Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 31 stycznia 2009 r.
Barack Obama jest pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, o którym mówi się „czarny”, choć w rzeczywistości jest mulatem, ale i to wydarzenie nie lada.
Z tym iż zaznaczyć trzeba od razu, że są Stany Zjednoczone wyspecjalizowane wręcz (i dumne z tego) w wybieraniu prezydentów, którzy są pierwsi w swoim rodzaju. Jest ich lista niemała:
Tomasz Jefferson (1743–1826), prezydent nr 3, był pierwszym prezydentem intelektualistą czy wręcz naukowcem. Przy okazji pierwszym również i jedynym jak dotąd ateistą.
John Quincy Adams (1767–1848), nr 6, był pierwszym, który młodość spędził w Europie, kształcił się we Francji, w Holandii i Prusach.
Andrew Jackson (1767–1845), nr 7, był pierwszym pochodzącym z Dzikiego Zachodu, który też nie skończył nawet szkoły elementarnej, za to lubował się w pojedynkach (kulę, która trafiła go w jednym z nich nosił w ciele do końca życia).
Martin Van Buren (1782–1862), nr 8, był pierwszym prezydentem pochodzenia holenderskiego, a także pierwszym i ostatnim na tym stanowisku wybitnym znawcą wina.
Ulysses Simpson Grant (1822–1885), nr 18, był pierwszym metodystą u władzy (a jednocześnie masonem).
Rutherford Birchard Hayes (1822–1893), nr 19, był pierwszym prezydentem, który wygrał wybory, choć je przegrał. Uzyskał o 260 000 głosów mniej niż jego przeciwnik Samuel J. Tilden, ale w przeliczaniu wyników stanowych zgarnął stawkę.
James Abram Carfield (1831–1881), nr 20, był pierwszym prezydentem tak zaangażowanym religijnie, że nawet podczas kampanii wyborczej chętniej wygłaszał baptystyczne kazania niż mowy polityczne.
Chester Alan Arthur (1830?–1886), nr 21, był jedynym prezydentem USA, którego data i miejsce narodzenia nie zostały nigdy ustalone, być może był Kanadyjczykiem, co wykluczałoby możliwość kandydowania.
William McKinley (1843–1901), nr 25, pierwszy prezydent, który mieszkał w Polsce. Wprawdzie nie nad Wisłą, ale w miejscowości Poland koło Youngstown.
Herbert Clark Hoover (1874–1964), nr 31, pierwszy kwakier w Białym Domu.
Dwight D. Eisenhower (1890–1969), nr 34, pierwszy stuprocentowy południowiec, Teksańczyk, u władzy. Jego poprzednik Harry S. Truman urodził się wprawdzie w Missouri, czy to jednak południe w pełnym tego słowa znaczeniu? Teksas to Teksas.
John Fitzgerald Kennedy (1917–1963), nr 36, był pierwszym prezydentem USA katolikiem.
Jak widać tych pierwszych w swoim rodzaju, a jeszcze Ronald Reagan był pierwszym prezydentem aktorem z Hollywood, zebrałaby się niemała gromadka. Barack Obama jest pierwszym prezydentem USA, który nie ma białej skóry. Bardzo to sympatyczne i dobrze świadczy o Ameryce. Można też powiedzieć, że zważywszy na wkład, jaki wnieśli niebiałoskórzy do cywilizacji amerykańskiej, jest to nawet pewna forma sprawiedliwości dziejowej. Toteż na uroczystość zaprzysiężenia Obamy przybyły tłumy ogromne. Rzecz bez precedensu – krzyczały tytuły gazet. Niestety trzeba ją nieco zrelatywizować. Precedensy były. Na zaprzysiężenie prezydenta Zacharego Taylora (1784–1850), nr 12, (któż o nim dzisiaj pamięta prócz wyspecjalizowanych historyków) „zjechały się rzesze, jakich nigdy wcześniej Ameryka nie widziała. Wykupiono w sklepach całą żywność, aż trzeba ją było sprowadzać z sąsiednich stanów. Niejeden zrobił tego dnia fortunę”. Kiedy Taylor umarł – pisze Longin Pastusiak – „ludzie, którzy przyszli pożegnać zmarłego prezydenta, tworzyli kondukt żałobny długości ponad trzech kilometrów”. A ludności miały wtedy Stany Zjednoczone parokrotnie mniej niż dzisiaj.
Barack Obama rozbudził też ogromne nadzieje. Nie tylko w swojej ojczyźnie. 80 proc. Francuzów modliło się (jeśli można to tak określić w świeckim kraju) o jego zwycięstwo. Koszulki z wizerunkiem Obamy i najróżniejsze gadżety jakkolwiek z nim związane sprzedawały się jak świeże pączki od Bliklego. Liczba poświęconych mu audycji w telewizji przerosła, wydawałoby się, granice zdrowego rozsądku. Pomimo to miały pierwszorzędną oglądalność. Barack Obama jest przecież pierwszym prezydentem USA, który nie ma białej skóry. To bardzo sympatyczne... ale nagle rodzi się refleksja. Nadzieje wiązane z prezydenturą Obamy opierają się na trzech podstawach (o obietnicach wyborczych nie wspominam, bo ich wartość jest wiadoma): po pierwsze, zastąpi on George’a W. Busha, a gorszym prezydentem niż ustępujący być już naprawdę trudno. Po drugie, jest młody. Po trzecie, i to jest najważniejsze, powtórzmy to raz jeszcze, do znudzenia, nie ma białej skóry, symbolizuje więc zmianę, powiew tolerancji, szansę dla poniżanych i zapomnianych. Czy naprawdę?
Claude Levi-Strauss w klasycznej już pracy „Rasa i historia” (1952) pisze, iż podstawą rasizmu jest rozróżnianie. W sensie fizycznym rasy oczywiście istnieją. Dotyczy to koloru skóry, przekroju włosa, częstotliwości występowania takich, a nie innych grup krwi, koloru oczu, nawet pewnych zdolności ruchowych etc. Żadna z tych cech nie przekłada się jednak w najmniejszym stopniu na predyspozycje intelektualne, moralne itp. Ani w sensie pozytywnym, ani negatywnym. Uprzedzenia związane z kolorem skóry są więc równie bezsensowne, jak wiązanie z nimi jakichkolwiek oczekiwań. Tyle Levi-Strauss i nie ma tu właściwie nic do dodania. Tyle że z tym problemem będzie się musiał właśnie borykać Barack Obama. Udowadniać cały czas, że nie jest zdefiniowany czy zdeterminowany swoim kolorem skóry. Strach przed posądzeniem o wartościujące rozróżnianie przeszedł na drugą stronę. I właściwie już widać jego skutki. Wśród dwunastu najważniejszych członków nowego rządu mamy dziesięciu białych jak śnieg, w tym nawet na kluczowym stanowisku sekretarza do spraw obrony narodowej przedstawiciela administracji Busha, współodpowiedzialnego za iracką awanturę Roberta Gatesa. Przeciętna wieku nowo mianowanych wskazuje też na lęk nowego lokatora Białego Domu przed posądzeniem go o „rewolucyjność” lub stawianie na niedoświadczonych. I tak rodzi się obawa, czy owe trzy miliony obywateli, którzy przybyli cieszyć się zwycięstwem nowości, nie założyło jej pęt, z których jakże trudno będzie się jej wywinąć. Życzę Barackowi Obamie wszystkiego najlepszego. Jak każdy boję się możliwych kul fanatyków. Bardziej jednak jeszcze frenetycznego uścisku wielbicieli, którzy nie czytali Levi-Straussa.