Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 2002 r.
Bóg raczy wiedzieć, z czego żyją. Urodzić się dziś we wsi Smarzewo lub Ruda Komorska, to jakby dostać się do zaklętego kręgu. Tutaj uczysz się jednego: jak uczepić się renty.
Sroczyńscy mieszkają w domku przy drodze we wsi Smarzewo na Kujawach. Najstarszy z rodziny, Henryk, przepracował zdrowe lata przy budowie dróg. Rano wychodził do pracy. W domu czekała żona Felicja: odwieczny porządek rzeczy między mężczyzną i kobietą, który teraz zanika.
Ich córka Maria nigdzie nie pracuje. Ma wykształcenie podstawowe. Leczy się na nowotwór. Jej mąż, malarz budowlany, czasem wychodzi na dorywcze roboty.
Trzech synów Marii, a wnuków Henryka i Felicji, nie pracuje. Jeden jest stolarzem. Jest w ich okolicy wielu, co wskazuje, że działa tu blisko szkoła zawodowa, która produkuje bezrobotnych takiej specjalności. Mało tego, istniała tu w pobliżu czas jakiś społeczna szkoła zawodowa. Ludzie płacili za kształcenie swych dzieci na bezrobotnych. Drugi syn Marii, a wnuk Felicji, ma padaczkę poalkoholową. I z tego powodu rentę. To na niego babcia Felicja przepisze dom, bo jest chory. Trzeci syn Marii, bez zawodu, też nie pracuje. Żona po szkole zasadniczej, choć nie po żadnej obróbce skrawaniem albo innym ślusarstwie, lecz o specjalności sprzedawczyni, to jednak i tak nie ma pracy. Mają małą córkę, przyszłą bezrobotną, jeśli jakiś nauczyciel nie wtłoczy w nią lepszej szkoły i nie pomoże wyrwać się z kredowego koła. Maria ma także córkę Ninę, po zasadniczej krawieckiej. Jak wyżej. Nina ma narzeczonego. Wyszłaby za mąż, ale nie ma pieniędzy ani na ślub, ani na życie po nim. Narzeczony – też bez pracy.
Mężczyźni piją. Teraz się wśród bezrobotnych pomieszało. Nie wiadomo czy piją, bo nie pracują, czy nie mogą znaleźć pracy, bo piją. Bóg raczy wiedzieć za co.
Mają trochę kur. Warzywa, ziemniaki, mleko, mięso, wszystko co do jedzenia – kupują w sklepie. Nie mają ziemi. Mogliby jakiś zagon wydzierżawić. Ale się nie opłaca. Trzeba by dzierżawę odrabiać u właściciela. Ziemia staje się jak obce ciało, choć za oknami wieś.
Bezrobotni na wsi, zwłaszcza dzieci chłoporobotników, odcinają się od pola i inwentarza. Ani oni miejscy, ani wiejscy. Zawieszeni.
Wiszą na dziadkach. Dziadek Henryk dostaje niezłą emeryturę za swoje zbudowane szosy. Babcia Felicja – rentę. Zdrowie ma marne, rentę też marną. Lecz była na robotach w Niemczech. Dostała 2800 zł odszkodowania. Można było kupić dużo opału na zimę.
Nadzieję zabrali skini
Rozalia Hauke ze wsi Ruda Komorska zna tylko datę i miejsce swego urodzenia w Niemczech. Dowiedziała się, że jest adoptowana, gdy dzieci zaczęły w szkole wołać znajdus. Jej matka rodzona zabrana została na roboty do Niemiec i została tam być może z jeszcze dwiema córkami. Trzecią oddała, bo bała się, że nie wychowa.
Rozalia przyjechała na wieś w niemowlęctwie z przybraną matką. Wyszła za mąż. Miała 36 lat i czterech małych synów, gdy mąż umarł na raka płuc. Po jego śmierci siedziała w domu bez pieniędzy i pomocy, aż poszła do komisarza (był wtedy stan wojenny) i on natychmiast załatwił jej rentę po mężu, za co i teraz ręce by mu ucałowała.
Pracowała w szkole jako woźna i przez całe życie u bogatych gospodarzy, żeby wychować dzieci. Kawałek pola, który miała, sprzedała. Tu ziemie często zalewane są przez powódź. Nie opłacało się. Ma kury i kozy. Wszyscy wiszą na jej rencie – 500 zł. Jakoś żyją. Nie piją.
Syn hydraulik przepracował 14 lat w Poznaniu w firmie, która się rozwiązała. Dojeżdżał, choć to daleko. Jest bez pracy. Jego żona także. Stary chlewik przerabia teraz na mieszkanie dla siebie i dwóch córek. Złożył podanie do opieki społecznej o pomoc w kupnie książek i zeszytów dla dziewczynek. Jeśli ktoś nie skieruje córek na inną drogę szkolną niż zawodówka, odziedziczą i powtórzą status rodzinny.
Drugi syn skończył zasadniczą stolarską, jak wyżej. Jeszcze kawaler. W sezonie zbiera jagody i grzyby. – To bardzo dobry chłopak – mówi matka. Trzeci syn Rozalii Hauke mieszka w miasteczku. Mają własne renty. On i jego żona.
Czwarty syn mógł przekroczyć kredowe koło. Miał sam z siebie chęć i pęd do nauki. Chciał się uczyć w liceum ogólnokształcącym. Nauczyciele mówili: ty się do ogólniaka nadajesz, nie musisz iść do zawodówki, żeby szybko zdobyć zawód. Ogólniak był przez lata dla najzdolniejszych, chorowitych albo zamożnych. Tłum szedł do zawodówek, a potem do hoteli robotniczych, do fabryk i hut. To była i nadal jest podstawowa kładka prowadząca w przyszłośći. Teraz spada się z niej do kategorii niższej niż kiedyś klasa robotnicza – do klasy niepracującej.
Syn Rozalii chciał pójść inną kładką. W Poznaniu, gdy pojechał załatwiać dokumenty do liceum, napadła go grupa agresywnych skinów. Nawet nie uderzyli mocno. Dostał padaczki. Miał atak za atakiem. One uszkadzają mózg. W tej wsi w dawnym budynku szkolnym zorganizowano ośrodek terapii zajęciowej dla niepełnosprawnych. Chodzi tam na zajęcia.
Coś ekstra w śmietniku
Andżelika ze wsi Walga jest bystra i zdolna. Jasno poznać już po rozmowie, że to pierwszorzędny materiał uczniowski na karierę szkolną i dalszą. Jej dwóch młodszych braci – fajne wygadane szkraby. Od września zaczną dojeżdżać rowerami do szkoły gminnej. W zimie też, przez śnieg, przez zaspy. Lecz nie szkodzi, przywykli. Na rowerze będzie jeździć z nimi mama, Marlena Kurzawa. Strach puścić małe dzieci same w daleką drogę. Marlena skończyła podstawową specjalną nie z powodu (co jasno poznać nawet po krótkiej rozmowie) marnych dyspozycji, lecz ponieważ urodziła się na dolnej społecznej półce. I musiała na niej zostać.
Jak jej dzieci. Mieszkają w jednym pokoju z piecem węglowym, czyli kozą, który jest sypialnią, kuchnią, łazienką i trudno sobie wyobrazić, gdzie tu można położyć zeszyt i zabrać się za lekcje. W pozostałej części domu mieszkają dziadkowie, dzieci i ich dorosły syn. Bezrobotny.
Dziadek nabudował kilometry dróg i ma teraz do niczego nogi i niegojące się na nich rany. I niczego sobie emeryturę, ale rodzice Andżeliki nie wiszą w całości na dziadku i babci, która też ma rentę. Dzieci widzą, jak ich ojciec, syn dziadka, wychodzi do pracy. Widzą, że taki widok istnieje: wychodzenie do pracy dorosłej osoby. Ojciec jeździ na wysypisko i wyciąga z niego rzeczy do sprzedania. Żyją ze śmietnika plus rodzinne za dzieci. Dzieci widzą także, że ojciec próbuje budować dom. Postawił ściany z najtańszych pustaków. I na tym koniec. Stoją już długo, ale początek domu jednak jest. A nuż trafi się coś ekstra w wysypisku. Albo w życiu, nigdy nic nie wiadomo. Andżelika chce zostać modelką. Ma twarz z obrazu Botticellego. Musi przebyć tysiące kilometrów rowerem do szkoły, a potem musi się znaleźć coś ekstra w śmietniku, żeby starczyło na bilet miesięczny i internat. Do wybiegu ma daleko jak do księżyca. Ale wie, że ten księżyc gdzieś istnieje.
Nie ma słowa niemożliwe
Halina Hyziewicz z Tarnowej połamała sobie nogi w nieszczęśliwym wypadku i nie może już pracować. Ma rentę. Mąż rolnik, choć też schorowany, renty nie ma. Ich córka skończyła zawodówkę o specjalności zgrzewacz metali. Choruje na padaczkę. Ma rentę. Jej mąż umarł na serce. Także miał rentę. Osierocił trzy córki: Ilonę, Dominikę i Magdę, które dostają po nim rentę.
Druga córka Haliny skończyła zawodówkę, jest z zawodu kucharką. Czyta ogłoszenia w prasie, dowiaduje się, ale dla kucharek pracy jest tyle co nic. Brat skończył stolarstwo. Jego szanse zmniejsza zaliczony zakład karny. Jest nerwowy.
Jakoś żyją. Mają dwa hektary ziemi i 5 kur. Sadzą kartofle. Grażyna, trzecia córka Haliny Hyziewicz, jest zdrowa. Studiuje chemię w Politechnice Poznańskiej. Zawsze dobrze się uczyła. Miała oparcie w matce. Matka, woźna w szkole podstawowej, zanim połamała sobie nogi, namawiała córkę, żeby się uczyła. I Grażyna przekroczyła krąg, uczy się dobrze. Ma stypendium, lecz ono by nie wystarczyło, gdyby nie renta jej siostry. Padaczka siostry finansuje jej studia. Siostra chętnie się z nią dzieli.
Grażyna chce zostać nauczycielką chemii w Poznaniu. Tak, ona wie, że mogłaby starać się o pracę w laboratorium bogatej firmy zachodniej, najlepiej farmaceutycznej, wie, że nauczyciele są marnie wynagradzani, więc może powinna postawić nie na nauczycielstwo, lecz na coś finansowo wyżej?
– Jeśli pani czegoś w życiu nigdy bardzo nie chciała, to pani nie zrozumie, że jeśli od dzieciństwa bardzo, bardzo się tak właśnie chce, to wtedy nie ma słowa niemożliwe – mówi Grażyna. A ona od dzieciństwa tego bardzo pragnęła.