Nie współczuję wyrzuconym działaczkom. Wybrały PiS i w nim trwały do końca swych karier. I Kluzik-Rostkowska, i Jakubiak miały znaczący udział w wielkiej operacji piarowskiej, robiącej z prezesa Kaczyńaskiego kogoś, kim nie jest i nie był. Inaczej mówiąc podczas kampanii prezydenckiej starały się sprzedać wyborcom stary towar w nowym opakowaniu. To nie jest tytuł do chwały.
Na swój los polityczny zasłużyły przede wszystkim tym, że już w opozycji do obecnego kursu PiS, nie odważyły się lub nie chciały rzucić mu otwarcie rękawicy.
A może po prostu nie miały żadnej przemyślanej koncepcji polityki pisowskiej, naprawdę innej niż koncepcja prezesa? Chciały tego samego co on, tylko innymi metodami? Jakby się zachowały, gdyby Jarosław Kaczyński zwyciężył i po zwycięstwie zdjął przyszykowaną przez swój sztab wyborczy maskę? Czy wtedy też by broniły swojej linii, czy też przywdziałyby nowe, czyli stare, szaty króla?
Z drugiej strony, patrzę na przypadek posłanek jako przejaw psucia się naszej polityki partyjnej. W każdej normalnej partii demokratycznej występują tarcia i frakcje. Lecz dysydentów się na bruk nie wywala tylko dlatego, że mają inne zdanie w jakiejś sprawie. Wywala się ich z partii autorytarnych. I zwykle – jak dziś w PiS – za jednomyślną, a jakże, zgodą partii.
I to w sprawie posłanek jest politycznie istotne, że PiS pozbyło się ich autorytarnie. Pokażcie, jak sobie radzicie z wewnętrznym pluralizmem, a powiem wam, czy jesteście partią demokratyczną.
Reszta, gdzie się teraz posłanki podzieją, nie ma moim zdaniem większego znaczenia. Bo w to, że pociągną za sobą tłum pisowskich parlamentarzystów lub sprowokują jakiś bunt w PiS przeciwko prezesowi, jakoś mi trudno uwierzyć. Tacy dysydenci, jaka partia.