Wśród części wojskowych gen. Stanisław Koziej uchodzi za analityka oderwanego od rzeczywistości. Kogoś w rodzaju Barona Münchhausena polskiej teorii wojskowości. Ci, którzy znają go lepiej, wiedzą, że z Münchhausenem łączy go tylko to, że tak jak baron wyciągnął się z bagna za włosy, tak Koziej ciężką pracą wyciągnął się z głębokiej biedy i doszedł do ministerialnego stanowiska. On sam zarzutami o snuciu fantastycznych wizji się nie przejmuje. – Jak w 1989 r. twierdziłem, że Polska musi zacząć rozważać wejście do NATO, to moi dawni koledzy ze Sztabu Generalnego mówili, że zwariowałem. Na początku lat 90. znów podpadłem, bo napisałem, że armię trzeba ograniczyć do 150 tys. Gen. Użycki krzyczał, że chcę zniszczyć polskie wojsko. A teraz mamy stutysięczną armię i jesteśmy w NATO. Życie nauczyło mnie nie przejmować się atakami – tłumaczy Koziej.
Odchodząc z funkcji wiceministra obrony narodowej za czasów Radka Sikorskiego i rzucając teczką doradcy ministra Bogdana Klicha udowodnił, że za własne racje gotów jest też polec. – Studiowaliśmy na jednym roku, ale Stanisław był w innej kompanii – wspomina gen. prof. Bolesław Balcerowicz. – Kiedy później obserwowałem jego karierę, zauważyłem, że to self-made man, człowiek samoróbny, jak ja to nazywam. Taki typ, który do wszystkiego doszedł sam. A że doszedł daleko, to znaczy, że musiał w siebie wierzyć. Będzie trudnym partnerem dla każdego, kto myśli inaczej niż on.
Stanisław Koziej na szefa BBN powołany został 13 kwietnia, zaledwie trzy dni po tragicznej śmierci poprzednika – Aleksandra Szczygły. Na stanowisko wyznaczył go pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski. Koziej zapowiedział, że do czasu rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich ograniczy swoją aktywność. Ale i tak udało mu się kilka razy podnieść ciśnienie wojskowej czołówce. Już z pierwszych wystąpień nowego szefa BBN widać, że w kilku kluczowych kwestiach myśli inaczej niż szef Sztabu Generalnego czy minister obrony narodowej. Głęboka różnica zdań rysuje się w sprawie roli Sztabu Generalnego i przyszłości misji w Afganistanie. Teoretycznie nie są to kwestie, o których decyduje szef BBN. Ale podpierając się autorytetem prezydenta, Koziej będzie mógł wiele. – Jestem przekonany, że z pomocą prezydenta wreszcie uda się zrobić reformę systemu kierowania i dowodzenia, do której namawiam od lat. Sztab Generalny nie może stawiać sobie zadań, realizować ich, a na koniec sam się oceniać. Prezydent uznaje konieczność istnienia mocnego organu planistycznego i połączonych dowództw, które te plany będą realizować. Z tego, co wiem, w tej kwestii myślimy podobnie – mówi Koziej. W Sztabie Generalnym nie znalazł się chętny do rozmowy na ten temat. Rzecznik prasowy przysłał esemesa z krótką, ale wymowną informacją: no comments.
Koziej od A do Z
Glinnik, w którym przyszedł na świat w 1943 r., nawet na tle innych biednych lubelskich wsi uchodził za dziurę zabitą dechami. Ziemia słaba. Do miasta daleko. Jeszcze wiele lat po wojnie nie pociągnięto tam prądu, bo uznawano, że nie warto. Do najbliższego lekarza było tak daleko, że umierającej po powikłaniach porodowych kobiety nie udało się dowieźć na czas; w wieku niespełna czterech lat Stanisław Koziej stracił matkę. Zyskał młodszego brata. Musiało być ciężko, ale wspomina o tym niechętnie. Ojca zapamiętał, jak wieczorami przy migoczącym płomyku lampy naftowej czytał na głos. Czytaniem zaraził syna. – Nawet jak nie miałem książki i pasłem krowy, to czytałem jakby w swoich myślach. W wyobraźni miałem zbudowany alternatywny świat. Przy drodze była Francja, za stawem Niemcy, pod lasem Rosja. Toczyłem w nim wojny, przeżywałem przygody. Taka gimnastyka umysłowa spowodowała, że jestem przyzwyczajony do myślenia analitycznego, wiązania ze sobą faktów i zdarzeń – tłumaczy Koziej.
Opowiadając o swoim dzieciństwie, najwięcej miejsca poświęca kolejnym biblioteczkom, które przeczytał od A do Z, bo czytał sumiennie. Z chłopskim uporem. Tom po tomie, nie patrząc, co mu wpada w ręce. – U sołtysa władza wstawiła regał z książkami. Zanim skończyłem czwartą klasę, przeczytałem całą tę biblioteczkę. Na szczęście do piątej klasy poszedłem już do szkoły w sąsiedniej wsi. I tam była szkolna biblioteczka. Tę też przeczytałem całą. Zacząłem pożyczać książki od księdza i w bibliotece gminnej. Nie zdążyłem wszystkich przeczytać, bo wyjechałem do szkoły średniej – opowiada.
Miało być technikum morskie. Życie zweryfikowało marzenia o morzach i oceanach. Kolega ze wsi miał załatwione miejsce w technikum przetwórstwa papierniczego w Łodzi. To i on poszedł. W sumie chodziło tylko o to, żeby wyrwać się do wielkiego świata. Z karierą wojskową było tak samo. Rodziców nie było stać na studia na AWF, choć Stanisław chciał być szermierzem i nawet miał w tym sporcie osiągnięcia. Studia we wrocławskiej Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych miały dwie zalety. Były za darmo i jeszcze żołd płacili. – Nie pamiętam, żeby razem z nami studiowali synowie z jakichś bogatych rodzin. Łączyła nas bieda i ambicja do wybicia się – wspomina gen. Balcerowicz.
Cena za pracowitość i ambicje była wysoka. Gen. Koziej ma 67 lat, ale nie potrafi wymienić kogoś, kogo mógłby nazwać przyjacielem. – Moje życie polegało na częstych zmianach miejsc i środowisk. Kolegów ze wsi potraciłem, bo poszedłem do szkoły, a rodzina się przeprowadziła do Wielkopolski. Kolegów ze szkoły wojskowej też potraciłem, bo rozjechaliśmy się po całej Polsce. W Wałczu służyłem 5 lat, później znów zmieniłem pracę. Zresztą nie było czasu na przyjaźnie, zawsze było za dużo pracy – mówi. Jego byli współpracownicy tłumaczą to inaczej. – Stanisław skupiał się na swojej karierze, którą zresztą robił szybko. W relacje towarzyskie nie wchodził. Może szkoda mu było na to czasu, a może blokowały go kompleksy. Na dodatek uchodził za człowieka lojalnego tylko wobec własnych koncepcji. Upierając się przy swoim, bezwiednie zrażał do siebie ludzi – wspomina jeden z wykładowców z Akademii Sztabu Generalnego, gdzie Koziej studiował, a od 1973 r. zaczął pisać doktorat i wykładać.
W 1978 r. o młodego ambitnego wykładowcę upomniał się Sztab Generalny. Koziej trafił do jednego z najważniejszych pionów, oddziału planowania strategiczno-obronnego. Jego szefem został jeszcze lepiej zapowiadający się oficer, płk Ryszard Kukliński. – Był pracowity i lubiany przez wszystkich. Typ zawsze uśmiechniętego szefa. Na nikogo nie krzyczał, nie sztorcował. Przełożeni też go lubili, bo mogli na niego liczyć. Przed nim były wielkie perspektywy – wspomina Koziej. O tym, że Kukliński miał inny pomysł na swoją przyszłość, dowiedział się z telewizji. Sam miał już wówczas kłopoty. – Jako element politycznie niepewny przed ogłoszeniem stanu wojennego zostałem przeniesiony do sztabu 15 dywizji w Olsztynie – wspomina Koziej. Jednak polityczna niepewność nie doprowadziła go do oddania partyjnej legitymacji.
Po stanie wojennym udało mu się wrócić na uczelnię. Dostał mało eksponowane stanowisko. – Wybijał się wśród profesorów. Stawiał na nowoczesne koncepcje. Uczył samodzielnego myślenia – wspomina gen. Waldemar Skrzypczak, były student Kozieja. Dla obu najlepsze czasy przyszły wraz z upadkiem komunizmu.
BBN runda pierwsza
– Kiedy przyszedłem na pierwszą rozmowę o pracę w BBN, Jerzy Milewski, pierwszy formalny szef Biura, zaprowadził mnie do swojego przełożonego Lecha Kaczyńskiego. Ten spojrzał na mnie, jakby mnie nie zauważył. Milewski powiedział, że mam ciekawe poglądy na temat służb wojskowych, wiedział, jak zainteresować szefa – wspomina Koziej. To było jesienią 1991 r. Ale ostatecznie pracę w BBN rozpoczął w kwietniu 1993 r. A już w styczniu następnego roku Koziej – od niedawna prof. dr hab. nauk wojskowych – pracował w Ministerstwie Obrony Narodowej. O przyczynach rozstania z BBN mówi niechętnie. Ale nie może tego czasu nazwać straconym. Prezydent Wałęsa w listopadzie 1993 r. mianował go generałem. Była to jedna z bardziej oprotestowanych nominacji. Część kadry pytała, jak to jest, że człowiek, który w linii doszedł zaledwie do dowódcy kompanii, mógł dostać generała brygady? Inni kpili, że mamy pierwszego biurkowego generała. Koziej się nie zrażał. Na początku 1994 r. przyjął stanowisko dyrektora departamentu obronnego w MON. Mówiło się, że polecał go tam Bronisław Komorowski, z którym poznał się jeszcze na początku lat 90. – Kozieja wypatrzyłem przemierzając monowskie korytarze. Większość jego kolegów bała się dziennikarzy jak ognia. A jak już coś musieli powiedzieć, w większości meldowali. On nie miał kompleksów i chętnie się wypowiadał. Zresztą bardzo sensownie. Widać było, że ma dużą wiedzę – wspomina Paweł Wroński, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Koziej szybko wszedł w rolę recenzenta armii. Był chętnie cytowany, bo odbierał telefon, nie bał się ostrych wypowiedzi i mówił tak, że ludzie najczęściej rozumieli, o co mu chodzi.
Kiedy na stanowisku ministra obrony narodowej Bronisława Komorowskiego zastąpił Jerzy Szmajdziński, Koziej został przeniesiony w stan spoczynku. W 2002 r. w wieku 55 lat przeszedł na generalską emeryturę. Wyraźnie nie mógł sobie znaleźć miejsca. Zasypywał redakcje swoimi tekstami. W 2005 r. wpadł na pomysł, że wystartuje w wyborach parlamentarnych. Miejsce na liście załatwił mu Bronisław Komorowski. Ale bez preferencji, bo listę dostał trudną – Siedlce. – Ludzie mnie tam nie znali. Może gdyby TVN24 częściej oglądali. Ale w tych małych wioskach żyje się innymi problemami. Do Senatu nie wszedłem, ale mam satysfakcję, że zagłosowało na mnie więcej ludzi niż na premiera Oleksego – wspomina.
Jeszcze wtedy nie wiedział, że jego poczynania śledził inny kandydat na senatora – Radek Sikorski. Kiedy Sikorski został ministrem obrony narodowej, zaproponował Koziejowi tekę zastępcy. Obaj panowie dzisiaj wzajemnie się komplementują, ale w czasach rządowych współpraca układała się różnie. Koziej przekonywał, że armia jest źle zarządzana. Sikorski dał się jednak przekonać szefowi Sztabu Generalnego gen. Gągorowi. Koziej ciężko przeżył porażkę, skończyło się atakiem serca w gabinecie. Później złożył rezygnację.
W 2008 r. propozycję doradzania dostał od nowego ministra, Bogdana Klicha. Współpraca szybko zaczęła frustrować obydwie strony. Współpracownicy ministra ironicznie pytali, czy Koziej to jego doradca, czy oprawca, bo krytykował go w mediach. Poszło o liczebność armii (Koziej stawiał na mniejszą) i szybkość procesu uzawodowienia (tutaj stawiał na dłuższy czas). – Lepiej mieć 5 porządnych brygad niż 15 byle jakich. To wydaje się logiczne, ale opór materii był przeogromny. Zdaję sobie sprawę, że gdy postulowałem coś takiego, 10 dowódców brygady mnie nienawidziło. Ale całe moje życie to nieustanne spory merytoryczne z generalicją – mówi Koziej. Po paru miesiącach doradzania znów rzucił posadę.
BBN runda druga
Pracując dla Sikorskiego i Klicha, gen. Koziej szybko uzmysłowił sobie, że co prawda to MON sprawuje kontrolę nad wojskiem, ale kontrolę nad MON sprawuje prezydent. Silny prezydent potrafi mocno rozszerzyć swoje kompetencje. A jego narzędziem jest BBN. – Instytucja, która w zamyśle została powołana jako zwykłe biuro analityczne, z czasem przeistoczyła się w superurząd, z dużym budżetem i jeszcze większymi ambicjami. Każda ekipa rządząca rozdymała BBN. Ale za czasów PiS doszło do apogeum. To był kolejny ośrodek z ambicjami do sprawowania władzy – mówi Janusz Zemke, były wiceminister obrony narodowej. Biuro zaczynało od 30 etatów, doszło do 113. – Nie jestem zadowolony ze struktury BBN. Biuro ma za mały potencjał analityczny i prawny, a będziemy chcieli występować z inicjatywami legislacyjnymi – mówi nowy szef BBN. Wygląda na to, że minister Koziej po chłopsku uparł się, że naprawi polską armię po swojemu.