Mało na kogo psioczy Stefan Kisielewski w „Dziennikach” tyle i tak złośliwie jak na de Gaulle’a. Można go zrozumieć. Generał był bez wątpienia postacią denerwującą w swojej dochodzącej do kabotyństwa narodowej i osobistej megalomanii, antyangielskich i antyamerykańskich fobiach, mocarstwowych mrzonkach etc. Jest jednak w Warszawie rondo Charles’a de Gaulle’a i nikt nie podważa zasadności patronatu prezydenta Francji nad centralnym punktem w stolicy. Nie kwestionowałby go także Kisiel. Dlaczego? Bowiem ten często małostkowy i antypatyczny polityk w kluczowych momentach umiał spojrzeć daleko i dla ważkich celów poświęcić, podejmując nawet duże ryzyko, wymogi doraźnej taktyki.
Apel z 18 czerwca 1940 r. czy rezygnację z Algierii można ostatecznie poczytywać za akty polityki wewnątrzfrancuskiej. Już jednak wyciągnięcie ręki do Niemiec stworzyło nową jakość. Warto przecież przypomnieć, że urazy (czy jak kto woli – nienawiść) Francuzów do Niemców nie były mniejsze niż Polaków w stosunku do zachodniego sąsiada. Elementarne bez mała wychowanie patriotyczne Francuzów oparte było na wspomnieniu wojny 1870–71, a przede wszystkim straszliwej rzezi 1914–1918. Nie ma we Francji miasteczka, wsi nawet, gdzie nie stałby pomnik ofiar Wielkiej Wojny. Jakże elokwentne są te pomniki. Liczba nazwisk poległych przekracza na nich niejednokrotnie (odliczywszy starców i małe dzieci) połowę stanu populacji męskiej tych miejscowości w 1914 r. Oznacza to pokoleniową wyrwę, żałobę wszystkich bodaj rodzin, pragnienie zemsty... Na to wszystko nakłada się jeszcze upokorzenie klęski 1940 r. i okupacja.
Nic dziwnego, że podczas kolejnych wyborów przeprowadzanych w IV Republice jesteśmy świadkami nieustannego licytowania się w hasłach rewanżystowskich i antyniemieckich. Przestawienie steru przez de Gaulle’a jest w tej sytuacji aktem niemałej odwagi, grożącej mu poważnymi konsekwencjami w polityce wewnętrznej. Podejmuje jednak ryzyko rozumiejąc, że w tracącej światowe znaczenie, a rozdartej już i tak przez żelazną kurtynę Europie nie czas na odwracanie się wolnych państw do siebie plecami. Powtórzmy: robi to wbrew opinii Francuzów i ponadstuletniej tradycji. Wielki historyczny oddech zmiótł jednak mgły partykularnych małości. Należy się rondo. Udowodnił bowiem de Gaulle, że jeśli był nawet irytującym politykiem, to jednocześnie prawdziwym mężem stanu. I wtedy drobiazgów się nie wypomina.
Czy mamy dzisiaj w Europie mężów stanu z prawdziwego zdarzenia, zdolnych do spojrzenia odległego i myślenia w kategoriach dziejowych? Czy tylko poprawnych administratorów o regionalnych perspektywach? Najbliższe miesiące przyniosą nam odpowiedź na tę zagadkę. Tak się bowiem składa, że przywódcy dwudziestu pięciu państw wchodzących w skład Unii składać będą teraz właśnie historyczny egzamin mądrości. Żeby było prościej, nie egzamin nawet, ale test: tak – nie, niepotrzebne skreślić. Chodzi oczywiście o zapalenie lub nie zielonego światła dla kandydatury Turcji do Unii Europejskiej.
Czy Turcja jest przygotowana do akcesji na poziomie struktur reżymowo-demokratycznych? Zapewne jeszcze nie, ale to się da zrealizować. Czy standardy gospodarki tureckiej odpowiadają wymogom unijnym? Zapewne również nie, ale to nie tak trudno doszlifować. Czy Turcja jest krajem muzułmańskim? Tak, i tego się nijak nie zmieni. Innymi słowy prawdziwe pytanie brzmi: Czy Europa wykaże wolę polityczną zasymilowania kraju o odmiennej tradycji i cywilizacji? I jest to pytanie o historycznym znaczeniu.
Oprócz szeregu innych wyzwań staje dzisiaj Europa, nie ograniczając jej nawet do krajów Unii, wobec zagrożenia przez fundamentalistyczny, wojujący i antyeuropejski islam. Niebezpieczeństwo jest tym poważniejsze, że ów islam dżihadu infiltruje również coraz liczniejsze grupy pobratymców religijnych wewnątrz państw starego kontynentu. Nie znajduje większej przeciwwagi, gdyż środowiska reprezentujące islam umiarkowany są słabe i coraz bardziej pozbawione zakorzenienia w krajach arabskich. Jest Turcja członkiem NATO i wypróbowanym sojusznikiem Zachodu. Przede wszystkim jest jednak jedynym świeckim i zeuropeizowanym krajem muzułmańskim w naszej części świata. Wiarygodność tego statusu Turcji gwarantuje osiemdziesiąt lat względnej stabilizacji, które upłynęły od czasów przełomowych rządów Atatürka.
Nic jednak nie jest w historii osiągnięte i dokonane na zawsze. Dzisiejsza Turcja znajduje się pod coraz silniejszą presją radykalizującego się świata islamu. Wystarczy chwila destabilizacji, by szale wagi opaść mogły na jedną lub drugą stronę. Na którą opadną, zależy dzisiaj w decydującej, jeśli nie jedynej wręcz, mierze od decyzji europejskiej. Jest to ogromna, dziejowa odpowiedzialność. Albo odwracając się od Turcji wepchniemy ją w ramiona fundamentalistów, albo wyciągając do niej rękę wesprzemy tendencje demokratyczne. Tertium non datur.
Oczywiście, istnieje w krajach europejskich strach przed tanią turecką siłą roboczą, przed problemem kurdyjskim, ale są to naprawdę sprawy drugorzędne. Ten strach najdotkliwszy, z największymi oczyma, to po prostu wrodzony i jakże łatwy do podsycenia strach przed innością. Że inność także wzbogaca? To się okazuje po latach. Że zamykanie się w okopach Trójcy Świętej jest postawą prowadzącą donikąd? I to także wychodzi na światło dzienne dopiero z biegiem lat. Pomostem między Europą a Bliskim Wschodem też nie stanie się Turcja od razu. I nie wiadomo nawet, czy w ogóle się stanie. Mamy jednak ogromną, przełomową szansę.
„Daj mi szansę – kup los”, mówił Pan Bóg do lotkowicza, który błagał Go o wygraną. Takim losem jest dzisiaj Turcja dla Europy. Zdawanie się w tej sprawie na referenda ogromnie jest wygodne dla unijnych władców. Oznacza po prostu umycie rąk w wydaniu Piłata. Bo jakże łatwiutka jest propaganda przeciw, ileż tu można wygrywać ksenofobicznych wątków, przesądów czy skarykaturyzowanych obrazków z czasów od upadku Konstantynopola do wzięcia Kamieńca Podolskiego. Zdając się na takowe referenda, nie ryzykujemy utraty głosów w kolejnych wyborach. Rezygnujemy tylko z wielkiej dziejowej perspektywy. Czego w końcu można jednak oczekiwać od zaściankowej poprawności? I tylko egzamin na mężów stanu byłby przegrany. Z kretesem.