Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Zdjęcie generała

Wojciech Jaruzelski, czyli problem z generałem

Wojciech Jaruzelski w sądzie okręgowym w Warszawie po rozprawie dotyczącej stanu wojennego Wojciech Jaruzelski w sądzie okręgowym w Warszawie po rozprawie dotyczącej stanu wojennego Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta
Wolna Polska ma z generałem Wojciechem Jaruzelskim nieustanny problem. Nierozwiązywalny.
Wojciech Jaruzelski podczas obrad RBNJacek Turczyk/PAP Wojciech Jaruzelski podczas obrad RBN
Wojciech Jaruzelski z Władimirem Putinem podczas parady zwycięstwa w Moskwie w maju 2005 r.Jacek Turczyk/PAP Wojciech Jaruzelski z Władimirem Putinem podczas parady zwycięstwa w Moskwie w maju 2005 r.

Wystarczy, że urzędujący prezydent zaprosi swojego, było nie było, poprzednika na doradcze posiedzenie, a już cała klasa polityczna i media zaczynają się tym ekscytować. Zresztą podobny epizod rozegrał się już u samych początków wolnej Polski. 19 lipca 1989 r., a więc formalnie jeszcze za PRL, Zgromadzenie Narodowe „jednogłośnie” – jak zaraz zaczynają żartować rodacy – wybiera Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Dowcip oparty jest na grze słów: o tej nominacji zdecydował faktycznie jeden głos.

Solidarnościowa opozycja w tzw. kontraktowym parlamencie, wybranym w wolnych wprawdzie, lecz nie do końca demokratycznych wyborach, przeprowadziła bowiem skomplikowany proceduralny manewr. Chodziło o to, by w imię koncepcji „wasz prezydent, nasz premier” Jaruzelski stanął na czele państwa jako gwarant jego stabilności w oczach wciąż silnego przecież imperium sowieckiego. Lecz równocześnie miał zostać wysłany tyleż symboliczny, co polityczny sygnał, że ster władzy w państwie przejmuje nowa ekipa, wywodząca się z antykomunistycznej, demokratycznej opozycji.

Już ten zabieg okazuje się dla niektórych kontrowersyjny. I już wtedy wobec elit skupionych w tzw. Komitecie Obywatelskim pojawiają się oskarżenia o tchórzostwo.

Na nic argumenty, że prócz Polski w żadnym kraju bloku nie widać oznak zmian, Układ Warszawski wciąż istnieje, a na polskim terytorium stacjonują oddziały sowieckie. Z czasem, wraz z zacieraniem się pamięci o realiach i atmosferze lata 1989 r., przybywać będzie zwolenników tezy, że komuniści już wtedy niewiele znaczyli, a system był na skraju upadku – a więc manewr z Jaruzelskim był niepotrzebnym ustępstwem czy wręcz zdradą.

Nieszkodliwy prezydent

1 stycznia 1990 r. Wojciech Jaruzelski zostaje prezydentem Rzeczpospolitej. I, jak się okazuje, przyzwoicie się w tej roli spełnia. Wszyscy bez wyjątku członkowie pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego przyznają, że komunistyczny prezydent nie blokował reform. Ani gospodarczych, firmowanych przez Leszka Balcerowicza – radykalnych przecież (pakiet 10 ustaw, będących podstawą planu Balcerowicza Jaruzelski podpisuje 30 grudnia 1989 r. – nazajutrz po przegłosowaniu ich przez parlament). Ani też polityczno-ustrojowych, w tym dotykających drażliwych resortów siłowych.

Dość powiedzieć, że prezydent Jaruzelski podczas swojego urzędowania praktycznie nie korzystał z przysługującego głowie państwa prawa weta. Jeden z nielicznych przykładów to sprzeciw wobec ustawy zezwalającej na sprzedaż państwowych gruntów cudzoziemcom w październiku 1990 r.

Co równie ważne: już wczesną jesienią 1990 r. Jaruzelski występuje do Sejmu o skrócenie własnej kadencji prezydenckiej. To reakcja na dynamikę zmian politycznych – i nastrojów społecznych – w kraju, ale także na rozpad całego bloku wschodniego po upadku muru berlińskiego, aksamitnej rewolucji w Pradze, zmianie władzy na Węgrzech.

Tym samym 22 grudnia 1990 r. – prawie dokładnie przed 20 laty – kończy się polityczna obecność w życiu Polski Wojciecha Jaruzelskiego. Odchodzący prezydent nie zostaje zaproszony na uroczystość zaprzysiężenia swojego następcy. Jednak następnego dnia Lech Wałęsa przyjmuje swojego poprzednika na audiencji w Belwederze. To niemal symbol tego, jakie problemy z Jaruzelskim ma demokratyczne państwo: nie da się go zignorować, ale też trudno go honorować.

W 1994 r. dochodzi do może najbardziej dramatycznego wydarzenia: Jaruzelski zostaje zraniony cegłą przez niejakiego Stanisława Helskiego w odwecie za – jak mówił sprawca – doprowadzenie jego gospodarstwa rolnego do ruiny i wtrącenie go do więzienia. Helski znalazł wówczas wielu ideowych obrońców. Dostał wyrok w zawieszeniu.

Czy karać katów

Na początku 1999 r. paryska „Kultura” opublikowała, głośną potem, rozmowę o znamiennym tytule „Kwestia kata”. Leopold Unger, wybitny komentator polityczny miesięcznika Jerzego Giedroycia, starł się w niej z Adamem Michnikiem. Pretekstem był spór, jaki wybuchł w starych demokracjach Zachodu po decyzji brytyjskiej Izby Lordów, że przebywający w areszcie domowym w Londynie chilijski dyktator gen. Augusto Pinochet nie może z racji swych byłych obowiązków głowy państwa korzystać z immunitetu – a więc i bezkarności.

Oczywiście, szybko pojawiała się analogia tycząca rodzimego podwórka – gen. Jaruzelskiego (skądinąd w niezależnej publicystyce i satyrze czasów stanu wojennego często utożsamianego z Pinochetem).

Michnik nie musiał tłumaczyć, że nie jest sympatykiem satrapów. Zwracał jednak uwagę, że o ile dotąd reżimy padały tylko pod presją siły, często za cenę krwi, to pod koniec XX w. pojawił się nowy typ dyktatorów, czy też – jak zgodził się dociśnięty przez Ungera – katów. Otóż kilku z nich na mocy wynegocjowanych ze społeczeństwem warunków pomogło w przekazaniu władzy w ręce obywateli. Znaczenie tego rodzaju aksamitnych transformacji polega nie tylko na tym, że mogą być przykładem skłaniającym dzierżących jeszcze władzę tyranów do pokojowego jej oddania w zamian za łaskę bezkarności. Co ważniejsze, mogą być one fundamentem „współistnienia społeczeństwa wczoraj jeszcze podzielonego w kraju, którego obywatele stali po dwu stronach barykady”. Znamienne choćby, że w Polsce wciąż niemal połowa rodaków uważa wprowadzenie stanu wojennego za usprawiedliwione, a Jaruzelskiego ma w efekcie za patriotę w trudnych czasach.

O tym więc, co począć z odpowiedzialnymi za dyktaturę, czy ich sądzić, czy pozostawić w spokoju, po tym jak zrezygnowali z terroru, mogą decydować tylko same społeczeństwa – wykładał swoje racje Michnik.

Równocześnie zastrzegał, że tego rodzaju polityczna (czy nawet prawnokarna) amnestia nie oznacza historycznej amnezji – wszak „w demokracji można o wszystkim pamiętać, o wszystkim wspominać”, a „kat zostaje katem, tortura torturą”.

Unger kontrował: to, że Jaruzelski odszedł bezkrwawo, uchroniło go przed wieczną hańbą, nie daje jednak listu żelaznego. Także to, że nadal popiera go wielu rodaków, nie znaczy, że nie należy go sądzić za rolę w Grudniu 1970 r. Nikt, prócz samych ofiar i ich rodzin, nie ma prawa wybaczać tyranom. A nawet wówczas niezależny prokurator winien czynić swą powinność, bo sprawiedliwość nie może być zawisła od politycznych układów.

W Polsce Jaruzelski bynajmniej nie został objęty ani amnestią, ani amnezją.

Jeszcze kiedy był prezydentem, prokuratura Marynarki Wojennej w Gdyni na polecenie Prokuratury Generalnej wszczęła śledztwo w sprawie wydarzeń grudniowych 1970 r. Jest jasne, że jego nazwisko musiało się w niej pojawić – w 1970 r. był ministrem obrony narodowej, a wojsko uczestniczyło w tłumieniu robotniczych protestów. Pięć lat później sporządzono przeciwko niemu akt oskarżenia o „sprawstwo kierownicze prowadzące do zbrodni zabójstwa 44 osób”. Proces ruszył w 2001 r.

Z kolei w grudniu 1991 r. pojawia się wniosek o postawienie Jaruzelskiego – oraz innych osób odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego – przed Trybunałem Stanu. Postępowanie toczy się przed sejmową komisją odpowiedzialności konstytucyjnej i po pięciu latach zostaje umorzone. Na tym nie koniec. W 2006 r., a więc w okresie rządów PiS, ipeenowska Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu stawia Jaruzelskiemu zarzuty „kierowania związkiem przestępczym” i podżegania Rady Państwa do przekroczenia jej uprawnień w związku z wprowadzeniem stanu wojennego. Proces rusza dwa lata później. IPN ogłasza także, że nazwisko Jaruzelskiego figuruje w księgach z rejestrami tajnych współpracowników Informacji Wojskowej (kontrwywiadu wojskowego w czasach stalinowskich).

Z czasem pojawiają się również żądania zdegradowania Jaruzelskiego i odebrania mu przywilejów prezydenckich (zgłasza je m.in. Jarosław Kaczyński). W styczniu 2007 r. w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego ruszają prace nad stosowną ustawą. Ta sama kancelaria najpierw przyznaje mu order Krzyża Zesłańców Sybiru, by potem tłumaczyć, że... nastąpiło to przez pomyłkę (Jaruzelski taktownie odznaczenie odsyła).

Wreszcie w 2008 r. Sejm uchwala tzw. ustawę deubekizacyjną, obniżającą emerytury m.in. członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, a więc i Jaruzelskiemu. Trybunał Konstytucyjny podważa jednak te przepisy.

Diametralnie zróżnicowane jest także podejście do śladowej już zresztą aktywności Jaruzelskiego na arenie politycznej. 9 maja 2005 r. uczestniczy na przykład w moskiewskich obchodach 60 rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem. Na trybunie na placu Czerwonym stoi w pierwszym rzędzie (ówczesnemu prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu gospodarze wyznaczyli miejsce w trzecim). Ale 1 września 2009 r. premier Donald Tusk nie zaprasza już Jaruzelskiego na obchody 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte. Z kolei w maju tego roku Jaruzelski leci do Moskwy na uroczystości 65 rocznicy zakończenia wojny, zaproszony na pokład rządowego samolotu przez p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Wszystko to pokazuje mentalnościowe, polityczne i prawne problemy polskiej demokracji z komunistycznym przywódcą.

Prywatna polityka historyczna

Ale i sam gen. Jaruzelski prowadzi w tym czasie nieustanną kampanię w swojej obronie, zwłaszcza w kwestii okoliczności wprowadzenia stanu wojennego. Pisze kolejne książki wspomnieniowe, rozsyła też obszerne prywatne memoranda, przedstawiające swoją wersję najnowszej historii Polski.

I rzeczywiście, jakkolwiek się go ocenia, jego losy są zajmującym fragmentem polskich dziejów. Zwłaszcza mając na względzie szlacheckie korzenie jego rodziny i tradycyjne, jak sam wspomina, wychowanie (dziadek – uczestnik powstania styczniowego, ojciec – żołnierz wojny z bolszewikami 1920 r.). A potem okres pobytu w Związku Sowieckim: najpierw zesłanie z matką do Ałtajskiego Kraju (ojciec w 1941 r. trafia do łagru, a po zwolnieniu umiera niemal na oczach syna), następnie wyrąb drewna w tajdze, w końcu akces do armii Berlinga.

Bo potem nadszedł czas PRL – z Grudniami 1970 r. i 1981 r., do których trzeba przecież dodać etap sprawowania wysokich funkcji w Ministerstwie Obrony pod koniec lat 60., a więc podczas apogeum antysemickich czystek w armii oraz inwazji na Czechosłowację. Ale też w końcu udział w „aksamitnej transformacji”. Tyle że choć zasługi Wojciecha Jaruzelskiego dla dzisiejszej demokracji są spore, to przez historię zapamiętany zostanie przede wszystkim jako autor stanu wojennego.

Jest też czysto ludzki wymiar tej historii. Jak oceniać człowieka: czy surowo równać do tego, co najgorsze w biografii, czy do tego, co najlepsze? Czy może wyważać opinię, bilansując plusy i minusy? 87-letni dziś generał samą swoją obecnością prowokuje historyczne i polityczne spory. Za moment kolejna rocznica 13 grudnia i zapewne znów będą rytualne manifestacje i kontrmanifestacje przed jego domem. Jedno jest pewne, zgody co do Jaruzelskiego nie będzie. I chyba nie ma powodu, żeby o taką zgodę się starać. Upływ czasu robi z wizerunkiem generała to samo, co ze starymi fotografiami: coraz więcej sepii, coraz mniej ostrej czerni i bieli.

Polityka 49.2010 (2785) z dnia 04.12.2010; Polityka; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Zdjęcie generała"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną