 90., chcąc spróbować czegoś nowego, sięgaliśmy głównie po dania wietnamskie i chińskie. Z czasem przyszedł boom na Włochów. Oswoiliśmy nie tylko pizze i makarony, ale także owoce morza, jeden z podstawowych składników tamtejszej kuchni. Dziś spowszedniały nam małże i krewetki, na stałym wyposażeniu dobrych restauracji są kraby i ośmiornice.
Do tej pory, według OBOP, kuchnia włoska jest, po rodzimej, naszą drugą ulubioną – jej amatorem jest co czwarty Polak. Od mniej więcej półtora roku niekwestionowaną pozycję lidera w kategorii trendy zajmuje sushi, pewnie dlatego, że surowa ryba jest dostępna dla nielicznych. Można spróbować jej jedynie w największych miastach, przede wszystkim w Warszawie. Tu mieści się ponad 20 z 30 lokali z taką ofertą w całym kraju. Lekki lunch kosztuje ok. 50 zł.
Sushi wpisało się świetnie w kulturę masową. Mieści się w wizji nowoczesnego życia na poziomie, a jednocześnie prowokacyjnie wpisuje się w naszą tradycję jako proste danie rybne. – Mnóstwo zamówień mieliśmy na Wigilię – mówi menedżer warszawskiej restauracji Sushi Tekeda Piotr Kornet. Poza świętami zainteresowanie też jest niemałe – czarne tace z ułożonymi starannie porcjami ryżu i łososia, krewetek czy krabów 40 razy dziennie wyjeżdżają do prywatnych klientów i firm.
Japońskie danie zadomowiło się na stołach establishmentu. Za amatorów sushi uchodzą mieszkańcy Pałacu Prezydenckiego, można je też znaleźć w menu oficjalnych przyjęć na wysokim szczeblu. A potrawy tam serwowane to oczywisty wyznacznik wyrafinowania i elegancji. Dlatego, jeśli Leszek Miller swojego czasu podejmował premiera Francji Jeana Pierre`a Raffarina spring rolls (czyli małymi naleśniczkami) z owocami morza, płatkami halibuta i łososia z sałatą oraz kremem z zielonych szparagów z konfiturą z pomidorów, można się było spodziewać, że te dania wkrótce pojawią się na talerzach naszej elity.
I pomyśleć, że drogę tę rozpoczynaliśmy w 1989 r. w epoce pracowniczych stołówek (i menażek na trzy dania plus słoik na kompot) oraz barów mlecznych wyposażonych w aluminiowe sztućce. Dziś, śmiejąc się z tamtych czasów przy oglądaniu „Misia” Stanisława Barei, nie mamy wątpliwości, że zmieniło się wszystko. Niestety, nie ma także barów z leniwymi i naleśnikami. Nieliczne, ocalone dzięki rządowym dotacjom (na ten rok przeznaczono 18 mln zł) przy kościołach czy uniwersytetach, toczą ostry bój o życie z budkami z najróżniejszego sortu egzotyczną żywnością. Tymczasem w barach nierzadko można było zjeść całkiem smaczny i wartościowy posiłek. Magdalena Hennig, redaktor naczelna miesięcznika „Moje Gotowanie”, zauważa, że nie odnalazły się w nowych realiach, bo nie zmieniły wizerunku. – Nie zostały odremontowane, choć nadal mają wiernych stołowników wśród osób o niewysokich dochodach, emerytów, uczniów i studentów.
Big Mac na urodziny
Dobrze – ale stanowczo za drogo – jest z gastronomiczną arystokracją, nieźle – z proletariatem, najgorzej – z klasą średnią. Smutek kulinarnej rzeczywistości 15 lat po PRL polega na tym, że mimo przyprawiającej o zawrót głowy liczby nowo powstających lokali wciąż trudno znaleźć odpowiedniki francuskich bistro lub amerykańskich dinerów – sympatyczne, kameralne restauracyjki, w których można zjeść smaczny rodzinny posiłek. Choć powstają już pierwsze osiedlowe lokaliki, takie jak Santorini w postpeerelowskiej sklepowej architekturze na warszawskim Gocławiu. Po przekroczeniu progu czujemy, że jesteśmy w Grecji. – Takie lokalne restauracje powstają już przy nowych eleganckich osiedlach. To przyszłość gastronomii – ocenia Agnieszka Kręglicka, restauratorka, właścicielka m.in. Absyntu.
Specjaliści są zdania, że w naszym rynku wciąż drzemią ogromne możliwości. Bo gdy w Polsce na 10 tys. ludzi przypadają 23 punkty gastronomiczne, w Niemczech jest ich aż 60. Na razie otchłań między ekskluzywnymi lokalami dla finansowych elit (bankrutującymi zwykle po kilku miesiącach z powodu braku tychże elit) a barami z chińszczyzną czy kebabami wypełniają głównie sieci fastfoodów.
Polską specyfiką staje się celebrowanie w takich barach rodzinnych obiadów. Swoich bliskich przyprowadzają głównie ludzie młodzi, którzy w latach 90. dorastali przy hamburgerze, frytkach i coli. W weekend kolorowe plastikowe stoliki wypełniają się co do miejsca. – Jemy tu w każdą niedzielę – mówi Roman Zakrzewski, 34-letni ojciec dwójki dzieci (7 i 5 lat), bywalec warszawskiego centrum handlowego Sadyba Best Mall, w którym obok siebie funkcjonuje pięć barów fast food. W takim sposobie odżywiania Zakrzewski widzi same pożytki. Żona nie musi gotować, posiłek jest urozmaicony, wybór dań duży, może o sobie powiedzieć, że bywa w restauracjach, no i przede wszystkim obiad nie spustoszy jego portfela – dla czterech osób kosztuje w granicach 50 zł. Tyle co porcja żurku w wykwintnym lokalu. Nic więc dziwnego, że uświęcony tradycją wspólny posiłek przenosi się do McŚwiata. Do McŚwiata przenoszą się także familijne uroczystości, zwłaszcza kinderbale – organizowane przez obsługę ze specjalnym wystrojem sali i okolicznościowymi balonami. Dla małych klientów, co też jest fenomenem na polskim rynku, przygotowano specjalną surówkową ofertę. Ma wyrobić w rodzicach przekonanie, że odżywianie się w fast foodach jest dla ich dzieci zdrowe.
Tradycja na szybko
Fast foody zaspokajają przede wszystkim potrzebę jednego ciepłego posiłku na dzień. Hamburgery, hot dogi i kanapki wydają się same wpadać na biegnącego do tramwaju zapracowanego mieszczanina. Pośpiech każe nam także coraz częściej zamawiać posiłki do domu lub przygotowywać je z półproduktów, aby jak najszybciej i najprościej zaspokoić głód. Chętnie sięgamy więc po dania gotowe: zupy w proszku, gorące kubki. Umiejętności kulinarne sprowadzają się przy nich do wlania w talerz gorącej wody.
Choć od początku lat 90. przeszliśmy rewolucję architektoniczną, w pięknie urządzonych kuchennych wnętrzach, gdzie kuchnia połączyła się z salonem, gotujemy mniej. I z większą ochotą sięgamy po półprodukty.
Stoiska garmażeryjne, w których na wagę można kupić sałatki, ale także pierogi, kluski, krokiety domowej roboty, są obecne w każdym supermarkecie. Coraz więcej powstaje ich także w sklepach osiedlowych, bo sięgają po nie nie tylko ludzie robiący zawodowe kariery, uwięzieni w firmach od świtu do nocy, ale także gospodynie domowe.
Coraz częściej sięgamy również po mrożonki. Kurczak z ryżem po hawajsku, danie weneckie z makaronem czy krewetki po chińsku uzupełniły skromną ofertę znanych z PRL mrożonych brukselek, szpinaków i nieśmiertelnego groszku z marchewką. – To ważne w diecie pełnowartościowe warzywa – ocenia prof. Hanna Kunachowicz. – Mrożonki bowiem w całości zachowują wartość odżywczą. Pomagają nam prowadzić nowoczesną, urozmaiconą kuchnię i nie trudzić się obieraniem warzyw. W sklepowych zamrażarkach czekają placki babuni, pierożki cioci, nasze racuchy produkowane w małych rodzinnych firmach, zatrudniających od kilku do kilkunastu osób. Ale choć zmieniamy zwyczaje żywieniowe, pod względem smaku jesteśmy tradycjonalistami. – Ludzie najchętniej kupują pierogi z kapustą, mięsem i grzybami – mówi właścicielka małej mazowieckiej firmy Agnes. Choć mają z czego wybierać, bo w ofercie jest 12 rodzajów pierogów, 11 rodzajów kotletów i 10 rodzajów placków. Z całej gamy oferty marki Winiary najlepiej od lat sprzedają się barszcz biały do gotowania i barszcz czerwony instant (po 25 mln opakowań rocznie). Powodzeniem cieszy się też zupa grochowa i sos pieczeniowy. Jedzenie i gotowanie z prawdziwego zdarzenia staje się sposobem spędzania wolnych chwil, świąteczną rozrywką hobbystów.
Przepis na śpiewaka
Domowe spotkania kulinarne (tzw. cooking lub homing) to zespołowy akt twórczy celebrowany przez niedawnych amatorów clubbingu – zamożnych młodych ludzi z dużych miast, którym przybyło lat i potomstwa ograniczającego mobilność. To też kolejne zjawisko, na którym można zrobić niezły biznes – każdy chce wywrzeć wrażenie na gościach, przyjmując ich w modnie urządzonej kuchni, wyposażonej w oryginalną zastawę, designerskie sztućce czy profesjonalne, kute noże. – Ale chyba ta forma przyjmowania jest lepsza niż klasyczny wzorzec gościnności PRL: gospodyni z wypiekami na twarzy donosząca kolejne porcje nóżek w galarecie, sałatki warzywnej i barszczu z krokietami – ocenia Robert Sowa.
Integracyjną funkcję gotowania dostrzegli też szefowie dużych korporacji, którzy od ubiegłego roku organizują w nowej formie firmowe wyjazdy za miasto. Zamiast na hitowy do niedawna survival, wpuszcza się pracowników do kuchni, gdzie przygotowują w podgrupach czterodaniową kolację, zakończoną wspólną konsumpcją i degustacją win oraz cygar. Robert Sowa przygotowywał niedawno w Ustroniu z pracownikami jednego z operatorów telefonicznych krewetki z melonem, tagliatelle z sosem z suszonych pomidorów, wołowinę z zielonym pieprzem, a na deser lekki tort z musem z białej czekolady.
Źródeł natchnienia nie brakuje – wprost trudno przedrzeć się przez gąszcz książek i periodyków. Zawartość tych wydawnictw dobrze odzwierciedla zmiany na rynku żywieniowym. – Dziesięć lat temu, kiedy zaczynało ukazywać się „Moje Gotowanie”, unikaliśmy umieszczania przepisów i zdjęć z oliwkami czy kaparami. Były uważane za produkty luksusowe, frymuśne. Teraz tego problemu już nie ma, choć o frutti di mare nadal wspominamy rzadko – mówi Magdalena Hennig z miesięcznika „Moje Gotowanie”. Jej czytelniczki, bo to wciąż jeszcze najczęściej kobiety, preferują kuchnię nowoczesną, ale z tradycyjnych produktów i lekką zarazem. Przepisy na grzechy – ciężkie i tłuste potrawy – zamieszcza się najwyżej raz na numer. Trochę mniej niż kilka lat temu pisze się też o słodyczach i wypiekach, więcej o sałatkach. I oczywiście nie ma mowy o pominięciu informacji o kaloryczności. Podobnym zasadom hołdują wydawcy trzech pozostałych kulinarnych czasopism – „Kuchni”, „Soli i pieprzu” oraz „Lubię gotować”. Kąciki kulinarne mają stałe miejsca we wszystkich pismach dla kobiet, a ostatnio także dla panów. Powstają piękne albumowe wydania kuchni narodowych, książki, które są zaproszeniem do czyjejś kuchni, jak „Kuchnia Neli” Anieli Rubinstein czy José Carrerasa. Przepisy są tu okraszone opowieściami o operach, chociaż trudno przypuszczać, by wielu było chętnych do gotowania według rad śpiewaka. Powstają wydania specjalistyczne, można wybierać w kilku ofertach przyrządzania sałatek, drobiu, omletów, naleśników i placków, pójść tropem ziół stosowanych w kuchni, poczytać o żywieniu zgodnym z grupą krwi, stosować diety na dolegliwości.
Własne pozycje książkowe wydają także znani restauratorzy. Miarą zainteresowania Polaków zdrową i smaczną kuchnią jest fakt, że wiele księgarń ma wyodrębnione działy z pozycjami kulinarnymi, a sieć Empik ma stale w sprzedaży kilkadziesiąt pozycji kulinarnych. Eksperci uczulają, by inwestować w pozycje wydawane przez renomowane oficyny. Wiele publikacji, choć kusi atrakcyjną formą graficzną, jest usianych błędami. – Począwszy od pomyłek w tłumaczeniach nazw czy ilości potrzebnych składników (500 ml zamiast 50 ml), poprzez bazowanie na niedostępnych u nas produktach, skończywszy na niepełnym spisie potrzebnych składników. Publikacje kulinarne wymagają precyzji, jeśli jej zabraknie, zdarzają się uproszczenia i skróty myślowe. Typowy błąd polega np. na tym, że produkt wymieniony w liście składników nie występuje w opisie wykonania potrawy lub na odwrót – mówi Magdalena Hennig.
Zupa na wątrobie
Kilkanaście lat temu błędy były nieliczne, bo też na rynku królowały dwa opasłe tomiska „Kucharz gastronom” i „Kuchnia polska”. – Wszystkie zakłady żywienia otwartego – stołówki, bary, bufety obowiązywał jeden wzorzec przepisów – wspomina Weronika Barańska, nauczyciel gastronomii i podstaw żywienia w Zespole Szkół Gastronomicznych. Każda gospodyni mogła przeczytać, że „na stan i sposób odżywiania się wpływają w znacznej mierze zasoby i możliwości surowcowe, a przede wszystkim rozmiary, charakter i kierunek rozwojowy produkcji rolniczej”. Podane są jadłospisy rodzinne tańsze i droższe, jadłospisy dla osób samotnych w sezonie wiosennym, a w nich przysmaki w rodzaju zupy z powideł z grzankami. Były też i ekstrawagancje: szpinak z młodych pokrzyw czy lebiody, budyń i kotlety z kapusty oraz zupa z wątroby cielęcej.
Ze starych przepisów – tyle że tradycyjnych, swoich matek i babek – korzystają też wiejskie gospodynie. One ciągle sięgają po produkty podstawowe: zbożowe, ziemniaki, tłuszcze zwierzęce, mleko, śmietana i cukier, czyli to, co wyprodukują ich gospodarstwa (dzięki temu wydają na jedzenie średnio o 12 zł na osobę mniej niż w mieście). Na wiejski stół trafiają kury, kaczki, świnie wyhodowane w zagrodzie, a do nich serwowane są warzywa, które wyrosły w ogródku.
Według GUS 71 proc. wiejskich gospodarstw domowych korzysta z własnych produktów. Stare porzekadło, że chłop je kurę, gdy jest chory albo gdy kura jest chora, można już odłożyć do lamusa. Niedzielny obiad ma zestaw obowiązkowy: rosół z wielkimi okami tłuszczu, kurczak, kaczka lub schabowy, ewentualnie żeberka z ziemniakami i kapustą.
Świniobicie wciąż jest rytuałem, którego zakazać mógł wyłącznie wróg: Hitler i Stalin, a teraz w najbliższym czasie może dołączyć do nich Unia Europejska ze swoją troską o higienę i humanitarne traktowanie zwierząt. Tymczasem świniobicie na wsi jest okazją do rodzinnej i sąsiedzkiej biesiady. – W radosnym wydarzeniu każdy chce uczestniczyć – mówi Henryk Dziurda, rolnik z podlubelskiej Kłodnicy. Gdy świnia wisi pod okapem, na pierwszy ogień na rozgrzanej patelni idzie podgardle i wątróbka, potem szary móżdżek przyrządzany z jajkiem.
Gospodarze najczęściej sami wyrabiają wędliny. Sprzętem domowego użytku, takim jak w mieście robot kuchenny, jest kiełbaśnica i wędzarnik na podwórku, a najsmakowitszy dym unosi się z palonego jałowca. Wciąż popularne są podroby, kiszka, salceson. A smażenie odbywa się na smalcu lub słoninie.
Apetyt na otyłość
Polska wiejska kuchnia najwidoczniej nie jest zła, skoro rozbudza apetyty cudzoziemców. – Szwedzi bardzo narzekają, że w ich sklepach nie można dostać naszych wędlin. Mają dużo lepszą renomę niż ich własne i większość europejskich – przekonuje Robert Sowa. Do tradycyjnych wyrobów przekonują ekolodzy i lekarze. Nic dziwnego, skoro sprzedawana w supermarketach szynka Hetmana, oprócz zwykłej szynki, zawiera: hydrolizat białka sojowego i samo białko sojowe, przeciwutleniacz, maltodekstrynę, substancję żelującą, mleko w proszku i skrobię ziemniaczaną – w sumie dziewięć rodzajów najróżniejszych numerów E. Dla wielu prostota wciąż jest atrakcyjna – gdyby było inaczej, nie odniosłaby sukcesu sieć restauracji Jana Kościuszki Chłopskie Jadło, odznaczona godłem Teraz Polska po pierwszym roku działalności.
Właściciel Chłopskiego Jadła mówi o sobie, że jest kulinarnym ortodoksem. – Zupa grzybowa ze śmietaną light to nie zupa grzybowa. My dodajemy gęstą śmietanę (nawet nie wiem, ile ma procent, bo bierzemy od chłopa). I to solidną porcję. W ciągu ośmiu lat z jednej restauracji zrobiło się dziewięć (ósma jest w fazie organizacji, a dziewiąta w fazie planów). Jan Kościuszko serwuje dania rodem ze świątecznej kuchni bogatego chłopstwa – można zatem zamówić pieczeń zawijaną z wieprza z czosnkiem i śliwą, zrazy z ogórkiem kiszonym i kawałkiem słoniny, kotlet schabowy podawany z kością, pieczony na maśle i smalcu, pierogi wielu rodzajów czy barszcz kiszony na miejscu. W każdym lokalu są też dwa dania charakterystyczne dla regionu. Zainteresowanie potrawami lokalnymi przejawiają również szefowie innych restauracyjnych i hotelowych kuchni nie tylko w Polsce. – Im dalej integracja europejska będzie postępować, tym rzadziej będzie się mówiło o kuchniach narodowych, a częściej o regionalnych – uważa Robert Sowa. Bo określanie wspólnym mianem „francuska” lekkiej kuchni prowansalskiej i ciężkiej alzackiej może prowadzić do nieporozumień.
Wpływy obcych kuchni i dostępność różnych produktów bywają zbawienne dla naszych nawyków. Polski model żywienia ulega korzystnym zmianom. W porównaniu z końcówką lat 80. jemy miesięcznie 1,5 kg mniej produktów mącznych, kasz, pieczywa, ziemniaków. Pół kilograma masła zastępujemy 60 g tłuszczu roślinnego, jemy o 3 jaja mniej, rezygnujemy z pół kilograma cukru, za to dodajemy do posiłków owoce – 1,5 kg więcej (por. ramka).
Z drugiej strony cywilizacyjne wpływy na żywienie prowadzą czasem do zastępowania złego gorszym. W zamiłowaniu do słodkiego co nieco wyrastają młode pokolenia. W szkole szklankę obowiązkowego mleka zastąpiła cola, chipsy, czekolady, batony. Kolorowe opakowania reklamowanych w telewizji produktów czyhają na najmłodszych w bufetach i automatach. Brakuje tam kanapek, jabłek i innych owoców, bo dzieci ich nie kupują. Za kilka lat, gdy ich organizm zmniejszy zapotrzebowanie kaloryczne, a tryb życia zmieni się na osiadły, trudno będzie zrezygnować z batonika jedzonego punktualnie wpół do dziesiątej. W ten sposób rośnie nam pokolenie dorodnych grubasów, karmionych bynajmniej nie na polskiej kuchni.
Magdalena Białkowska, lekarz dietetyk, specjalista w leczeniu otyłości z Instytutu Żywności i Żywienia, nie ma wątpliwości. – W Polsce częstość występowania otyłości wzrasta. Ale mało kto może się tłumaczyć, że nie ma wyboru. Jeśli chce się zdrowo odżywiać, to z pewnością może. Tyle że lepiej smakuje wszystko, co szkodzi. Taki los.
Zdrowa tradycja
Polska kuchnia tradycyjna, choć uznawana za ciężką i tłustą, ma wiele zalet.
Pozytywy polskiej kuchni, według pracowników Zakładu Wartości Odżywczej Żywności w Instytucie Żywności i Żywienia:
1 Spożywanie zup warzywnych o niskiej zawartości energetycznej. (Coraz częściej zastępowane przez soki warzywne. Mają mało kalorii, a dużą wartość odżywczą).
2 Spożywanie produktów fermentowanych – kiszonych ogórków, kapusty oraz zsiadłego mleka. Chronią przed nowotworami.
3 Jedzenie owoców jagodowych i przygotowywanie z nich przetworów. Chronią przed niedokrwienną chorobą serca.
4 Jedzenie białego sera, popularnej krajanki. Dostarcza organizmowi łatwo przyswajalnego białka i wapnia.