Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Jeśli nie Lech, to kto?

Czy Lech Kaczyński wystartuje?

Prezydent Lech Kaczyński Prezydent Lech Kaczyński Karol Piechocki / Reporter
„Odgryzę sobie język, jeśli Lech Kaczyński nie wystartuje w wyborach prezydenckich” - powiedział Tomasz Lis w TOK FM. Kilka godzin później zadzwonił do mojego kolegi ważny polityk PiS: „To mamy Lisa z głowy”.

Lis oczywiście żartował. Polityk PiS – niezupełnie. PiS nie lubi Lisa. Przynajmniej spora część PiS. Ale są ważniejsze powody, żeby Lech Kaczyński tym razem nie kandydował. Rezygnacja premiera dramatycznie wyostrzyła ten problem. Więc stratedzy oraz decydenci PiS liczą, ważą, mierzą wszystkie „za” i „przeciw”. Analizują alternatywne warianty. Piszą nierozważane wcześniej scenariusze.

WARIANT 1

Lech Kaczyński kandyduje

Pozornie oczywisty. Wszędzie na świecie urzędujący prezydent jest naturalnym kandydatem na następną kadencję. Ale są też istotne argumenty przeciw.

Przeciw

Po pierwsze: zdrowie. Janusz Palikot z grubsza wie, co robi, domagając się raportu o zdrowiu prezydenta. Prezydent często nie czuje się dobrze. Ostatnio kilkakrotnie z tego powodu odwoływał rozmaite czynności. Raportu nie ma, ale z Pałacu dochodzą rozmaite wieści o stanie Głowy Państwa.

Po drugie: wola. By wygrać wybory, przede wszystkim trzeba tego chcieć. A tu jest coraz większy problem. W ostatnich miesiącach Lech Kaczyński przynajmniej kilka razy mówił różnym osobom, że nie ma ochoty na kandydowanie. Argumenty są różne: głównie zdrowie i zmęczenie. „Nie mam ochoty” jeszcze nie znaczy „nie chcę”. Ale waży na szali argumenty przeciw kandydowaniu. Także dlatego, że nieprzekonanemu trudniej będzie przekonać do swojej kandydatury innych.

Po trzecie: widmo porażki. Dziś jest to może najsilniejszy argument przeciw kandydowaniu Lecha Kaczyńskiego. Liczne sondaże wskazują, że w drugiej turze Lech Kaczyński przegra z każdym kontrkandydatem. A są też sondaże pokazujące, że może do drugiej tury nie wejść. Na domiar złego z innych badań wynika, że pozycja prezydenta jest ugruntowana i bez względu na to, co się dzieje, w ostatnich dwóch latach podlega ona tylko nieznacznym fluktuacjom.

Pod względem poziomu zaufania, po licznych wzlotach i upadkach, do Lecha Kaczyńskiego wrócił on dziś do poziomu sprzed półtora roku, kiedy ufała mu jedna trzecia wyborców. Ugruntowanie opinii sprawia, że trudno liczyć, by sprawnie poprowadzona kampania istotnie zmieniła sytuację. Przegrana dramatycznie wzmocniłaby zaś frakcję antykaczyńską w PiS, czego Bracia i ludzie z ich otoczenia boją się najbardziej. Bo mogliby stracić kontrolę nad partią i znów – tym razem definitywnie – znaleźć się na marginesie polskiej polityki.

Po czwarte: ryzyko poniżenia. To jest nowy argument związany z rezygnacją Tuska. Przegrać z charyzmatycznym liderem Platformy byłoby oczywiście źle. Ale przegrana z nieostrym marszałkiem Komorowskim albo z młodszym o półtorej dekady ministrem Sikorskim, w dodatku dysydentem pisowskiego rządu, to by była prestiżowa klęska. Na przegraną z Tuskiem można by odpowiedzieć: „raz wygrałem ja, raz on – do trzech razy sztuka”. Przegrana z człowiekiem z drugiego szeregu PO dla wizerunku Lecha Kaczyńskiego byłaby katastrofą, której odwrócić już by się nie dało. Zostałaby mu tylko emerytura. I Jarosławowi najprawdopodobniej w krótkim czasie także.

Za

Po pierwsze: nadzieja na sukces. Część prezydenckiego sztabu ekstrapoluje wyniki sondaży sprzed pięciu, dziesięciu i piętnastu lat. Pięć lat temu na rok przed wyborami Lech Kaczyński także wydawał się bez szansy. A wygrał.

Po drugie: honor. Gdyby Lech Kaczyński nie stanął do ponownych wyborów, konkurenci (również wewnątrz PiS) łatwo mogliby to przedstawić jako rejteradę. W odróżnieniu od Tuska prezydent nie może powiedzieć opinii publicznej, że ma ważniejsze zajęcia. Musiałby się zasłonić chorobą lub przyznać się do politycznej słabości, wskazując lepszego kandydata swojego obozu. W pierwszym przypadku zrobiłby wielką przysługę Januszowi Palikotowi. Drugi wariant byłby chyba światowym precedensem. Ci, którzy skłaniają się ku niekandydowaniu Lecha Kaczyńskiego, w wycofaniu się Tuska widzą też jednak szansę. Zwłaszcza gdyby PO wystawiła Radosława Sikorskiego, prezydent mógłby powiedzieć, że czas na zmianę warty, czyli wymianę pokoleń i przejęcie pałeczki przez kogoś młodszego. Sęk w tym, że nie widać akceptowalnego dla Braci dużo młodszego od nich i powszechnie znanego kandydata.

Po trzecie: widmo fruktów. Zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego dałoby Braciom nie tylko prezydenturę, ale też umocnienie słabnącej pozycji w partii. Na drugiej kadencji Lecha bardziej niż sam prezydent skorzystałby Jarosław, którego pozycja w PiS wzmocniłaby się na tyle, że pełzająca rewolta Ziobry przestałaby mu być straszna. W otoczeniu Lecha Kaczyńskiego dość powszechny jest pogląd, że jeśli prezydent zdecyduje się jednak na kandydowanie, to raczej przez wzgląd na brata niż dla zaspokojenia osobistych ambicji.

Dla Lecha Kaczyńskiego ważne są też zobowiązania wobec otoczenia. A – wbrew tezie Donalda Tuska – prezydentura to nie tylko „żyrandol i prestiż”. Prezydentura to też wiele konkretnych kompetencji i szansa egzystencji dla politycznego zaplecza. Etaty w Pałacu, możliwość obsadzania niektórych ambasad, stanowisk w armii i wymiarze sprawiedliwości, a nawet posad w niektórych państwowych spółkach. Szefem Orlenu jest na przykład brat jednej z bliskich współpracowniczek prezydenta i trudno to wytłumaczyć inaczej niż jako wynik targu między pałacami. Możliwości takich targów jest wiele, dzięki czemu prezydenckie zaplecze ma zapewniony byt. To też dyscyplinuje partię, bo ewentualni frondyści chwilowo mogą zaoferować tylko mgliste obietnice posad za cenę ryzyka popadnięcia w niełaskę i utraty szans na realne dziś posady.

WARIANT 2

Lech Kaczyński nie kandyduje

Dla prezydenta, jego brata i ich otoczenia bilans „za” i „przeciw” kandydowaniu Lecha Kaczyńskiego nie wydaje się jeszcze oczywisty. Prezydent zaczął co prawda wyraźnie ocieplać swój wizerunek – na przykład bawiąc się do rana na Balu Dziennikarzy. Media odebrały to jako początek jego kampanii wyborczej. Równie dobrze może to jednak być początek stopniowego przejścia do roli eksprezydenta – miłego, łagodnego, ciepłego, mniej zaangażowanego, szerzej akceptowanego arbitra, którego poparcie dla słabnącego PiS będzie równie cenne jak poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego dla SLD. Gdyby obecny prezydent przechodząc na emeryturę stał się dla prawicy tym, kim jego poprzednik stał się dla lewicy, w razie partyjnego kryzysu mógłby się stać potężną podporą dla brata. Głos Kwaśniewskiego jako emeryta, który już nie zagraża nikomu, przeważył za zgłoszeniem przez SLD kandydatury Jerzego Szmajdzińskiego. Na podobnej zasadzie głos niegroźnego już Lecha Kaczyńskiego jako emeryta mógłby przeważyć za tym, że Jarosław Kaczyński utrzymałby jedność i przywództwo partii.

Zważywszy na niechęć prezydenta do kandydowania, wizja „ciepłego emeryta” i „patrona prawicy” wydaje się sensownym projektem, w który PiS mógłby zainwestować z zyskiem. Gdyby nie bolesne pytanie: kogo partia miałaby wówczas wystawić w tegorocznych wyborach. Bo ławka PiS jest dramatycznie krótka, a wybór dramatycznie znaczący.

Ziobro na prezydenta

Oczywistą rezerwową kandydaturą PiS wydaje się Zbigniew Ziobro. I to z kilku powodów.

Za

Po pierwsze: ma szanse. Sondaże pokazują, że Ziobro ma większe niż obecny prezydent szanse na to, by wygrać tegoroczne wybory. Sondaże nie uwzględniają tego, co by się stało w trakcie kampanii wyborczej, kiedy PO i SLD zaczęłyby mocniej eksponować nadużycia władzy w czasie, gdy Ziobro był ministrem sprawiedliwości. Zapewne wiele osób zmieniłoby zdanie, gdyby konkurenci wyeksponowali kulisy sprawy Barbary Blidy, doktora G., prowokacji przeciwko Kwaśniewskim. Ale nawet wówczas Ziobro mógłby zapewne zdobyć więcej głosów niż obecny prezydent.

Po drugie: koniec frondy. Gdyby Ziobro został prezydentem, bracia pozbyliby się pretendenta do przejęcia partii lub znacznej jej części. Straciliby Pałac – co i tak wydaje się nieuchronne – ale uratowaliby PiS. Prezydent Ziobro nie mógłby zastąpić Jarosława. A chcąc cokolwiek znaczyć, jeszcze długo musiałby liczyć się ze swoimi dawnymi mentorami. Ludzie Kaczyńskich jakiś czas byliby bezpieczni. Gdyby zaś Ziobro przegrał, rozprysłby się jego groźny dla Braci mit. Jarosław pozostałby na czele partii. Lech byłby arbitrem. Ziobrę pożarłyby partyjne frustracje. Cały PiS mógłby się ocieplić i z nowym wizerunkiem startować w wyborach parlamentarnych.

Przeciw

Po pierwsze: PiS-bis. Istnieje jednak ryzyko, że zwycięski Ziobro (czego przecież wykluczyć nie można) zbudowałby wokół Pałacu partię prezydencką. Może nawet zrobiłby to jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. PiS Braci mógłby ponieść nieobliczalne straty. Bardzo prawdopodobne to nie jest, ale wykluczyć się nie da. A ryzyko dla Braci ogromne.

Po drugie: emocje. Żeby zrozumieć polityczne zachowania Braci, poza racjami i interesami trzeba uważnie obserwować emocje. Często to one mają decydujące znaczenie. Jak kogoś lubią (np. Kluzik-Rostkowską), wybaczą mu bardzo dużo. Jak się zrażą i przestają lubić (np. Dorna) – nie ma przebacz. A Ziobrę przestali lubić. Liczą się z nim, bo Ziobro ma siłę, którą daje mu poparcie partyjnej młodzieży, ale by nie płakali, gdyby ktoś go utopił. Jarosław Kaczyński podsunął nawet trop Ziobry komisji hazardowej. Nie przypadkiem i nie bez celu rzucił, że jeden z urzędników Totalizatora, w okresie gdy działy się tam dziwne rzeczy, był związany z PiS, ale idąc do totka związany był już raczej „z ministrem sprawiedliwości”. Część odium ciążącego na Przemysławie Gosiewskim miała tym kanałem przepłynąć na Ziobrę. Bracia potrafią być makiaweliczni, ale nie do tego stopnia, by pracować na zaszczyty dla kogoś, kogo przestali lubić i kogo się obawiają (co zwykle idzie w parze).

Jarosław na prezydenta

Jeśli nie Lech i nie Ziobro, to jedyną deską ratunku dla PiS staje się Jarosław. Brzmi to może trochę fantastycznie, ale nie dla strategów PiS. Stawka jest wysoka, a Jarosław Kaczyński lubi grać o wysokie stawki. Choć zwykle je przegrywał.

Przeciw

Po pierwsze: zła opinia. Niewielu polityków ma w Polsce tak silny negatywny elektorat jak Jarosław Kaczyński. Nie ufa mu aż 52 proc. Polaków. A jak się komuś nie ufa, to się na niego nie głosuje. Choć z drugiej strony zaufanie też nie gwarantuje głosu.

Po drugie: ryzyko klęski. Niebezpieczeństwa związane z przegraną wydają się podobne jak w przypadku Lecha, a jeśli Jarosław nie umiałby zmienić wizerunku, mógłby przegrać sromotnie. Może nawet nie wszedłby do drugiej tury. To by zdemolowało jego pozycję w partii i otworzyło drogę frondystom.

Za

Po pierwsze: status quo. Gdyby Lech wycofał się z wyborów, nie byłoby innego sposobu na utrzymanie PiS jako partii rodzinnej. Kandydując Jarosław pozostałby szefem partii. Gdyby przegrał, mógłby do niej wrócić. Lech – jako „patron” prawicy – mógłby mu w tym pomóc. Gdyby Jarosław wygrał (co raczej w grę nie wchodzi), Lech stanąłby na czele partii. Wysunięcie jakiegokolwiek innego kandydata oznaczałoby stworzenie drugiego ośrodka władzy i wpływów w partii, co mogłoby ją rozbić.

Po drugie: nowy wizerunek. PiS się boi, że znalazł się w potrzasku, w jakim przez pół wieku byli włoscy komuniści. Ma dwucyfrowy elektorat, ale nie ma szans na udział we władzy, bo nie posiada zdolności koalicyjnej. Chcąc realnie liczyć się w walce o władzę, tak czy inaczej musi zmienić, czyli „ocieplić”, obecny wizerunek. Ogromna ekspozycja, jaką daje kampania prezydencka, jest wyjątkową szansą na ocieplenie wizerunku prezesa, a więc i całej partii. Jarosław już zaczął się ocieplać. Przed komisją śledczą zobaczyliśmy jego nową twarz. Był uśmiechnięty, rozluźniony, skłonny do żartowania nawet z posłem lewicy.

Po trzecie: szansa. Nowy Jarosław zeznający przed komisją śledczą niewątpliwie był już elementem kampanii wyborczej. Czyja to kampania, jeszcze nie wiadomo. Ale dlaczego nie jego? Wprawdzie u dużej części elektoratu szef PiS ma „zasłużenie najgorszą opinię”, ale w sondażach widać, że nie jest to opinia niezmienna. Rok temu nie ufało mu 62 proc. wyborców. Dziś 52 proc. Rok temu ufało mu 21 proc., a dziś 28. To wciąż jest fatalny wynik, ale widać, że może się on zmienić. Zwłaszcza jeśli, zrobiwszy wystąpieniem przed komisją korzystne wrażenie, na jakiś czas zniknie. A właśnie to zapowiedział. Nikt chyba nie liczy, że Jarosław Kaczyński może wygrać tegoroczne wybory prezydenckie. Podobnie jak mało kto liczy, że wygra je obecny prezydent. Ale przynajmniej ma szanse w czasie kampanii istotnie zmienić wizerunek PiS i jego przywódcy. A to przyda się w przyszłym roku.

Nie postawię języka ani tym bardziej ręki na to, że Lech Kaczyński ustąpi bratu miejsca w tegorocznym wyścigu prezydenckim. Ale nie dałbym nawet skrawka paznokcia za to, że tak się nie stanie. Bo to by nie było bez sensu. Więc nie jest wykluczone, że ten wariant zwycięży.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną