Zapomniane mikroświaty; trochę wspólne, a trochę niczyje. Porzucone i zdegradowane przestrzenie, które mijamy jak najszybciej, bo ich brzydota płoszy. A mogłyby oswoić miasto, stać się miękkim punktem w kamiennej strukturze. Mogłyby stać się miejscami trzecimi – przestrzenią między domem a pracą, między tym, co prywatne, a tym, co publiczne.
Podwórka, skwerki, skrawki przestrzeni pomiędzy domami i ulicami. Niewielkie, ale liczne. Gdy skręcić z wyłożonej kostką bauma ulicy albo zajrzeć za odmalowane fasady, odkrywa się chaos. Stojące pośrodku podwórek rozwalone śmietniki, doczesne szczątki tapczanów, telewizorów, ram okiennych. Rozjeżdżone błoto i bezładnie zaparkowane samochody. Kruszejące, betonowe bryły garaży, pokryte liszajami farby. I gdzieś między tym wszystkim jakiś bluszcz, pnąca róża pod oknem, klomb w pomalowanej oponie, oddzielony siatką czy płotkiem kawałek, gdzie kwitną dalie, stoi plastikowy stolik pod parasolem – ślady tęsknoty za uporządkowaną, przyjazną przestrzenią.
Polityka
1.2007
(2586) z dnia 06.01.2007;
Na własne oczy;
s. 92