Klasyki Polityki

Drabina prestiżu

Co w Polsce daje prestiż?

Konstancin Konstancin Piotr Małecki / Forum
Jaka jest geografia środowiskowa prestiżu, warstwy i słoje? Jak się go buduje? I czy w ogóle jest w cenie?

W małym miasteczku z czarnego i dudniącego głośną muzyką BMW wysiada młoda para. On – skóra, ona – mini i mocny makijaż. W tym samym czasie Andrzej, student psychologii, przeciska się przez tłum oczekującej młodzieży i między rosłymi ochroniarzami wchodzi na zamkniętą imprezę w modnym stołecznym klubie. Na polu golfowym znany biznesmen robi sobie przerwę między drugim a trzecim dołkiem. Zapala cygaro i przez telefon ustala szczegóły odbioru Maybacha – samochodu, na który musiał czekać długich 6 miesięcy. A w zaciszu krakowskiego gabinetu znany profesor medycyny odbiera od listonosza paczkę; właśnie otrzymał egzemplarze autorskie swej najnowszej książki, wydanej przez znany amerykański uniwersytet. 10-letniej Kasi udaje się na wrocławskim rynku namówić do wspólnego zdjęcia przypadkiem spotkanego znanego serialowego aktora. Wszyscy oni, choć każdy na swój sposób, zdobywają w tym momencie dodatkowe punkty w prowadzonej przez całe życie grze o prestiż. Prowadzonej, nadmienić trzeba, zazwyczaj dość chaotycznie i na wyczucie.

I nie ma się czemu dziwić, kryteria budowania prestiżu są u nas bowiem niejasne, poszarpane, niezwykle zróżnicowane w zależności od środowisk. Jako naród nigdy nie byliśmy nazbyt skłonni ulegać autorytetom, naśladować je, postępować zgodnie z ich standardami. Pozostawaliśmy nieufni wobec wyróżniających się, wobec liderów, którzy mogliby przekazywać, co jest, a co nie jest prestiżowe. Mało tego, nauczyliśmy się skutecznie ściągać ich na ziemię, reagując podejrzliwością, kpiną, szyderstwem, agresją, ośmieszaniem. Tak było z Jackiem Kuroniem, Wisławą Szymborską, Jurkiem Owsiakiem, Tadeuszem Mazowieckim, Leszkiem Balcerowiczem... A skoro połamano szczeble drabiny prestiżu, to po czym się wspinać? Co ma nas ssać ku górze? Kariera zawodowa? Czytanie książek? A może ich pisanie? Uczestnictwo w polityce czy w pracy społecznikowskiej? Pieniądze? Znajomości? Co bardziej złaknieni prestiżu opartego na mocnych i czytelnych fundamentach uciekają za granicę. Inni uciekają we własny świat lub się miotają. – Ludzie mają w sobie naturalną potrzebę zyskiwania prestiżu – przekonuje prof. Henryk Domański, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, specjalista od stratyfikacji społecznej. – Mało tego. Wydaje się, że we współczesnych społeczeństwach potrzeba prestiżu staje się coraz silniejsza. Dziś w Polsce mamy do czynienia z mechanizmami budowania prestiżu, które już w latach 50. ubiegłego stulecia opisał w „Białych kołnierzykach” Charles Wright Mills, analizując amerykańską klasę średnią. Wynika to m.in. ze wzrostu rozwarstwienia: osobom zajmującym wyższe stanowiska i uzyskującym wyższe dochody zależy na publicznym demonstrowaniu oznak sukcesu, a z kolei reprezentanci dolnych szczebli hierarchii społecznej tym bardziej starają się udowodnić sobie i innym, że nie są gorsi.

Gdyby chcieć przywołać dwa najbardziej wyraziste (i skrajne) systemy budowania prestiżu, można by mówić o modelu skandynawskim i amerykańskim. W tym pierwszym prestiż buduje się bez ostentacji i bez wyróżniania się. Obowiązuje osobliwa mimikra; upodobnianie się do ludzi naszego pokroju. W tym jak mieszkamy, czym jeździmy, jak spędzamy wolny czas. W ten sposób buduje się uznanie tych, na których nam zależy. W pewnym sensie u nas jest podobnie.

W Polsce nigdy nie ukształtował się silny etos mieszczański, a mocna tradycja szlachecka sprawiała, że nisko ceniło się nowobogactwo, afiszowanie się pieniędzmi – zauważa prof. Hanna Świda-Zięba. Ale Skandynawowie mają coś, czego bardzo nam brakuje: budują swój prywatny prestiż, rzec by można, kompleksowo. Nie wystarczy Volvo i domek. By zyskać szacunek otoczenia, potrzebne jest też zaangażowanie w życie publiczne, bywanie w teatrze, muzeach i na koncertach, dobra edukacja i odpowiednie, dalekie od ekstremizmów, poglądy, kultura osobista.

Niestety, coraz bliższy wydaje się nam, oparty na kulcie sukcesu finansowego, model amerykański (który w karykaturalnej formie świetnie przyjął się w Rosji). Znacznie bardziej ostentacyjny, ale też uporządkowany: dokładnie wiadomo, jak wydawać pieniądze, by zyskać prestiż. Ale i tam nie wystarczy po prostu epatować bogactwem. Trzeba nim epatować z głową. Nagle i gwałtownie wzbogacony Amerykanin najpierw stawia okazałą rezydencję, a następnie funduje nowy gmach biblioteki lub darowuje muzeum dzieła sztuki.

Nagle wzbogacony Polak najpierw stawia rezydencję, a następnie... kupuje sobie samolot. Taka jest różnica. Zapewne ma rację Jerzy Iwaszkiewicz, dziennikarz motoryzacyjny, ale też niezrównany bywalec salonów. – My Polacy nie chcemy być najbogatsi. My chcemy być bogatsi od sąsiada. A przy tym coraz bardziej wierzymy, że to właśnie luksus może zapewnić nam uznanie w oczach innych. Z badań socjologicznych wynika, że o luksusie najlepiej świadczą: miejsce zamieszkania i samochód. Przyjrzyjmy się im nieco bliżej.

Tarasy dla okrasy

„Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” – to XVII-wieczne powiedzenie dziś nabrało zupełnie nowego sensu. Otóż właśnie owa zagroda stała się głównym narzędziem równania się w prestiżu z wojewodą. Niepohamowana chęć imponowania swym miejscem zamieszkania stała się zresztą w ostatnich dziesięcioleciach powodem wielu architektonicznych aberracji: budowania rezydencji gigantycznych, przesadnie dekorowanych, pseudostylowych i do bólu efekciarskich. W stawianiu domów rodacy całkowicie zatracili szlachecki umiar, słusznie uważając, że ich lokum świadczy o nich, ale niesłusznie – że więcej znaczy bardziej prestiżowo. Wykoślawione tzw. dworki polskie, minipałacyki, rozsadzające granice działek bungalowy zapełniły więc podmiejskie pejzaże na tyle, że spowszedniały i utraciły wiele ze swej nobilitującej roli.

Nic więc dziwnego, że jakieś dziesięć lat temu prestiż zaczął przenosić się do tzw. apartamentów. Początkowo było to określenie mocno na wyrost, oznaczające wszystkie co większe mieszkania w nowo stawianych budynkach. Apetyt rósł jednak w miarę konsumowania, a prawdziwy prestiż wymagał coraz to nowych walorów. – Dziś ważne jest – zapewnia pośrednik w handlu nieruchomościami Małgorzata Czerwińska z firmy Maxon – by na terenie budynku lub kompleksu budynków znajdował się basen, siłownia, bezpieczny plac zabaw dla najmłodszych, oczywiście całodobowa ochrona, niekiedy korty tenisowe. Ale nie tylko. – Liczy się bliskość zieleni, cisza, ładny widok z okna, dobry dojazd, ale też profil społeczny sąsiadów – uzupełnia tę listę Anna Głodek, menedżer z firmy REAS.

Crème de la crème apartamentów stanowią dziś mieszkania typu penthouse. – Zajmują całe ostatnie piętro budynku. Ważnym dodatkiem jest kilkudziesięciometrowy taras lub ogród na dachu, o kominku nie wspominając – wyjaśnia Małgorzata Czerwińska. Ceny tego typu cacek w dużych miastach zaczynają się od 16 tys. zł za metr kwadratowy.

Stosunkowo nowym, i nie tak drogim, lokalowym pomysłem na przydanie sobie prestiżu jest loft, czyli mieszkanie w przebudowanym specjalnie na ten cel budynku starej fabryki. Ta moda dotarła do nas z Zachodu ze sporym opóźnieniem, ale rozprzestrzenia się dość szybko. Na dużą skalę (800 loftów) zaczęła Łódź, ale dołączyły do niej Warszawa, Wrocław, Gliwice, a nawet Zielona Góra. To oferta dla ludzi z fantazją. „Decydują się osoby wykonujące wolny zawód, przede wszystkim artyści, malarze, rzeźbiarze, fotograficy, filmowcy, dziennikarze” – zdradzał na łamach „Gazety Wyborczej” Tomasz Błeszyński, doradca rynku nieruchomości. Na przykład w łódzkich loftach, zbudowanych w dawnej przędzalni Scheiblera, zamieszkali m.in. aktor Borys Szyc, prezenter TV Olivier Janiak i muzycy z zespołu Blue Cafe.

Sunąć suvem

Kolejnym po miejscu zamieszkania najbardziej widocznym i cenionym atrybutem prestiżu jest w Polsce samochód. Dobre auto to aż dla 29 proc. rodaków symbol luksusu, a zatem i dobry instrument, służący osiąganiu uznania otoczenia. Sprawa jednak nie jest prosta. Gdy 25 lat temu po polskich drogach jeździło tylko 2,5 mln samochodów osobowych, posiadanie jakiegokolwiek pojazdu na czterech kołach stanowiło powód do dumy. Nie mówiąc już o 1960 r., gdy zarejestrowano zaledwie 114 tys. aut. Dziś jest ich już 13,4 mln i prawdziwą sztuką stało się umieć się jakoś w tej masie wyróżnić.

W małych miasteczkach i na wsi zazwyczaj ciągle jeszcze uznanie środowiska budzi 4-letni Golf lub Astra czy 8-letnie Audi lub BMW. Ale wielkomiejskich elit taki wariant zmotoryzowania nie zadowala już od dawna.

Dziś prestiżu przydaje posiadanie samochodu nowego, najlepiej kupionego w salonie, a przy tym dobrze wyposażonego. Coraz bardziej znaczącym wyróżnikiem staje się mniej popularna, acz luksusowa marka – mówi Wojciech Drzewiecki, prezes firmy Samar, monitorującej rynek komunikacyjny w kraju. Najlepiej świadczą o tym liczby. W ciągu ostatnich 7 lat sprzedaż w kraju nowych aut Porsche wzrosła 14-krotnie, a Jaguarów i Lexusów – sześciokrotnie. W tym samym czasie popyt na Mercedesy wzrósł zaledwie o 30 proc. – Ta marka ciągle jeszcze kojarzy się z nowobogactwem. A poza tym za wiele jeździ ich po polskich drogach i często trudno odróżnić, czy to samochód za 200 tys. z salonu, czy za 20 tys. sprowadzony z Niemiec – komentuje zgryźliwie Jerzy Iwaszkiewicz. Przy tej okazji aż chce się przypomnieć znany reklamowy slogan proszku do prania: a jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać? Jeszcze większy problem ma BMW, które od lat nie może zrzucić z siebie odium „auta rodzimych gangsterów”, choć ostatnio wyniki sprzedaży wydają się coraz lepsze.

Rzecz ciekawa, że Polacy praktycznie nie zaakceptowali tzw. marek kultowych, za granicą uchodzących – przynajmniej w niektórych środowiskach – za prestiżowe, jak Volkswagen Beattle czy Mini Morris. Podobnie jak znacznie droższych i ekstrawaganckich: Hummera, Vipera, Maseratti czy Ferrari. Okazuje się, że nad potrzebą przydania sobie prestiżu za kierownicą górę biorą względy praktyczne i czysta kalkulacja.

W sytuacji ogromnego bogactwa dostępnych marek i modeli, ich wybór ma już mniejsze znaczenie, natomiast wzrasta prestiżowa funkcja kategorii pojazdów. W kapitalizm wkraczaliśmy z wielkim sentymentem do limuzyn, im dłuższych, tym lepszych. Później nadszedł czas triumfu luksusowych terenówek, wysokich do pierwszego piętra, tych wszystkich Cherokee, Cruiserów, Vitar, Roverów, najlepiej z dodatkiem Grand lub Land, a jeszcze lepiej z napisem „limited”. Po nich szyku i prestiżu przydawały vany, a następnie suvy. Dziś uznanie zdobywa się kabrioletami i wyglądającymi jak małe czołgi pick-upami. Tych pierwszych w 2001 r. sprzedano w kraju zaledwie 124, a przez pierwsze sześć miesięcy tego roku już 370. Tych drugich jeszcze w 2005 r. wyjechało z salonów zaledwie 600, a w pierwszym półroczu 2007 – już 2250.

Wakacje z kucharzem

Kolejnym ważnym atrybutem prestiżu okazuje się sposób spędzania wolnego czasu. W ubiegłym roku Polacy wyjeżdżali za granicę, by wypocząć lub pozwiedzać, ponad 7 mln razy. Nie wystarczy więc już weekend w Pradze czy wakacje na Krecie, by swemu wypoczynkowi nadać prestiżowy sznyt. – Wyjazdy do krajów basenu Morza Śródziemnego dawno przestały uchodzić za prestiżowe – uważa Katarzyna Opoczka z biura podróży TUI. – Nasi klienci poszukujący prestiżowych wakacji najczęściej wybierają dalekie kierunki: Malediwy, Meksyk, Jamajkę, Dubaj, ale też Goa i Seszele. Dodać wypada jeszcze RPA, Kenię, Sri Lankę. Liczy się kierunek, ale i – coraz bardziej – standard. Klimatyzacja czy basen przy hotelu jeszcze 10 lat temu uchodziły za luksus, dziś – za standard. – Wyjazdy wypoczynkowe coraz częściej wiążą się z aktywnością, np. grą w golfa, uprawianiem sportów wodnych, nurkowaniem. Coraz więcej osób wybiera u nas komfortowe hotele oferujące zabiegi wellness&SPA – mówi Magda Plutecka-Dydoń z biura podróży Neckermann. Najbogatsi zaś mogą pozwolić sobie na tzw. hotelową suitę, czyli miniapartament, niekiedy z własnym basenem.

Także w Interhome, firmie zajmującej się pośrednictwem w wynajmie prywatnych apartamentów i rezydencji, potwierdzają wznoszenie się poprzeczki tzw. prestiżowych wyjazdów wakacyjnych. – Kiedyś luksusem był już apartament blisko plaży. Dziś wielu klientów poszukuje w naszej ofercie domów z prywatnym basenem, dużym ogrodem i kortem tenisowym. Niekoniecznie przy plaży, byle z dala od zgiełku. Najlepiej w Toskanii, Bretanii czy Akwitanii. Niektórzy są skłonni zapłacić dodatkowo kilka tysięcy zł za pomoc kucharza w przygotowywaniu posiłków. Inni proszą o zorganizowanie lotu balonem, a dla pań – shopping touru po najlepszych sklepach – zdradza Jadwiga Krzycka.

Spis atrybutów opartego na portfelu prestiżu można by mnożyć. Niektóre dobra wymagają wyłącznie odpowiedniego stanu konta: futra, biżuteria, leczenie w prywatnych klinikach, zakupy za granicą, operacje plastyczne, zabiegi SPA, organizowanie wystawnych bankietów. Inne wymagają pewnego przygotowania i wysiłku, jak pilotowanie własnej awionetki, gra w golfa lub polo, kolekcjonowanie dzieł sztuki. Ważny jest styl życia. Przede wszystkim bywanie na odpowiednich imprezach, bankietach, balach. Najlepiej takich, z których fotoreportaże znaleźć później można w kolorowych czasopismach. Zaglądanie do właściwych restauracji, barów i klubów. Po drugie, odpowiednie znajomości. Nie chodzi nawet o załatwianie interesów, ale o to, że z aktorem X jest się po imieniu, biznesmena Y możemy poklepać po ramieniu, zaś piosenkarkę Z serdecznie wyściskać na powitanie. Nie są natomiast wymagane: nienaganne maniery, kultura osobista, znajomość najnowszych premier teatralnych i operowych oraz literackich nowości, posiadanie wiedzy o malarstwie Sasnala (choć jego obraz, owszem, wypada mieć).

Ucieczka do tyłu?

Kiedyś wystarczyło kupić Poloneza, by na długie lata zagwarantować sobie uznanie sąsiadów. Dziś budowanie prestiżu w oparciu o rzadkie dobra jest zajęciem wymagającym coraz większego wysiłku i nieustannych nakładów. A to za sprawą okoliczności, która dla aspirujących okazuje się błogosławieństwem, zaś dla uprzywilejowanych (finansowo) – przekleństwem. Chodzi o umasowienie luksusu. A wiadomo, że to, co staje się powszechne, traci nieuchronnie magiczną moc wyróżniania. Powodów jest kilka. Po pierwsze, społeczeństwo staje się bogatsze i coraz więcej osób stać na to, co jeszcze niedawno dostępne było tylko wybranym. Na przykład letni wypoczynek na południu Europy czy narty w Austrii. Po drugie, spadające ceny. Telefony komórkowe, telewizory plazmowe, laptopy, jachty są tego najlepszym przykładem. Tanieje nawet tak wydawałoby się nieprzystępny dla zwykłego śmiertelnika sport jak golf. W jednym z hipermarketów sprzedawano swego czasu zestaw do gry (torba + 8 kijów + tzw. putter) za 182 zł, a cena za grę na 18 dołkach spadła na niektórych polach już do 100 zł. Po trzecie, podróbki. Dalekiemu Wschodowi zawdzięczamy, że dzięki niewielkim nakładom możemy imitować najbogatszych; ich kosmetyki, markowe ubrania, zegarki, futra, torebki. I wreszcie po czwarte, oszukańczy design, który wyrobom drugo- czy trzeciorzędnym przydaje cech luksusowych. Od ubrań w Tesco począwszy, na koreańskich samochodach terenowych skończywszy.

Oczywiście istnieją atrybuty, których wartość nie podlega dewaluacji, jak mieszkanie czy kolekcjonowanie dzieł sztuki, ale to nie wystarcza, by być spokojnym o raz osiągnięty materialny prestiż. W tej sytuacji podstawowego znaczenia nabiera mechanizm, który Grant McCracken w swej książce „Kultura i konsumpcja” nazwał „transferem znaczeń”, polegający na przekształcaniu przedmiotów w topowe. Moda, snobizm, trendy nieustannie operują owym transferem znaczeń, a służą jednemu: nieustannej ucieczce do przodu i kreowaniu kolejnych, coraz to nowych atrybutów prestiżu. Zaledwie 9 lat temu karty kredytowe posiadało w Polsce 90 tys. osób, dziś wydano ich już 7,2 mln. Pragnący prestiżu wymieniali je więc na karty srebrne, a później – na złote. Dziś wypada już mieć platynową, a dodatkowo być klientem private banking, czyli indywidualnej obsługi klienta.

Już nie apartament, ale penthouse, już nie penthouse w ogóle, ale taki z windą zatrzymującą się bezpośrednio w mieszkaniu. Już nie tylko z windą, ale koniecznie w wieżowcu zaprojektowanym przez Liebeskinda. A co dalej? Willa w Konstancinie pod Warszawą, w którym podobno mieszka 55 z listy 100 najbogatszych Polaków? Minimum 1000 m kw. A najlepiej, jak Zbigniew Niemczycki – 2600. A jeszcze dalej? W czasopiśmie „Viva” ukazał się ostatnio tekst o zamożnym obywatelu, który kupił od wojska zbudowaną w morzu koło Helu torpedownię i zamierza przerobić ją na luksusowy, prywatny loft. Ale zazwyczaj są to wyścigi na jeden sezon. Zmieniają się więc kierunki zagranicznych wycieczek, logo na naszych ubraniach, modele samochodów, meble i wszystko, co może świadczyć o tym, że nie tylko wiemy, co jest aktualnie na topie, ale i stać nas na to.

Ale też coraz częściej mamy do czynienia z mechanizmem odwrotnym – ucieczką do tyłu, czyli wycofywaniem się z opartego na demonstracyjnej konsumpcji wyścigu po prestiż i szukaniu alternatywnych sposobów budowania własnego wizerunku i uznania środowiska. A więc już nie Konstancin, a dom na wsi, nie Armani i Prada, lecz no logo i ubrania z ciuchlandu, nie clubbing, lecz homeing. Słusznie więc zauważa Marek Krajewski w publikacji „Co dziś konsumujemy? Socjologia przedmiotów”, iż „wykluczeni wyglądają dziś jak uprzywilejowani, uprzywilejowani zaś stylizują się na wykluczonych”.

Młoda kontestacja

Owo kontestowanie najbardziej widoczne jest w wielkomiejskich środowiskach młodzieżowych i studenckich. Ich lifestylowy prestiż, jeszcze niedawno oparty na kulcie logo i gadżetach, dziś coraz częściej okazuje się przewrotny. Zdaniem Mikołaja Komara, trendsettera i dziennikarza, prestiż w tych środowiskach zdobywają głównie ci, którzy potrafią wykazać się indywidualnością, choć trudno nie dostrzec, że rozumianą bardziej jako styl bycia aniżeli walor osobowości czy intelektu. Mówi: – Ważne, żebyśmy dobrze czuli się w ubraniach, które nosimy, albo w samochodzie, którym jeździmy, i żeby inni widzieli, że czujemy się dobrze. Chodzi o to, żeby niczego nie powielać, tworzyć swój własny styl. Modne jest wychodzenie na ulice, ożywianie miasta. Niezależnie, czy chodzi o samochód, o imprezę, czy o ubranie, najważniejsza jest indywidualność, fantazja i inwencja.

Więcej szczegółów zdradza Agata Nowicka, redaktor naczelna lifestylowego pisma „Exklusiv”: – Największy prestiż to bycie nieprzewidywalnym i wyprowadzanie speców od marketingu w pole. Bardziej prestiżowe od rzucania nazwiskami modnych znajomych jest rzucanie modnych znajomych dla tych, w których towarzystwie się dobrze czujemy. Prestiżowo jest nienachalnie, czyli bez metek, skromnie i stylowo. Supermodnie jest nie mieć telefonu. Złap mnie, jeśli potrafisz – to jest dopiero dobra filozofia i gra społeczno-strategiczna w jednym. Wypoczynek? Tam, gdzie jest pusto i jesteśmy jedynymi turystami. Dodać jeszcze można: badminton zamiast golfa, rower, a w najgorszym wypadku skuter, zamiast wypasionych bryk, dobre wina zamiast drogich wysokoprocentowych alkoholi, ortoreksja zamiast kolacji w restauracjach, snooker w klubokawiarni zamiast joggingu i pisanie dobrych blogów. No i oczywiście, dla wielu obco brzmiące, ale wśród lifestylowców doskonale znane, bliskie ich sercu: vintage, old school, second hand, jamming, linux, cracking, freware.

Oazy inteligentów

Czy w dzisiejszych czasach można jeszcze budować prestiż bez odpowiednio zasobnego konta? Wszak nawet lifestylowcy, którzy tak chętnie podkreślają rolę indywidualności i fantazji w środowiskowym wizerunku, wysoko punktują posiadaczy drogich laptopów Apple i ciuchów od Comme des Garcons. Coraz mniej jest środowisk, w których pozamaterialne czynniki decydują o wewnątrzgrupowym uznaniu i szacunku. Do takich należy na pewno społeczność akademicka i pracowników nauki. – Od lat obowiązują wśród nas podobne kryteria budowania zawodowego prestiżu: własna twórczość, stypendia w liczących się ośrodkach za granicą, publikacje książkowe, zaproszenia na ważne konferencje i wygłaszanie tam referatów. Kiedyś prestiżu przydawała także praca na rzecz rządu, w roli doradcy lub eksperta. Ale dziś już nie – zapewnia prof. Hanna Świda-Zięba. – Ale też pojawiają się nowe środowiskowe wyznaczniki prestiżu, związane ze stylem życia. Wśród socjologów i politologów dużym prestiżem cieszy się dziś na przykład występowanie w roli eksperta w telewizji – mówi prof. Henryk Domański.

Ciągle jeszcze utrzymują się profesjonalne standardy budowania prestiżu także w takich środowiskach jak lekarze, prawnicy, twórcy i artyści, architekci. – O pozycji prawnika świadczy umiejętność konstruowania przemówień i opinii prawnych, profesjonalizm i zaangażowanie. Prestiż w środowisku zdobywa się przede wszystkim głową – zapewnia mecenas Krzysztof Stempiński. A prawnicy jeżdżący luksusowymi samochodami i ubierający się u Zegny? – To modnisie, którym te atrybuty nie przydają szacunku wśród kolegów – uzupełnia Stempiński, choć równocześnie dodaje: – Oczywiście, że wysokie zarobki są ważne, ale nie jako wyznacznik prestiżu, lecz raczej jego świadectwo. Co jednak ciekawe, ogląd z zewnątrz jest już inny. Dobry aktor to ten, który dużo zarabia i gra w serialach, dobry prawnik to ten, który ma okazałe biuro, a dobry lekarz to ten, któremu trzeba dać duże honorarium. Sponiewieranych i dyskredytowanych przez władzę inteligentów, jak się kiedyś ich nazywało, naród zaczyna postrzegać według własnych kryteriów prestiżu.

Niestety, są też zawody, wewnątrz których także gdzieś posypały się dawne kryteria zawodowego prestiżu. – Pamiętam czasy, gdy opublikowanie artykułu w branżowym czasopiśmie lub ukończenie specjalistycznych kursów było przez moje koleżanki traktowane z niekłamanym uznaniem. Dziś nikt na to nie zwraca uwagi, zaś w pokoju nauczycielskim rozmawia się o tym, kogo stać na nowy samochód i drogie ubrania – mówi nauczycielka jednego z warszawskich liceów (z oczywistych względów pragnąca zachować anonimowość).

Kultura w odwrocie

No i wreszcie trzeba wspomnieć jeszcze o – jak by to powiedział botanik – dziś endemicznej już, a niegdyś chyba bardziej powszechnej, formie budowania prestiżu poprzez uczestnictwo w życiu kulturalnym. Kupowanie (co już zapewniało spore uznanie znajomych) i czytanie nowych powieści (i dyskutowanie o nich), bywanie w teatrze, operze (najlepiej na premierach), zaopatrywanie się w karnet na filmowe Konfrontacje, Jazz Jamboree czy Przegląd Piosenki Aktorskiej należało wręcz do kanonu inteligenta, a w tzw. środowiskach elit uważane było za obowiązek. Nieznajomość nowej powieści Borgesa budziła politowanie, brak własnej opinii o nowym spektaklu Swinarskiego – zdziwienie. Dziś wydaje się być na odwrót, a manifestowanie swej wiedzy o kulturalnych nowościach traktowane jest jako niegroźne dziwactwo i jeśli jeszcze prestiżowi nie szkodzi, na pewno go nie buduje. Jednym z zarzutów, stawianych całkiem poważnie obowiązującemu systemowi przyjęć na aplikacje, było to, że komisja zadaje zbyt wiele pytań z tzw. wiedzy ogólnej i chce się na przykład dowiedzieć, co kandydat ostatnio czytał lub na czym był w teatrze. Dziś złośliwie można by skomentować: wszak starającym się powinna wystarczyć umiejętność posługiwania się dyktafonem.

Owa duchowa degradacja dotknęła wszystkich: nauczycieli, dziennikarzy, prawników, lekarzy, nawet zajętych robieniem kariery i kasy artystów. Znani aktorzy otwarcie przyznają się w wywiadach, że nie bywają (jako widzowie) w teatrze, a malarze, że nie odwiedzają wystaw kolegów. Dożyliśmy czasów, gdy wypicie na bankiecie wódki z Michałem Wiśniewskim bez porównania lepiej umocni nasz prestiż w środowisku aniżeli lektura nowej książki Michała Witkowskiego.

Dane mówią zresztą same za siebie. W 1990 r. nakład wszystkich wydanych książek wyniósł w Polsce 176 mln egzemplarzy, w 2005 – już tylko 77 mln. Przed 35 laty statystyki odnotowały 18,5 mln widzów w teatrach i operach oraz bywalców filharmonii, dziś – zaledwie 9,6 mln. Podobnie jest zresztą z aktywnością społeczną. Działalność w organizacjach charytatywnych, niesienie pomocy innym, angażowanie się w prace stowarzyszeń czy lokalnych wspólnot jest traktowane jako niegroźne dziwactwo, a nie tytuł do chwały. No, chyba że zostaje się radnym, bo wówczas można coś załatwić i sobie, i znajomym.

Rzecz jasna, można długo wybrzydzać, że nie to tworzy u nas prestiż, co powinno, a nadgorliwość w jego budowaniu na pokaz często bywa karykaturalna. Ale drabina prestiżu tak czy owak jest przydatna – bo służy społeczeństwu do wspinania. Wyznacza cel, aspiruje, mobilizuje. Społeczeństwo bez dynamiki wspinaczki jest oklapłe, zasiedziałe i ospałe. Więc jeśli nawet polskie kryteria budowania prestiżu są niejasne i mocno środowiskowe, słowem: nie ma jednej solidnej drabiny, każdy, kto chce się piąć, powinien ją sobie budować sam.

Współpraca: Ewa Mączyńska

Polityka 37.2007 (2620) z dnia 15.09.2007; Raport; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Drabina prestiżu"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną