Mikołaj Dowgielewicz, rocznik 1972, stanu wolnego, uważa, że półroczna prezydencja w Unii to wielki test dla państwa, praca w zupełnie innym tempie i unikatowe przedsięwzięcie, które będzie kosztować 430 mln zł: – Wielka sprawa. Chcemy w czasie prezydencji wysłać w świat sygnały wzmacniające wizerunek. Szykujemy kilka niespodzianek i zapewniam, że otwarcie, które odbędzie się w stolicy, zrobi wrażenie. Jego dobry kolega z liceum Rafał Trzaskowski, europoseł PO, przekonuje, że na krajowym podwórku w sprawach europejskich Dowgielewicz ma najwięcej do powiedzenia. Dlaczego? – Bo się na tym świetnie zna, to jeden z najlepszych ekspertów ds. europejskich – odpowiada.
A zaczęło się od tego, że gdy Dowgielewicz miał siedemnaście lat, bardzo chciał się wyrwać z Polski. Przeszedł do następnej klasy warszawskiego LO im. Reja (jak wspomina, wybranie klasy o profilu klasycznym okazało się pomyłką), załatwił wizę i pierwszy raz wsiadł do samolotu, do Anglii. Przez kilka tygodni był pomocnikiem elektryka. – To był przełomowy moment. Wiedziałem, że muszę tu kiedyś wrócić, najlepiej na studia – opowiada pełen emocji. Po maturze przez kilka miesięcy studiował stosowane nauki społeczne na UW, ale przestał się nimi przejmować i kolejne trzy lata spędził w Wielkiej Brytanii na Uniwersytecie w Hull. Do kraju wrócił z dyplomem prawnika i politologa.
Kobieca siła
Z pełnym przekonaniem mówi, że decyzję o wyjeździe na studia do Anglii zalicza do tych najlepszych i najważniejszych. Zawodowo i chyba jeszcze bardziej prywatnie. Wychowywał się w bardzo kobiecym towarzystwie. – Mam mało kuzynów, ale dużo ciotek – opowiada. Młodemu chłopakowi, jedynakowi, starczyło odwagi, by się z domu wyrwać, ale podkreśla, że ze swoją „rodziną w wieku zbowidowskim”, która pochodzi z Wołynia, do dziś jest bardzo związany.