Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 30 maja 2009 r.
Rozsypał się po świecie nasz tułaczy naród. Spotkać można Polaków wszędzie. Od Kamczatki po Patagonię. Nic dziwnego, że odnajdujemy ich również w Republice Południowej Nostalgii (klimat specyficznie umiarkowany, podstawowe bogactwa naturalne: złoto, mirra, zioła aromatyczne, gaz rosyjski, drożdże i cukier).
Największa liczba naszych rodaków, około pięciuset, osiadła w stolicy Dewotii, znaczna część w pobliskiej prowincji bigotryjskiej. Językiem urzędowym jest w Republice nostalgijski, bardzo skomplikowany dla Polaków, wyrastający bowiem z obcej nam rodziny laicyjskiej, co jest wynikiem zawojowania Nostalgii w III w. p.n.e. przez wojownicze plemię Ateów. Trudności językowe spowodowały, że po roku 1945, kiedy dotarły tu niedobitki armii Andersa, Berlinga, Maczka i dywizjonu 303, rodakom udało się obsadzić tylko parę krzeseł w miejscowej Akademii Nauk, objąć jedynie dwa ministerstwa i założyć ledwie trzy czy cztery nie do końca skomputeryzowane licea. Groziło im więc (szczególnie we wschodniej Bigotrii) bolesne wynarodowienie, tym dotkliwsze, iż łączyłoby się z upadkiem wiary przodków i pamięci o rzezi Pragi w 1794 r.
Nie należy jednak nigdy załamywać rąk i popadać w zwątpienie. Oto w 1985 r. zdezelowaną, przeciekającą łódeczką przypłynął do Nostalgii brat mniejszy Ksenofont Z. W chłodzie i głodzie wybudował pod murami Dewotii skromną, maleńką kapliczkę. Tutaj też głosić zaczął kazania w języku ojców naszych. Jakież to było święto dla prawie już znostalgizowanych Polaków. Przybiegło ich całe kworum od ministrów do bagażowych. Szlochając niemal słuchali słów kapłana. Od tej chwili wszystkie polsko-nostalgijskie dzieci uczyły się pilnie, na pamięć, katechizmu, wierszy księdza Baki i Marii Konopnickiej. Kiedy zaś 3 maja ksiądz zorganizował akademię, gruchnęło chórem: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”, aż niosło się po całym mieście ku niemałemu Dewotian autochtonów podziwowi. Jeden emigrant tak był wzruszony, że nie tylko się nawrócił, ale natychmiast w polskim konsulacie złożył sam na siebie donos do IPN. Zresztą, cóż o tym opowiadać, relacjonowały to szczegółowo narodowe media z telewizją „Polonia” na czele.
Jeżeli przesadzam, to doprawdy bardzo niewiele. Dwa miesiące temu zostałem laureatem Złotej Sowy, wyróżnienia przyznawanego przez Klub Inteligencji Polskiej w Austrii i pismo „Jupiter” pod redakcją Jadwigi M. Hafner. Byłem wielce zaszczycony nie tylko z tego powodu, że statuetka, którą mi wręczono, zwana jest szeroko „polonijnym Oskarem”, ale przede wszystkim ze względu na towarzystwo wyróżnionych, w którym znaleźli się między innymi: znakomity skrzypek Edward Zienkowski, solista opery berlińskiej, profesor mistrzowskich klas skrzypiec w Wiedniu i Kolonii, orderów i nagród niemogący już zliczyć; Elżbieta Wiedner-Zając – pianistka międzynarodowej sławy, popularyzująca muzykę polskich kompozytorów na pięciu kontynentach; chirurg Maria Siemionow wsławiona przeprowadzeniem w USA pierwszego przeszczepu całej twarzy; malarki Izabela Zabierowska z Austrii i Joanna Buchowska z Niemiec, najbardziej „trendy” spośród artystek w tych krajach; Irena Gastomska z Kanady, która po śledztwie wartym serialu odnalazła i przekazała władzom polskim oryginalny fortepian Paderewskiego.
Czułem się maleńki i dumny zarazem widząc, że mój dorobek doceniono tak wysoko, że mogę stanąć do fotografii zbiorowej obok Edwarda Zienkowskiego i Elżbiety Wiedner-Zając. Tyle że tego zdjęcia telewizja Polonia już nie pokazała. W swoim sprawozdaniu ograniczyła się do jednej tylko laureatki (innych nawet z nazwiska nie wymieniając) – Teresy Wilkans z Australii, bardzo skądinąd przystojnej i sympatycznej pani, która w Adelaidzie zakłada przyparafialne teatrzyki pod nadzorem księdza proboszcza i w reżyserii księdza wikarego.
Podczas odbioru Złotej Sowy, w najzupełniej świeckiej wiedeńskiej dyskotece, mówiła pani Wilkans o Bogu, honorze i ojczyźnie, Polaku-katoliku i bracie mniejszym, zbawiającym zagubionych Polaków gdzieś w Republice Południowej Nostalgii. Żywa i wesoła sala siedziała tym razem dosyć niema, acz taktownie zaszeleściła zdawkowymi oklaskami. To i to tylko, co jest fałszerstwem całego sensu imprezy, uznała telewizja Polonia za reprezentatywne i warte pokazania krajowym widzom. Z tym że nie mogę się skarżyć na jej obecnych na miejscu sprawozdawców. Wzięli mnie na bok, żebym udzielił wywiadu, co sądzę o uroczystości. Powiedziałem, zgodnie z przekonaniem, że zachwyca mnie inicjatywa Jadwigi M. Hafner z tego nade wszystko powodu, że uhonorowani tu być mogą jednocześnie: skrajnie katolicko-prawicowa Teresa Wilkans, nieangażująca się politycznie Izabela Zabierowska i lewicowy felietonista „Polityki”. W centrali oczywiście to wycięli. I właściwie logicznie. Nie chodzi bowiem nawet o to, czy ja jestem lewicowy i z „Polityki”, Izabela Zabierowska neutralna, a Teresa Wilkans endeko-katolicka. Chodzi o legendę owego wspaniałego kraju, gdzie serca biją w rytm pieśni narodowych i nabożeństw majowych, uzupełnionych ewentualnie muzyką ludową oraz śpiewem słusznego, gdyż nawróconego Krzysztofa Krawczyka i z tego samego powodu słusznych Violetty Villas i Jana Pietrzaka. Na deser sprawozdanie z Pulaski Day i oszalały oberek dziwnie podobny do chocholego tańca.
Do głowy nie może przyjść kierownictwu TV Polonia, a nawet oficjalnemu patronowi Polonii marszałkowi Bogdanowi Borusewiczowi, iż taki na przykład Klub Inteligencji Polskiej w Wiedniu organizuje konkursy literackie, wystawy, dyskusje polityczne, wernisaże polskich malarzy. O tym zgoła wspominać nie warto. Tuż obok bowiem, w kościele polskim, ksiądz Isakowicz-Zaleski prowadzi wielkopostne rekolekcje o (sic!) miłości bliźniego. I to jest jedyny temat. Za chwilę dowiemy się, że to on właśnie ocalił austriackich Polaków od wynarodowienia.
Tutaj wiadomość z ostatniej chwili – w Republice Południowej Nostalgii nastąpiła rewolucja. Młode pokolenie polako-nostalgian przestało chodzić na majówki. Mało tego, uznało, że ich wzorem są raczej ci neonostalgianie, którzy zostali ministrami, zasiedli na akademickich krzesłach, uczą w polsko-nostalgiańskich liceach i posługują się sprawnie laicyjskimi językami. To jest propaganda polskości. Grom powinien spaść z nieba i spalić zuchwalców? Powinien, ale nie spadł. Mało tego, ludność Dewotii i nawet prowincji bigotryjskiej pierwszy raz spojrzała na Polaków z szacunkiem. Natomiast brat Ksenofont nie ma się czego obawiać. TV Polonia i tak o nim tylko będzie kręcić filmy, a marszałek Borusewicz obdaruje orderem i dotacjami.