Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Odejmowanie Boga

Czy wiara jest jeszcze potrzebna?

markomni / Flickr CC by SA
Gdy spieramy się o krzyże w miejscach publicznych, warto popatrzeć na szersze tło, na historię laicyzacji i sekularyzacji. Wówczas okaże się, jak trywialne są nasze kłótnie.
Sebastian Bergmann/Flickr CC by SA
Sebastian Bergmann/Flickr CC by SA

Świat chrześcijański zanika, co nie znaczy, że zaniknie chrześcijaństwo – twierdzi jeden z największych dziś filozofów katolickich Charles Taylor. Swą gigantyczną rozprawę „Epoka świecka” zaczyna od prostego pytania: jak to się stało, że około 1500 r. wiara w Boga organizowała człowiekowi Zachodu zarówno wizję świata, jak i każdą dziedzinę życia, a dziś z taką łatwością przychodzi mu niewiara?

Jednak odpowiedź, jaką daje ten 80-letni Kanadyjczyk, uczestnik kolokwiów papieskich w Castel Gandolfo i Spotkań Tischnerowskich w Krakowie, powinna zaskoczyć członków naszego ortodoksyjnego Stronnictwa Wiary. Sekularyzacji Zachodu wcale nie są winne nauki ścisłe, Kopernik, Darwin, Freud, którzy odczarowali religijne mity. To w samym chrześcijaństwie jest zawarty wirus racjonalnej demitologizacji religijnej białej magii. Zresztą dał o sobie znać już 500 lat przed narodzinami Chrystusa, gdy na osi czasu – jak mawiał Karl Jaspers – pojawiły się niezależnie od siebie cztery wielkie kręgi kulturowe: taoizm i konfucjanizm w Chinach, buddyzm w Indiach, zoroastryzm w Persji, a na Zachodzie – Sokrates, Platon i Arystoteles. Już wtedy w wielkie religie światowe wpisany został pierwiastek racjonalny, pozwalający wątpić w siły nadprzyrodzone, ale też wciąż na nowo szukać logicznych dowodów na istnienie Boga.

Świecka świętość

Niemniej prawdą jest, że jeszcze w średniowieczu kosmos człowieka Zachodu zamieszkiwały duchy, a Bóg nadawał sens ludzkim losom. Scholastycy mogli się spierać o istotę Trójcy Świętej oraz o formy życia pozagrobowego. Ale Wszechświat, Kościół i lokalna wspólnota hierarchicznie do siebie przystawały. Każdy miał swoje miejsce w kosmicznym i społecznym ładzie. Nawet jeśli w karnawale te hierarchie mogły być w ekstatycznych tańcach na moment uchylane.

Świat odczarowała nie tyle niemiecka i anglosaska reformacja, ile REFORMA całego zachodniego chrześcijaństwa. Luterańskie, kalwińskie i katolickie elity przygotowały nowoczesność, tworząc instytucje dyscyplinujące społeczeństwa odkrywające indywidualną godność, racjonalność gospodarczą i horyzontalne – ogarniające wszystkich, a nie tylko elitę, szlachtę i duchowieństwo – dobro wspólne.

To z tej racjonalnej REFORMY chrześcijaństwa, a nie z samych nauk ścisłych, powstał nasz świecki Zachód, którego egzystencjalne formy wprawdzie rozprzestrzeniły się na cały świat, ale dziś coraz bardziej natykają się na krytykę i furiacki opór, jak atak islamistów na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 r., a potem na Madryt i Londyn.

W swym opasłym traktacie, pełnym wywodów szczegółowych z dziejów kultury i religijności europejskiej i amerykańskiej, Taylor nie zajmuje się wzajemnym stosunkiem Zachodu do wschodnich cywilizacji, ledwie ich dotyka w rozdziałach końcowych. Jego wielką księgę uznano za opowieść pedagogiczną o chrześcijańskich korzeniach nowoczesności. Kanadyjski filozof mówi, że wybuchła niczym Supernowa. Ale gdy pojawiły się konkurujące (anty)religijne obrazy i nowe ekspresje jednostki ludzkiej, to dawne formy wiary wcale nie zniknęły, lecz zostały wchłonięte, coraz słabiej scalając dawny ład społeczny.

Już w średniowieczu zachodnich teologów zaczęła dręczyć myśl, czy przypadkiem życie doczesne, saeculum, nie jest równie ważne jak wieczne. Potem głęboko wierzący renesansowi humaniści – od Dantego po Erazma z Rotterdamu – i wreszcie racjonaliści – Galileusz i Kartezjusz – uruchomili proces „odejmowania Boga” (Taylor) od spraw świeckich, powodując wybuchy oświeceniowego deizmu Rousseau, Woltera, Waszyngtona, który w Bogu widział już co najwyżej Stwórcę, siłę sprawczą praw natury, a nie instancję moralną, bezpośrednio ingerującą w ludzkie życie. Potem instytucje oświeconego państwa – armia z poboru, obowiązkowe szkolnictwo, państwowe szpitale i więzienia – wzięły ludzi w karby państwowej dyscypliny i narzuciły kult narodu jako świętości świeckiej. Aż wreszcie kapitalizm, demokracja i nowoczesna opinia publiczna podważyły hierarchiczny ład nadprzyrodzony.

Pozioma obecność

Wraz z oświeceniowym rozdzieleniem Kościoła od państwa religia zaczęła znikać ze sfery publicznej, by w świeckich republikach XX w. w ogóle się już nie pojawiać. Równocześnie zaczęła zanikać w życiu prywatnym. Coraz mniej ludzi chodzi do kościoła. Coraz mniej wierzy w Boga. Przyczyn obu zjawisk upatruje się zwykle w modernizacji. W rozwoju techniki i nauk ścisłych, które nie wymagają już uzasadnień teologicznych, a nawet są wobec nich w jawnej sprzeczności. W powstaniu instytucji demokratycznych, uprzemysłowieniu, urbanizacji, w mobilności społecznej i opinii publicznej, której nie pęta kościelna cenzura.

To wszystko prawda, ale tylko naskórkowa, tłumaczy Tylor. W Anglii wraz z Oświeceniem pojawiły się Kościoły ewangelikalne, a na kontynencie w czasach Romantyzmu odżyła wiara katolicka. Nie tylko dla narodów ujarzmionych – jak Irlandczycy czy Polacy – była fundamentem tożsamości. Również w republikańskiej Francji, tak ściśle pilnującej swej laďcité, życie religijne wybuchało po kolejnych klęskach wojennych, 1870 czy 1940 r. Rewolucja amerykańska z 1776 r. usunęła z życia publicznego elementy sakramentalne, ale pozostawiła silne odniesienia do Boga. Deklaracja Niepodległości uzasadniała bunt przeciwko Anglii tym, że Bóg stworzył ludzi równymi i dał im niezbywalne prawa. A w swym planie zbawienia świata przypisał Ameryce rolę szczególną. Mimo rozdziału Kościoła od państwa i tolerancji wobec innych religii kultura amerykańska była pierwotnie niemal teocentryczna.

Jednak – ciągnie Taylor – jest to już zupełnie inna obecność Boga w rzeczywistości publicznej niż w średniowiecznej Europie. Wtedy była hierarchiczna (na górze szlachta, na dole lud, na górze duchowni, na dole świeccy), teraz jest pozioma. Społeczeństwo nie składa się z hierarchii stanów, lecz z jednostek związanych ze sobą umową społeczną. Konstytucja zastępowała dawne struktury niezgodne z zamysłem Bożym.

Nieprzepuszczalna nowoczesność

W XIX w. zderzenie nowoczesności z chrześcijaństwem szło w dwóch kierunkach. Pierwszy oznaczał całkowite odejście od wiary i odsunięcie Boga na margines natury pojmowanej jako prawa przyrody oraz człowieczego rozsądku, zgodnie z Kantowską zasadą: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Filozofia miała opuścić fundament teologiczny i przygotować grunt pod odejście od świata chrześcijańskiego. Z kolei sekularyzacja życia publicznego wpłynęła na powstawanie nowych form duchowości. Od radykalnego odrzucenia nowoczesności przez Piusa IX, z drastyczną krytyką liberalizmu, republiki, praw człowieka, po udane próby nowej klerykalizacji życia codziennego. Tę fazę negacji nowoczesności Charles Taylor nazywa fazą mobilizacji. Jednak hierarchicznego ładu sprzed 1789 r. już się przywrócić nie dało, więc Kościół dostosował się do republikańskich struktur poziomych, wspierając partie chadeckie (patrz POLITYKA 25).

Człowiek nowoczesny stawał się coraz bardziej impregnowany na transcendencję, w przeciwieństwie do przepuszczalnego człowieka Średniowiecza, wierzącego naiwnie, ale żarliwie, że bez boskiego planu zbawienia niemożliwa jest pełnia ludzkiej pomyślności. Natomiast dziś domniemanie, że Bóg mógłby mieć jakiś plan zbawienia, że czegoś od człowieka chce, pokłada w nim jakieś swoje plany, czegoś zabrania, a na coś zezwala, nie odgrywa w życiu Zachodu większej roli. Nie wytycza też obowiązujących ram nauki i filozofii, polityki i moralności.

Bóg wprawdzie jeszcze nie „umarł”, bo dla równowagi duchowej w skrajnych momentach egzystencjalnych, jak śmierć bliskich czy katastrofa, wiara jest potrzebna, zgodnie z trywialną zasadą, „jak trwoga, to do Boga”. Jednak nawet po ataku islamistów chrześcijańska mobilizacja Zachodu, do której nawoływali radykalni obrońcy wiary, nie udała się.

Taylor zresztą do nich nie należy. Nie wiesza psów ani na islamie, ani na Oświeceniu, ani na wojującym ateizmie Richarda Dawkinsa. Nie nawołuje też do gorączkowej reewangelizacji Zachodu. Dostrzegając w Oświeceniu kontynuację dawnych sporów teologicznych, wychodzi naprzeciw nowoczesności.

Krucha duchowość

W swej opowieści o Wielkim Odejmowaniu Boga ze społecznego i duchowego życia Zachodu znajduje sojuszników wśród klasyków myśli socjologicznej: od Alexisa de Tocqueville’a, Émile Durkheima czy Maxa Webera, po Jürgena Habermasa. Dowodzi, że świecka, demokratyczna i naukowa nowoczesność jest konsekwencją religijnych matryc myślenia. Bez biblijnego objawienia niepodobna zrozumieć drogi do naukowego poznania.

Opierając się na teorii Émile Durkheima o miejscu sacrum w społeczeństwie, Taylor rozróżnia trzy fazy zachodniego chrześcijaństwa: paleo-, neo- i postdurkheimowską. Pierwsza trwała w czasach hierarchicznego ładu danego od Boga, a więc ancien régime’u. Wraz z rewolucją 1789 r. zaczęła się faza neodurkheimowska, w której wiernych trzeba było zmobilizować – wspierając nacjonalizm, ponieważ po oddzieleniu Kościoła od państwa przynależność do religii stała się dobrowolna. Natomiast rewolucja kulturalna w latach 60. XX w., narzucając Zachodowi epokę autentyczności, rozpoczęła epokę postdurkheimowską w chrześcijaństwie – religijności sprywatyzowanej á la carte.

Zaczęło się od ucieczki z więzienia dyscypliny ku dionizyjskiej ekstazie, jak to wykazał Georges Bataille. Natomiast rewolta młodzieżowa 1968 r. narzuciła poszukiwanie form autentycznego życia i autentycznej sztuki. Co ciekawe, Taylor – w odróżnieniu od naszych prawicowców – nie uważa rewolty z 1968 r. jedynie za płaski hedonizm. Stara się w niej znaleźć także wymiar religijny. To właśnie tę ekologiczną, wspólnotową i podmiotową zarazem duchowość nazywa postdurkheimowską. Oderwała się wprawdzie od tradycyjnego społeczeństwa politycznego, ale mimo to sięga do doświadczeń zbiorowych. I osiąga poczucie pełni w nowych formach: na koncertach rockowych, w czasie transmisji telewizyjnej z pogrzebu księżnej Diany czy mszy żałobnej po zatonięciu promu Estonia. To nie żądza sensacji powoduje ludzkimi monadami, łączy je autentyczne uniesienie. To wszystko są, według Taylora, formy wiary religijnej, doznania pełni transcendentalnej. Ale też prawdą jest, że w świecie pluralistycznym i świeckim taka pozbawiona instytucjonalnej religii duchowość jest krucha.

Nowa sekularyzacja – pisze Taylor – to kres pewnej cywilizacji, w której polityka i kultura są zorganizowane wokół wyraźnej wizji duchowej; tego świata, który w ten czy inny sposób istniał na Zachodzie od czasów Konstantyna. Era sekularyzacji pokazuje jednak, że nie jest to jeszcze ani upadek Zachodu, ani tym bardziej koniec chrześcijaństwa. Charles Taylor pisze pod koniec swego tysiącstronicowego wywodu: „Świat świecki jest schizofreniczny. A raczej jest pod naciskiem dwóch sprzecznych sił. Wydaje się, że ludzie chcą zachować bezpieczny dystans wobec religii, a mimo to głęboko ich porusza fakt, gdy ktoś jest tak głęboko wierzący jak Matka Teresa. (...) Trudno się oprzeć wrażeniu, że wielu tych, którzy nie chcą iść za Chrystusem, mimo wszystko chcą słuchać jego nauki albo przynajmniej, by ktoś gdzieś ją głosił. Dowodnie pokazała to reakcja na poprzedniego papieża. Wielu ludzi uważało publiczne homilie Jana Pawła II – z ich tak różnymi tematami jak miłość, pokój światowy, sprawiedliwość w gospodarce światowej – za pobudzające. Byli zachwyceni, że ktoś je poruszył. Jednak wśród jego entuzjastów było także wielu katolików, którzy nie uważali, że trzeba przestrzegać wszystkich głoszonych przez niego nakazów. W świecie postdurkheimowskim nie jest to żadna sprzeczność. A ma jak najbardziej sens. W naszych czasach takie to właśnie dziwne i złożone są uwarunkowania wiary”.

Niestraszna nieodwracalność

Ideolodzy naszej prawicy biją na trwogę w związku z europejskim sporem o krzyże w klasach szkolnych: to koniec Europy. Nieprawda. W 2002 r. Charles Taylor uspokajał w czasie Dni Tischnerowskich w Krakowie, że nic złego się nie dzieje, bo to tylko powrót do punktu wyjścia, kiedy to w pierwszych trzech wiekach chrześcijaństwo istniało całkowicie poza strukturami religijno-politycznymi. „W pewnym sensie nasza sytuacja nie jest więc niczym nowym, jest formą powrotu do źródeł (chociaż, oczywiście, wiele się zmieniło). Po pierwsze (co może nie wszystkim przypadnie do gustu), nie ma powrotu do poprzednich form życia, gdzie religia i polityka były ze sobą ściśle splecione. Po drugie, co bardziej pozytywne, ta sytuacja stwarza nowe możliwości. Świat chrześcijański był eksperymentem na wielką skalę, którego nie można tak po prostu zakończyć. Cywilizacja, która zrodziła »Boską komedię«, katedrę w Chartres, Uniwersytet Jagielloński – moglibyśmy wyliczać w nieskończoność – nie może zostać uznana za coś błahego. Była wspaniałym osiągnięciem, choć miała też i ciemne strony. Nieodmiennie pojawiała się pokusa przymusu, zakuwania sumień w okowy, a przecież duch chrześcijaństwa polega na dobrowolnym przyjęciu Ewangelii.

Z tego punktu widzenia »koniec świata chrześcijańskiego« przynosi niesłychaną ulgę. Daje również szansę na powstanie nowych form duchowości. Kiedy przyglądamy się historii Kościoła, do którego większość z nas należy, dostrzegamy, że jedną z jego wielkich zalet było stworzenie gruntu dla nowych form duchowości: św. Franciszek, Teresa z Avili, Ignacy Loyola – można wyliczać bez końca. Oczywiście, wszyscy oni mieli straszne kłopoty z »urzędem papieskim«. Loyola nie mógł studiować w Hiszpanii, bo nękała go inkwizycja. Musiał wyjechać do Paryża. Niemniej jednak narodziny nowych form duchowości są bardzo istotną cechą chrześcijaństwa. Tego wcale nie musimy stracić.

Zgoda, istnieje niebezpieczeństwo, że w obecnej sytuacji – w warunkach fragmentaryzacji – możemy utracić niektóre z owych potężnych form duchowości, które przekazała nam tradycja. Nie jest to jednak nieuchronne; stanowi raczej dla nas wyzwanie. Z jednej strony mamy więc zagrożenia. Z drugiej jednak – pojawia się wielka szansa. Tak czy owak, stoimy w obliczu epokowych zmian, których nie można już odwrócić”.

A dla wielu ludzi przynależność do Kościoła katolickiego nadal ma wielkie znaczenie emocjonalne. Nawet u nas w Polsce – dla niejednego z ludzi „pogranicza”, którzy rzadko chodzą do kościoła i bardzo selektywnie traktują kościelne dogmaty – fakt, że kościoły wciąż są pełne wiernych, a nie – jak w Niemczech czy Anglii – zmieniane w domy towarowe i dyskoteki, ma coś kojącego. Moherowe berety jako massa tabulettae coraz bardziej jałowej, ale jednak niezbędnej tradycji i wrażliwości duchowej? Czy forma przetrwalnikowa w fazie modernizacji również polskiej religijności?

Zmiany w cywilizacji Zachodu są nieodwracalne. Społeczeństwo konsumpcyjne uczyniło samochód, telewizor i komputer przedmiotami codziennego użytku, a nie dobrami luksusowymi, dostępnymi jedynie dla elit. Wielkie migracje, zarówno ze wsi do miast, jak i za granicę, rozbiły więzi parafialne, przyspieszając dechrystianizację w niektórych krajach – jak Francja, Czechy czy wschód Niemiec. W innych – w zachodnich Niemczech wpłynęły na powstawanie sekt i nowych rytuałów. Jeszcze gdzie indziej – jak w Polsce – powiązanie ideologii narodowej z tożsamością religijną sprawia wrażenie, że świat tradycyjnej wiary – mimo przejawów erozji – wciąż jest niewzruszony. Tę wiarę w siłę tradycji podsyca Benedykt XVI, wspierając nurty konserwatywne; od mszy gregoriańskiej po Bractwo Piusowe. Ale szansa na powrót do Średniowiecza – przekonuje Charles Taylor – jest złudzeniem.

Polityka 49.2009 (2734) z dnia 05.12.2009; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Odejmowanie Boga"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną