Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Cisza nad Kolą

Marek Kornelia

Kornelia Marek podczas IO w Vancouver na mecie biegu na 30 km. Zajęła w nim 11 miejsce Kornelia Marek podczas IO w Vancouver na mecie biegu na 30 km. Zajęła w nim 11 miejsce Kuba Atys / Agencja Gazeta
Polska biegaczka Kornelia Marek stała się sławna na cały świat. Jest, jak dotąd, jedyną zawodniczką, którą na igrzyskach w Vancouver przyłapano na stosowaniu dopingu.

W Marklowicach koło Wodzisławia, rodzinnej miejscowości Kornelii Marek, zwanej tutaj Kolą, wielką dumę wyparło wielkie współczucie. Gdy pod koniec lutego Kola biegła na olimpijskiej trasie w Whistler po 11 miejsce w wyścigu na 30 km, na ulicach zamarło życie, a wszystkie telewizory nastawione były na obraz z igrzysk. Potem poszły w ruch esemesy, w nich nic tylko Kola i Kola. Na drugi dzień była niedziela i na mszach ksiądz proboszcz Janusz Jojko wspomniał o sukcesie biegaczki, czym wywołał zrozumiałe poruszenie wśród wiernych, którzy wymieniali dumne spojrzenia jak znak pokoju.

Marklowice milczą

Nie minęły dwa tygodnie i o Kornelii znów się mówiło bez przerwy. Kiedy Kola w kółko powtarzała, że nie ma pojęcia, jak środek dopingowy EPO przedostał się do jej żył, w Marklowicach wierzyli jej na słowo. – Wrobili ją. Biednemu, na dodatek z prowincji, wiatr zawsze będzie wiał w oczy, a z tymi astmatykami z narciarskich tras nikt porządku zrobić nie może! – unosi się zagadnięty na parkingu przed szkołą podstawową mieszkaniec Marklowic.

Ale generalnie Marklowice sprawy biegaczki nie chcą komentować. Wójt Tadeusz Chrószcz, lokalny gospodarz od 15 lat, kadra nauczycielska, ksiądz proboszcz uznali, że najlepszą obroną jest milczenie, więc się nie wypowiadają, podobnie jak sama Kornelia. Burzę wokół dopingu postanowiła przetrwać poza domem, jedni mówią, że wyjechała do cioci do Niemiec, inni – że zaszyła się u chłopaka w Rabce. Nie odbiera telefonów, nie odpowiada na esemesy, nawet od dobrych znajomych. – Chciałam ją pocieszyć, napisałam jej tak osobiście, od serca, ale nawet nie wiem, czy przeczytała – mówi Weronika Kocoń, dawna koleżanka z marklowickiego klubu narciarskiego. Pierwsza trenerka Marek, Aleksandra Pustułka, też wysłała jej niejedno słowo pocieszenia, a w końcu i opamiętania, by wróciła do domu i miała odwagę zastąpić mamę w roli rzecznika prasowego. – Odpisała, że nie przyjedzie – informuje Pustułka. Ona też jest święcie przekonana, że Kola nie wzięła dopingu świadomie, a zapadnięcie się pod ziemię to nie dowód na to, że ma coś na sumieniu, ale zwykła reakcja obronna przed osaczeniem ze wszystkich stron świata.

Pracowita, robiła postępy

Dzieci z Marklowic garną się do nart przez tradycję, a nie dla wyrwania się do wielkiego świata, bo akurat w 5-tysięcznym miasteczku żyje się dobrze. Działająca za miedzą kopalnia Marcel sporo dokłada do gminnego budżetu, poza tym wójta chwalą za pozyskiwane środków unijnych, więc Marklowice kwitną. – W naszym klubie też na wszystko starcza – zapewnia Pustułka. W zawodzie jest od 29 lat i wie, że talent do biegów narciarskich nie jest wymagany, a jeśli już za coś trzeba być wdzięcznym naturze, to za ogólną smykałkę do sportu, chęć do harówki i oczywiście budowę, bo wysocy i grubokościści nie mają w tej dyscyplinie czego szukać. Po raz pierwszy zobaczyła Kolę, gdy ta miała jakieś 8 lat, i trenerska intuicja podpowiedziała, że to materiał na biegaczkę. – Miała budowę matki, szczupła i żylasta, bardzo silna. Na drążku potrafiła podciągnąć się nawet 30 razy. Koledzy z klasy nie byli w stanie jej dorównać – opowiada. Poza tym świetnie grała w piłkę nożną i w szczypiorniaka, kapitanowie wybierali ją do drużyn na początku, przed innymi chłopakami. Chodziła po drzewach i skakała przez płoty, nie mogła usiedzieć w miejscu, wiecznie posiniaczona, poobijana, typ chłopaczary. Do nauki się nie garnęła, robiła dokładnie tyle, ile musiała, by bez problemów zdać z klasy do klasy. – W domu nie miał jej kto przypilnować. Ojciec zmarł na białaczkę, jak Kola miała z 10 lat. Było ich siedmioro, mama od świtu do nocy zasuwała w gospodarstwie. Dzieci też wiedziały, co znaczy ciężka praca – mówi Pustułka.

Jej podopieczni nie mieli lekko, bo od zawsze uważała, że do sportu trzeba mieć charakter, więc mazgajów się pozbywała, wymagała dyscypliny na treningach, w stołówce i po ogłoszeniu ciszy nocnej. Sporo dzieciaków się wykruszało, bo kusiły je inne przyjemności, poza tym zniechęcały się brakiem wyników. Kola była sumienna i pracowita, robiła postępy, wygrywała w swoich grupach wiekowych. Awansowała do wąskiej grupy korzystającej z przywileju wyjazdów na treningi na przełęcz Kubalonka prywatnym samochodem trener Pustułki.

Gdy trzeba było wybrać szkołę średnią, w domu trochę zazgrzytało, bo panią Markową życie nauczyło pragmatyzmu i uważała, że jedyna droga do stabilnej dorosłości wiedzie przez zawodówkę. Cztery starsze siostry Koli tak właśnie zrobiły, wyuczyły się w szkołach handlowych na sprzedawczynie i potem pracowały w sklepach. Pustułka nie ukrywa, że to ona pchnęła Kolę do liceum sportowego w Szczyrku, gdzie jej biegowa kariera zyskała ciąg dalszy. – Nie było łatwo przekonać mamę Koli. Słyszałam tylko: a co ona z tego sportu będzie miała. Nie byłam w stanie dać uspokajającej odpowiedzi, bo życie sportowca to jedna wielka niewiadoma. Ale Kola bardzo chciała iść do liceum i mama wreszcie ustąpiła – opowiada.

Zawodowstwo za trzy dwieście

Wejście w dorosłość nie utwierdziło Kornelii w przekonaniu, że wybrała najlepszy z możliwych sposobów na życie. Jeszcze w liceum dostała parę drobnych bonusów – pierwsze wyjazdy na młodzieżowe zawody międzynarodowe, stała, choć skromna, pomoc finansowa od marklowickiego klubu. Ale na pierwszym roku studiów – kierunek wychowanie fizyczne na katowickiej AWF – oblała egzamin z anatomii, co równało się wstrzymaniu uczelnianego stypendium. – To było, zdaje się, 800 zł. Została bez środków do życia. Wahała się, czy nie dać sobie spokoju z tym bieganiem. Ale jeszcze raz zwyciężył argument, że poświęciła już sportowi bardzo dużo i żal jedną decyzją wszystko przekreślać. A zresztą dyplomu nie zrobiła do dziś – opowiada Pustułka.

Pierwsze prawdziwe pieniądze z biegania Marek zarobiła dopiero w zeszłym roku – wójt Chrószcz przyznał jej jednorazową nagrodę w wysokości 6 tys. zł za całokształt osiągnięć, a szóste miejsce w sztafecie na mistrzostwach świata w Libercu oznaczało dwuletnie stypendium olimpijskie w wysokości 3,2 tys. zł. Jak na wielki sport nie są to wielkie pieniądze. Za szóste miejsce w olimpijskiej sztafecie Marek co miesiąc przysługiwałaby wypłata 4,3 tys. zł, ale dopingowa wpadka przekreśliła te perspektywy.

Powodów, by zwątpić w życie kręcące się wokół nart, było więcej. Marek miała do sportu charakter, ale nie zdrowie. Od zawsze była chorowita, zimą wpadała w ciąg przeziębień, nieraz zdarzała się angina, a następnie antybiotyki – dla organizmu sportowca najgorsze zło. Dopiero gdy w zeszłym roku zdecydowała się usunąć migdałki, kłopoty ustały.

Niby robiła postępy, krok po kroku przybliżała się do kadry narodowej, ale ciągle nie miała poczucia, że trafiła do świata zawodowców. Jeszcze kilka lat temu profesjonalizm po polsku wyglądał tak: jeden trener kadry (Józef Michałek), opiekujący się wszystkimi biegaczami, poza Justyną Kowalczyk, z konieczności robiący też za serwismena, kierowcę i masażystę. Gdy jego ekipa wyprawiała się na zawody do Skandynawii, to najpierw było kilkanaście godzin w samochodzie, potem kilkanaście na promie, często bez kajut dla zawodników, bo związku nie było stać na ich opłacenie, a po dobiciu do brzegu przesiadka do samochodu.

W ostatnich latach, gdy trenerem kadry został Wiesław Cempa, nastały lepsze czasy, a od tego sezonu jego dziewczyny – Marek, Sylwia Jaśkowiec i Paulina Maciuszek – latają na zawody samolotami, ale i tak do ideału daleko. Kowalczyk ma dla siebie czterech serwismenów, a Cempa dla swoich trzech dziewczyn – jednego. Justyna wybiera narty spośród kilkuset par, one muszą się zadowolić tym, co dostaną od firmy Fischer – po cztery pary do stylu klasycznego i dowolnego. – Sprzęt dobrany indywidualnie jest na wagę złota. Dobre narty to sekundy do wzięcia za darmo – twierdzi Cempa, ale prosi jednocześnie, by dodać, że się nie skarży.

Wiara w zbrodnię doskonałą?

Weronika Kocoń mówi, że Kola była ambitna, w sam raz jak na sportowca. I jak wszystkie dziewczyny z kadry Cempy – wpatrzona w Kowalczyk, ale nie na tyle, żeby porywać się na szaleństwo dopingu na własną rękę. Robiła swoje, krok po kroku, i wierzyła, że Cempa prowadzi ją w dobrą stronę. – Decydując się na doping, musiała mieć świadomość, jak wiele ma do stracenia – twierdzi Kocoń. Począwszy od dobrego imienia, przez pomoc ze strony związku i klubu, aż po stypendium obecne i przyszłe, bo państwo nawet mniej znanym sportowcom daje nieźle żyć – wystarczy na mistrzowskich imprezach regularnie zajmować miejsca od ósmego wzwyż. Ale przecież Kornelia w oświadczeniu wydanym, kiedy sprawa ujrzała światło dzienne, sama przyznała, że ukraiński lekarz kadry Witalij Trypolski aplikował jej zastrzyki dożylne, których stosowanie u sportowców jest niedozwolone. Gdy wziąć to pod uwagę, na usta cisną się słowa opisujące zachowanie Marek, ale Weronika, przez wzgląd na koleżeńskie relacje, ani myśli ich użyć.

Pewne wytłumaczenie znajduje za to trener Pustułka: – Kola bezgranicznie wierzyła tym, z którymi pracowała. Wychowała się wśród ludzi szczerych i prostolinijnych, jest bardzo ufna. Moja teoria jest taka, że ktoś tego zaufania nadużył – twierdzi. I dodaje, że reszta to tylko domysły, ale wyłącznie na użytek własny. Badanie dające pozytywny wynik przeprowadzono po sztafecie, w której akurat Marek spisała się słabo, ale jej wynik na 30 km wprawił w osłupienie wszystkich i zrodził podejrzenia, że pobiegła ponad własne możliwości. Pustułka i na to ma wyjaśnienie: – Tempo było słabe, poza tym Kola za wszelką cenę starała się nie stracić kontaktu z grupą. Zaryzykowała i nie zmieniła nart, byle tylko nie pozwolić rywalkom uciec. Poza tym 30 km klasykiem to zawsze był jej najmocniejszy dystans. Ot, cała tajemnica jej sukcesu – przekonuje.

Trener Cempa zdaje sobie sprawę, że krąg podejrzanych, praktycznie rzecz biorąc, ogranicza się do dwóch osób – jego i Trypolskiego. Chyba że Kornelia kombinowała coś na boku, czego też wykluczyć nie można. Ale przecież wiedziała, że kontrole są ostre, i jeśli wpadnie, to będzie koniec rozpoczętej już kariery.

Cempa na poniedziałkowe przesłuchanie do Polskiego Związku Narciarskiego pojechał z ciężkim sercem. Musiał się liczyć z zarzutem zaniedbania obowiązków, w końcu praca trenera to nie tylko ordynowanie ćwiczeń i wpisywanie wyników do tabelek. Marek w tym sezonie skarżyła się m.in. na kobiece dolegliwości, poza tym miała kłopoty z cerą. Takie są skutki uboczne niedozwolonego wspomagania, choć akurat nie EPO. To mógł być dla trenera sygnał ostrzegawczy, że warto bliżej przyjrzeć się temu, co, gdzie, jak i z kim robi Kornelia. Tyle że Cempa nie jest z tych, co to zawodnikom znienacka zaglądają przez ramię. A jego podopieczni nie ukrywają, że bardzo im to odpowiada.

Kornelii dyskwalifikacja nie ominie, bo z faktami się nie dyskutuje. Być może zdecyduje się na odwołanie do Trybunału Arbitrażowego w Lozannie, tym bardziej że już zgłaszają się adwokaci gotowi jej pomóc. Jeśli chodzi o dalsze treningi, Pustułka zapowiedziała, że drzwi jej klubu zawsze są dla Koli otwarte.

Polityka 13.2010 (2749) z dnia 27.03.2010; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Cisza nad Kolą"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną