50 lat temu do księgarń trafiło pierwsze wydanie „Złego” Leopolda Tyrmanda. Dla jednych ta powieść to kwintesencja romansowo-kryminalnego brukowca, dla innych – pełne ukrytych znaczeń arcydzieło polskiej literatury.
Kazimierz Koźniewski w poświęconych Tyrmandowi wspomnieniach twierdzi, że ten najpierw zamierzał napisać dla tygodnika „Dookoła świata” tekst o przygodach i awanturach fajnego cwaniaka-ekskryminalisty, Robin Hooda współczesnej Warszawy. Ktoś miałby do tego dorobić rysunki i powstałby komiks. „Moja rada była prosta: po co masz marnować talent na rysuneczki, pisz pełną i normalną powieść!” – odparował Koźniewski. Jeżeli ta historia jest prawdziwa, to Tyrmand wziął sobie do serca uwagę kolegi. Przez jakiś czas trwały pertraktacje z różnymi wydawnictwami. Wreszcie 3 kwietnia 1954 r. podpisał umowę z Czytelnikiem na powieść sensacyjną o objętości 18 arkuszy autorskich. Zaplanowano wydanie 10 tys. egzemplarzy, a honorarium ustalono na 1500 zł za jeden arkusz.
5 stron na dzień
Tyrmand całkowicie poświęcił się pisaniu. Z dnia na dzień zarzucił prowadzenie dzienników (ostatni wpis nosi datę 2 kwietnia 1954 r.). Wieść, którą dziś już trudno zweryfikować, niesie, że językową obróbkę kolejnych rozdziałów powierzał Zbigniewowi Herbertowi. Do grudnia powieść była gotowa i liczyła sobie prawie tysiąc stron, co oznacza, że pracował w tempie ekspresowym: 5 stron na dzień. Niemal przez cały 1955 r. książkę przygotowywano do druku. Pierwsze wydanie wyniosło 20 tys. egzemplarzy i rozeszło się błyskawicznie. Kolejne dwa, rok po roku, sprawiły, że łączny nakład wzrósł do ponad 100 tys.
Tyrmand umiejętnie podsycał zainteresowanie „Złym”. Niedługo po rynkowej premierze „Przekrój” donosił: „Kto czyta Złego?