Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Misja skończona

Polska wycofuje się z misji ONZ

BEW
35 lat na Wzgórzach Golan, 17 w Libanie i 1,5 roku w Czadzie – Polska definitywnie kończy swój udział w misjach pokojowych ONZ.
Polski żołnierz z sił ONZ na posterunku kontrolnym w BośniCorbis Polski żołnierz z sił ONZ na posterunku kontrolnym w Bośni

Choć żołnierze nazywali je misjami wycieczkowymi, bez szkoły pod błękitnym sztandarem United Nations pewnie nie było by nas w Iraku i Afganistanie.

Gdy wiceminister obrony narodowej Stanisław Jerzy Komorowski stanie przed polskimi żołnierzami kończącymi udział w misji ONZ w Libanie, pewnie większość z nich przyjmie z ulgą jego przemówienie. Dla nich nie tyle skończy się pewien okres w historii polskiej armii, co długa – bo trwająca sześć miesięcy - i męcząca służba. Za dwa tygodnie zaczną wracać do kraju. Po serii badań i załatwieniu formalności spotkają się wreszcie z rodzinami. Siądą z nimi do wigilijnego stołu. Mając taką perspektywę, można się nawet cieszyć z faktu, że wraca się do kraju, gdzie słońce zachodzi krótko po godzinie 16. A zamiast ciepłego piachu ma się śnieg pod nogami.

Ale generał Stanisław Woźniak, który zakończenie naszej misji ma zamiar oglądać w telewizji, już taki szczęśliwy nie będzie. W Libanie spędził ponad dwa lata - od kwietnia 1995 roku do października 1997 roku. Pełniąc funkcję szefa misji, dowodził żołnierzami z 17 państw. Z jego perspektywy udział Polaków w misjach ONZ to rzeczna godna szacunku i pamięci. – A nawet kontynuowania – mówi gen. Woźniak. Choć jako realista zdaje sobie sprawę, że rola ONZ słabnie. Dziś w misje najchętniej angażują się teraz takie kraje jak Fidżi, Indonezja, Filipiny, dla których to przepustka na międzynarodową arenę. – Decyzje ONZ zawsze obarczone były wieloma kompromisami. Czasem nawet skrajnymi. Pod tym względem NATO jest organizacją bardziej spójną, a przez to silniejszą. NATO może próbować walczyć o pokój. My mogliśmy zaledwie próbować go utrzymywać – dodaje.

Służba jak podstawówka

Próbować, bo to za jego kadencji konflikt ponownie odżył, a żołnierze w niebieskich hełmach bezsilnie patrzyli jak sprowokowani przez bojowników Hezbollahu Izraelczycy przeprowadzili operację „grona gniewu”. – Nikomu nie życzę emocji, które targały mną, kiedy 11 kwietnia 1996 roku o godzinie 4.30 rano odebrałem telefon od głównodowodzącego wojsk izraelskich, że za pół godziny przez nasze pozycje przejadą ich kolumny – wspomina generał Woźniak. Po takich przeżyciach raczej można by całkowicie zwątpić w sens tego typu misji. – Proszę sobie wyobrazić co by się tam działo, gdyby nas nie było – argumentuje były szef misji.

Jednak kwestia rezygnacji z udziału polskich żołnierzy w misjach ONZ jest definitywnie przesądzona. – Nasze ambicje, ale i możliwości oceniamy na 3200, góra 3800 żołnierzy poza granicami kraju. A priorytetem są misje NATO-wskie. Skoro oczekujemy ochrony ze strony NATO, sami musimy wspierać sojusz. To jest podstawa strategii naszego bezpieczeństwa – mówi wiceminister Komorowski.

Cele misji ONZ w Libanie już jakiś czas temu się rozmyły. Żołnierze je lubili, bo nawet jeśli w regionie robiło się gorąco, to ich to nie dotyczyło. Broni mogli używać jedynie w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia. Pracowało się ciężko, ale żelaznym programem każdej misji były wycieczki do Izraela, wypady nad morze. Do tego dochodziła niezła pensja. – W mojej rezydencji prosto z molo można było wskoczyć do morza. Widok był cudowny. Jednocześnie kilka razy zostaliśmy tam ostrzelani przez Hezbollah. Przyznaję, że warunki były świetne. Ale zrobiliśmy tam dużo dobrego i sporo się też nauczyliśmy. Jeśli porównamy z sytuacją np. w Afganistanie, to misja w Libanie była jak szkoła podstawowa. Ale bez podstawówki nie ma co marzyć o liceum – twierdzi generał Woźniak.

ONZ płacił w twardej walucie

Historia Polaków na misjach ONZ sięga lat 50. Zaczęło się od obserwatorów w Korei w 1953 r. Później był Wietnam, Laos, Kambodża i mały epizod w Nigerii. Jednak dopiero konflikty pomiędzy państwami arabskimi a Izraelem z lat 60. i 70. wywołały zapotrzebowanie na duże kontyngenty. Dla Polaków była to szansa na odegranie większej roli na arenie międzynarodowej. Wyrwanie się z izolacji. A nawet zarobek. Bo ONZ pokrywało większą część kosztów, płaciło żołd. Wszystko w dewizach, których tak bardzo potrzebowaliśmy. A ponieważ państwo zabierało żołnierzom do 90 procent wypłacanego im w dolarach wynagrodzenia, więc nie ma się co dziwić, że chętnie ich wysyłano.

Nie bez znaczenia był również aspekt szkoleniowy. Do czasu wyjazdu na misje armię szkolono do dwóch rodzajów działań poza granicami kraju: wycieczki w kolumnie czołgowej do NRF, albo malowniczej podróży morskiej zakończonej desantem na plażach Danii. Obydwa raczej ostateczne. Udział w misjach pozwalał wyłapywać słabości organizacyjne. Testował ludzi w warunkach na pół bojowych. Z czasem okazało się, że Polacy nie muszą mieć kompleksów. – Nawet z angielskim nie było tak źle, jak się mówi. Kiedyś miałem naradę z dowódcami podległych mi kontyngentów. Na sali byli m.in. żołnierze z Francji, Włoch, Finlandii. Językiem oficjalnym był angielski. Po jakimś czasie trwania narady pytam mojego irlandzkiego zastępcę, czy rozumie o czym mowa. Na to on odpowiedział mi – sir, nie wiem w jakim oni mówią języku, ale na pewno nie jest to angielski – opowiada gen. Woźniak.

Najczęstsze incydenty: strzały znikąd

Pierwszy duży kontyngent wysłaliśmy na półwysep Synaj. Był rok 1973. Już rok później nasi żołnierze pojechali na Wzgórza Golan. Pułkownik Jerzy Bielecki, który był na ósmej zmianie tej misji, wspomina ją z ogromnym sentymentem. – To była dla nas świetna szkoła życia. Austriaków, czy Kanadyjczyków według doktryny komunistycznej, w razie wojny, mieliśmy poznać na polu boju. A tymczasem mieszkaliśmy w jednych koszarach. Wzajemnie sobie pomagaliśmy, bo warunki były ciężkie i trzeba było się wspierać – wspomina emerytowany pułkownik. Wyzwania były różne. Począwszy od setek min, które równie hojnie rozmieszczała zarówno strona izraelska, jak i syryjska, a na palącym słońcu, w którym trzeba było je usuwać skończywszy.

Na Wzgórzach Golan od czasu do czasu dochodziło do incydentów, które żołnierze nazywali „strzałami znikąd”. – Warunki bytowe też były ciężkie. Okazało się, że na misji trzeba wykazywać się nie tylko dyplomacją, ale i sprytem. Nasze klimatyzatory naprawiali Kanadyjczycy. Mój poprzednik nie żył z nimi najlepiej, więc jak przyjechaliśmy, większość nie działała. Kanadyjczycy mówili, że czekają na części zamienne. Zaprosiłem ich dowódcę na męskiego drinka. Porozmawialiśmy jak żołnierz z żołnierzem i okazało się, że jednak da się je szybciej naprawić – wspomina pułkownik Bielecki.

Akurat na tej misji kwestia drinków była otwarta, bo na terenie jednostki była kantyna i alkoholu było pod dostatkiem. Zresztą nie mogło być inaczej, skoro żołnierze sami dbali o uzupełnienie zapasów. – Zakupy robiliśmy w strefie bezcłowej. Napoleon był tańszy niż nasza wyborowa. Jak szło się w gości i ktoś częstował koniakiem, to żartowało się, że na dobry alkohol go nie stać – dodaje Jerzy Bielecki.

Nagrzana blacha ścinała z nóg

Jednak służba w Syrii to przede wszystkim wypełnianie powierzonych obowiązków. A Polacy mieli jedne z trudniejszych - rozminowywanie i logistyka. Jedno i drugie wiązało się z pracą w terenie. Czasem upał był tak duży, że saperzy mdleli. Tym bardziej, że regulamin nakazywał im pracę w hełmach. Nie pomagało nawet wpychanie pod nie gazet. Nagrzana blacha ścinała z nóg. Pułkownik Bielecki miał szczęście. Na misję zabrał ze sobą 140 żołnierzy i tylu przywiózł do kraju. – Z tego co wiem, dwóch niestety zmarło później w wyniku chorób, które złapali na misji – wspomina dowódca ósmej zmiany.

W czasie służby w Syrii zginęło dziewięciu polskich żołnierzy. Większość w wyniku wypadków komunikacyjnych. Podczas 17-letniej misji w Libanie zginęło 7 polskich żołnierzy. Misja w Iraku trwała prawie pięć lat. Nie wróciło z niej 22 żołnierzy. W Afganistanie bywały już takie miesiące, kiedy polskich żołnierzy atakowano ponad 200 razy. Jak dotąd 15 razy skutecznie. - Z tej perspektywy misje ONZ-towskie wydają się być łatwe i przyjemne. Zapomina się jednak o ogromnej pomocy humanitarnej i ludzkiej, której tam udzieliliśmy – mówi generał Woźniak. Wojskowy wierzy, że kiedyś będzie ona jeszcze kontynuowana. ­- Warto byłoby kontynuować naszą pomoc, by państwom arabskim Polska nie kojarzyła się tylko z interwencjami w Iraku i Afganistanie.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną