Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Tak bliskie, tak dalekie

Wojna PO i PiS, czyli spór w rodzinie

Jarosław Kaczyński (tyłem) i Donald Tusk w Sejmie Jarosław Kaczyński (tyłem) i Donald Tusk w Sejmie Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Istotą sporu między PO i PiS jest sam spór. Formacje, w gruncie rzeczy centrowe, mogą dzięki konfliktowi ukryć podobieństwa i dominować w polskiej polityce.

W 2005 r. dwaj główni konkurenci w I turze wyborów prezydenckich zdobyli nieco ponad 69 proc. głosów, a ich partie w wyborach sejmowych nieco ponad 51 proc. W 2007 r. na PO i PiS padło już blisko 74 proc. głosów. W ostatnich wyborach dwaj główni kandydaci zebrali w I turze 78 proc. Tłumaczenie, że stało się tak wskutek dość wyjątkowych okoliczności, nie zmienia istoty sprawy: mamy do czynienia z postępującą dominacją dwóch rywali.

Pozornie zatem nic nie zmienia się od pięciu lat. To rekord – bo wcześniej o żadnych dwóch partiach nie mogliśmy powiedzieć, że są tak długo dwoma głównymi rywalami w walce o władzę. A jednak treść tej rywalizacji ulega przemianom. Obie partie wykraczają dość daleko poza swoje „pozycje” ideowe. Tak dalece, że coraz liczniejsze stają się komentarze, że żadnych przekonań ideowych nie posiadają. Mogą być lewicowe i prawicowe, zawsze ilekroć stanie się to potrzebne. W tym sensie gotowe są zaspokoić potrzeby tych, którzy wcześniej potrzebowali innych partii.

Najprostsza diagnoza tej sytuacji jest dość zaskakująca: w istocie rywalizują ze sobą dwie centrowe formacje, które bliskość programową skrywają dość ostrym językiem sporu. Oczywiście, Prawo i Sprawiedliwość częściej sięga po punkty programowe prawicy – choćby w kwestiach światopoglądowych czy związanych z polityką karną. Jednak nieprzypadkowo obaj liderzy hegemonistycznych formacji zaczynali swą polityczną drogę w podobnym miejscu ideowym – blisko centrum; nieprzypadkowo byli wówczas krytyczni wobec konserwatywnych i narodowych tradycji politycznych. Obaj współtworzyli obóz Wałęsy, który stał się pierwszą prawicą III Rzeczpospolitej – związkową, religijną i antykomunistyczną.

Prawica ta odbiegała zarówno od teoretycznych i akademickich wymogów, jakie próbowano wówczas stawiać scenie politycznej, jak też od własnej tradycji intelektualnej – tak polskiej, jak i europejskiej. Niemniej jednak – w kraju, który przez lata rozwijał się pod dyktando obcych wzorów, który nie miał ani trwałej prywatnej własności, ani stabilnych elit społecznych – pojęcie prawicy musiało nabrać innego znaczenia. Jej społecznym oparciem stawała się bowiem religijność i tradycje sprzeciwu wobec komunizmu.

Przez kilkanaście lat terminy „lewica” – „prawica” odzwierciedlały w istocie to, co prof. Mirosława Grabowska nazwała „podziałem postkomunistycznym”. Był to podział zakorzeniony w biografiach osób żyjących w PRL i niejednokrotnie – jak dowodziła autorka – dziedziczony przez ich dzieci. Podział, w którym obrona PRL łączyła się z niechęcią do publicznej pozycji Kościoła po 1989 r. W którym żądanie „aborcji ze względów społecznych” szło w parze z obroną emerytur funkcjonariuszy SB. Dzięki temu kryteria prawicowości były „łatwe” – niechęć do dawnego ustroju i wspieranie postulatów Kościoła w sferze publicznej.

Źródła podziału

Taka właśnie była prawica ukształtowana w kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy w 1990 r., podlana sosem populizmu przez ówczesnego lidera i zwycięzcę. Niewiele dla niej znaczyła przedwojenna myśl polityczna konserwatystów i narodowców, nic nie wynikało z doświadczeń prawicy zachodnioeuropejskiej, ba – lekceważyła dorobek prawicowych ośrodków z lat 80. Jej intelektualną kondycję poprawiały środowiska „prawicy kulturowej”, dystansujące się od swych politycznych kolegów, ale z czasem coraz bardziej przez nich doceniane.

Liderzy tych środowisk znaleźli się z czasem w pierwszych szeregach ugrupowań politycznych – najpierw AWS (Walendziak i „pampersi”), a potem także PiS (Legutko, środowisko „Teologii Politycznej”). Nie wpłynęło to jednak w sposób decydujący na tożsamość prawicy politycznej. Cechy, których nabrała ona w początku lat 90., zaczęły tracić znaczenie dopiero po 2003 r., gdy słabnący SLD przestawał być punktem odniesienia dla opisywania własnej tożsamości i – co ważniejsze – mobilizowania zwolenników.

Zrozumieli to dobrze doradcy Jarosława Kaczyńskiego, gdy podpowiedzieli mu absurdalny dla wielu – w tym także dla niżej podpisanego – podział na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”. Trafili na jakiś istotny nerw, równie ważny dla wielu Polaków jak podziały historyczno-światopoglądowe. Publikowane na stronach PKW mapy poparcia dla obu głównych partii i ich prezydenckich kandydatów pokazują przy tym rzecz zadziwiającą: nakładanie się obu tych podziałów. Wyjątkiem na owej mapie jest województwo pomorskie – dotychczas trwale prawicowe, a obecnie chętniej głosujące na PO niż PiS – oraz niektóre duże miasta. Z pewnością oznacza to, iż socjologowie muszą szukać głębszych powodów poparcia dla Tymińskiego, SLD i Kwaśniewskiego, a dziś PO, Tuska i Komorowskiego na ziemiach zachodnich. I twardej przewagi Wałęsy, AWS czy dziś – PiS i braci Kaczyńskich w Polsce południowej i wschodniej.

Skoro jednak podział postkomunistyczny stracił na znaczeniu – to musimy zapytać, jakie kryteria są dziś podstawą rozróżnień politycznej tożsamości. Dwa podstawowe wyznaczniki podziału postkomunistycznego – stosunek do Kościoła i do PRL – przestały być funkcjonalnymi różnicami. Nie jest rzeczą przypadku, że osobą, która wzięła na siebie rozwiązanie sprawy zapłodnień in vitro, był poseł Platformy Jarosław Gowin. Podobnie jak nie jest przypadkowy fakt, że PO jest pierwszą partią, która zdobyła się na coroczne „partyjne” rekolekcje, odbywane ostentacyjnie, bez poczucia niestosowności. W końcu to polityk PO był autorem słynnego podziału polskiego Kościoła na „toruński” i „łagiewnicki”. Co więcej, od kryzysu, jaki wybuchł w PiS wiosną 2007 r. na tle konstytucjonalizacji ochrony życia poczętego, wiemy dobrze, że w partii tej jest spora grupa polityków niechętnych zaostrzaniu różnic światopoglądowych, zwłaszcza wtedy, gdy jest to sprzeczne z interesami wyborczymi partii.

Podobnie w sprawie stosunku do PRL – Platforma z pewnością nie da się łatwo zepchnąć na pozycję „spadkobiercy SLD”. Zwłaszcza że ostatnia kampania prezydencka i gesty Jarosława Kaczyńskiego wobec lewicy i symboli okresu PRL nie pozwolą już na wybudowanie pryncypialnej dystynkcji w tym właśnie miejscu.

Krucjata PiS napędza PO

Wyraziste różnice między Platformą i PiS pojawiają się dopiero w punktach, które w istotny sposób dotyczą stosunku do establishmentu (elit, „salonu”, intelektualistów, środowisk biznesu) i kształtowanych przezeń wzorców politycznej poprawności. Tu Prawo i Sprawiedliwość jest w zasadzie niezmienne – krytyczne wobec panującej w postkomunistycznej Polsce hierarchii społecznej, chętnie prowokujące spór w kwestiach, które najbardziej opiniotwórcze środowiska chciałyby uznać za niepodlegające dyskusji i ułożone po ich myśli.

Ta cecha PiS przysparza mu zwolenników w środowiskach ideowej prawicy, świadomej tego, że zasadniczy ton politycznej poprawności oparty jest na kodzie liberalnej lewicy. W ten sam sposób odczytują to zresztą środowiska lewicowe i liberalne, zwłaszcza artystyczne czy związane z wolnymi zawodami, które, nieskłonne do wnikliwej analizy wypowiedzi, biorą często prowokacyjną retorykę za wyraz bardziej ugruntowanych poglądów.

Platforma z kolei nauczyła się do perfekcji wygrywać konflikty PiS z establishmentem w celu mobilizowania poparcia. Wie już, że jakkolwiek by rządziła, jakiekolwiek błędy by popełniła – dla znacznej części opiniotwórczych środowisk pozostanie „jedynym skutecznym lekarstwem” i gwarancją trwałego odsunięcia PiS od władzy. Akces Andrzeja Wajdy czy Włodzimierza Cimoszewicza do obozu Platformy w ostatnich wyborach nie był przecież motywowany względami ideowymi czy programowymi. Był reakcją na rosnącą po 10 kwietnia popularność PiS i jego lidera. Można zatem powiedzieć, że głównym wehikułem wyborczym Platformy jest antyestablishmentowa krucjata PiS. PO zatem wie, że najlepszą strategią polityczną jest unikanie większych konfliktów społecznych i eskalowanie symbolicznej rywalizacji z partią Jarosława Kaczyńskiego. Problem najpoważniejszy polega jednak na tym, że strategia taka wytycza w znacznym stopniu nie tylko program partii, ale także obecnego rządu.

Rzecz jasna, obie partie poszukując wyborców dosłownie wszędzie, nie muszą stawać się „nijakie”, gdy chodzi o sposoby diagnozowania życia społecznego i tworzenia strategii rządzenia i rozwiązywania problemów. W tym sensie PiS jest pod wieloma względami bliski tradycyjnej, zachodniej prawicy – pesymistycznej co do natury człowieka, realistycznej w polityce międzynarodowej, uznającej autorytet tradycji i Kościoła. Platforma zaś w swym optymizmie i „antropologicznej” naiwności na pokaz bywa zadziwiająco bliska rozpoznaniom lewicy. Sprawa załamuje się w dwóch istotnych kwestiach: diagnozach ekonomicznych i skłonności do respektowania interesów najzamożniejszych i najbardziej wpływowych grup społecznych. Tu Platforma staje się nagle formacją konserwatywno-liberalną, a PiS – zdecydowanie bliską lewicy.

Sukces tylko z centrum

Prawo i Sprawiedliwość chętnie współpracuje z Solidarnością, a Platforma jest pierwszą w historii dwudziestolecia partią rządzącą, nieposiadającą zaprzyjaźnionego związku zawodowego. PiS chętnie ujmuje się za ludźmi narażonymi na wykluczenie ekonomiczne, a PO poświęca im uwagę tylko w materiałach przygotowywanych przez ministra Boniego. Co więcej, ostatnio spór ten zyskał nowy wymiar, trudny do opisania w kategoriach lewica-prawica. Obie partie bowiem chcą w różny sposób dysponować środkami przeznaczanymi na rozwój regionalny. PiS chciałoby wydawać je równomiernie, PO – koncentrować w ośrodkach metropolitalnych.

Obie strategie są z natury rzeczy redystrybucyjne i etatystyczne. Obie oparte na odmiennych paradygmatach i teoriach rozwoju. Jednak obie znakomicie kojarzą się z zasadniczą społeczną orientacją obu partii „na establishment” lub „przeciw niemu”. Mogą jednak owocować znacznie ciekawszymi skutkami niż jałowe spory na poziomie polityki ogólnopolskiej. Gdyby bowiem wokół tych strategii zaczęła się toczyć istotna dyskusja o wizjach rozwoju, kluczowych interesach, realnych sferach wykluczenia społecznego, to polityka mogłaby wyjść poza sferę symboli i dystrybucji prestiżu, a stać się – przynajmniej w jakiejś części – sferą sporu o realia.

Strategie rządzenia w najbliższych latach będą bowiem nieuchronnie centrowe. Określają to zarówno ramy instytucjonalne i ustrojowe, jak i kulturowe. Jednak to, że nie da się ich sensownie opisać językiem sporu prawica-lewica, nie oznacza, iż nie podlegają one rzeczywistej debacie. Dziś są odsunięte na plan drugi, a obywatel wyborca zaproszony jest do gry na symbole i lęki. Retoryka konfliktu dąży do tego, by udowodnić, które rządy będą straszniejsze, które ściągną na Polskę większą katastrofę i będą większym wstydem. Rządzenie pozostaje w cieniu tych zabiegów. Tak jest dla wielu polityków wygodniej. W tej polityce niepotrzebni są już posłowie i ministrowie znający się na rzeczy, ale specjaliści od PR. Hasła lewicy i prawicy są tylko nabojami w arsenałach tej rywalizacji, może po nie sięgać każdy, kto uzna je za użyteczne w jakiejś słownej utarczce.

Rafał Matyja – publicysta, politolog, wykładowca w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu, były redaktor „Kwartalnika Konserwatywnego”.

Polityka 36.2010 (2772) z dnia 04.09.2010; Ogląd i pogląd; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Tak bliskie, tak dalekie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną