Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polityk szary człowiek

Politycy idą między ludzi. Jak oni się mizdrzą!

Bronisław Komorowski dobrze czuje się w wersji Bronisław Komorowski dobrze czuje się w wersji "na ludowo" (jeszcze jako marszałek Sejmu). Tomasz Paczos / Forum
Politycy próbują skrócić dystans do obywatela, trochę poklepać go po plecach, trochę mu się przypodobać. Można na tym zyskać jakieś punkty, ale też łatwo się potknąć przy wtórze śmiechu i szyderstw.
Wzorce płyną z Zachodu. Małe co nie co w barze z fast foodem prezydentów Rosji i USA.EPA/PAP Wzorce płyną z Zachodu. Małe co nie co w barze z fast foodem prezydentów Rosji i USA.
George Bush pozując na twardziela chętnie pokazywał się z takimi gadżetami jak piła łańcuchowa.Corbis George Bush pozując na twardziela chętnie pokazywał się z takimi gadżetami jak piła łańcuchowa.
Radosław Sikorski jako szef MON też odegrał kilka scenek. Na przykład zaliczał test sprawnościowy dla oficerów.Piotr Grzybowski/SE/EAST NEWS Radosław Sikorski jako szef MON też odegrał kilka scenek. Na przykład zaliczał test sprawnościowy dla oficerów.
Lider SLD Grzegorz Napieralski rozdawał robotnikom jabłka, jeździł na rowerze i... pochylał się nad losem parzystokopytnych.Wojciech Pacewicz/PAP Lider SLD Grzegorz Napieralski rozdawał robotnikom jabłka, jeździł na rowerze i... pochylał się nad losem parzystokopytnych.

Wizyta Jarosława Kaczyńskiego w sklepie osiedlowym zawierała w pigułce chyba wszystkie charakterystyczne cechy bratania się polskich polityków z narodem. Są oni na ogół dość wyniośli, rzadko mają umiejętność swobodnego zachowania się w niecodziennych dla nich sytuacjach. Skracanie dystansu to nie jest ich specjalność, nawet jeśli im na tym zależy.

Dlatego prezes PiS wyglądał w sklepie trochę nieporadnie, a nawet komicznie, otoczony ochroniarzami, politykami swojej partii i tłumem dziennikarzy. Chcąc pokazać, że robi zakupy jak każdy, całą mową ciała dawał dowód, że zakupów w sklepie raczej nigdy nie robi. Był to niby briefing dla mediów, przeniesiony w teren, a więc sytuacja niejako służbowa, ale zarazem pokazanie szefa największej opozycyjnej partii w codziennej sytuacji życiowej. Tym bardziej było widać szwy spinające wydarzenie. W dodatku gafa z Biedronką jako siecią dla najbiedniejszych spowodowała już powstanie kilkudziesięciotysięcznej grupy na Facebooku pod hasłem „Kupuję w Biedronce, jestem ubogi”. Czy dowcip: wchodzi Kaczyński do sklepu, a tam na półkach wina Tuska. A jeszcze dostaje się szefowi PiS za bezwiedne reklamowanie zagranicznych sieci dyskontów.

Bratanie na różne sposoby

Wartość marketingowa takich akcji powinna wynosić zero, ponieważ wszystkie intencje były na wierzchu, ale jednak zarówno PiS, jak i inne ugrupowania są przekonane, że takie „ustawki” (jakoby z codziennego życia) czasami przemawiają do wyborców, mimo że ci zdają sobie sprawę ze sztuczności takiego wydarzenia. Od psychologów można usłyszeć, że mimo śmieszności i sztuczności odbiorcy doceniają wysiłek polityka, jego inwencję, a przede wszystkim to, że mu się chce choćby pójść do tego sklepu. Dlatego Grzegorz Napieralski, rozdający przed wyborami ranną porą jabłka robotnikom czy spektakularnie zbierający grzyby, dawał dowód, że się stara. Mimo że wiadomo było dokładnie, po co się stara i dlaczego akurat w tym czasie. Tak jakby oczywista nieszczerość zamieniała się właśnie w szczerość.

Bratanie się polityków z ludem pełni różne funkcje: pokazanie innej twarzy niż ta oficjalna, wzbudzenie współczucia, granie na populistycznej nucie, czyli pseudoupodabnianie się do grupy obywateli, zapisywanie się do jakiegoś środowiska czy warstwy społecznej. Politycy z partii ludowych pielęgnują swoje „chłopstwo”, wielu prawicowych polityków chce się bratać z religijnymi mieszkańcami z małych ośrodków, lewica szuka kontaktu z klasą robotniczą, choć coraz trudniej znaleźć typowych jej przedstawicieli. Jest też pewien ogólny, charakterystyczny dla polskiej obyczajowości, szpan na swojskość, tutejszość, bycie swoim chłopem, ziomalem, który może i okazał się najzdolniejszy z całego podwórka, ale się nie wywyższa.

Popularne jest choćby bratanie się komunikacyjne. Waldemar Pawlak, jako premier, demonstracyjnie jeździł Polonezem zamiast zachodnim autem, a potem udawał się do podwarszawskiego domu pociągiem. Donald Tusk na początku urzędowania kilka razy udał się w zagraniczną, oficjalną podróż rejsowym samolotem. Lech Kaczyński, jeszcze jako prezydent Warszawy, lubił czasami przejechać się miejskim autobusem czy tramwajem. Janusz Onyszkiewicz, jako minister, bardzo często przyjeżdżał do pracy rowerem. Komunikacja jest szczególnie silnym kompleksem, o czym świadczy paniczny lęk wszystkich ekip rządzących przed wymianą rządowej floty lotniczej. A jednocześnie parcie na służbowe limuzyny jest ogromne, a nadużycia z tym związane, czyli przyłapywanie przez tabloidy żon oficjeli na zakupach i wizytach u kosmetyczki, dość powszechne. To jeden z ważnych i bardzo cenionych atrybutów władzy w Polsce, może dlatego rezygnacja z niego wygląda z reguły na demonstrację w kiepskim stylu. Charakterystyczne jest też zmniejszanie przez oficjeli ochrony BOR w początkowym okresie po dojściu do władzy, aby być „bliżej ludzi”, choć potem z reguły wszystko wraca do normy.

Popularne jest też bratanie się sportowe. Tu też czyha mnóstwo niebezpieczeństw: jedni wypadają w tej dziedzinie naturalnie, inni wręcz przeciwnie. Tusk grający w piłkę czy jeżdżący na nartach jeszcze ujdzie, ale prezydent Komorowski już nie bardzo, nawet nie licząc mu tego upadku przed kamerą. Tyle że prezydent wybrał bezpieczniejsze propagandowo miejsce na zjazdy, bo polski kurort. Tusk jeździł we włoskich Dolomitach, kiedy ukazywał się raport MAK, co dało asumpt do zarzutów, że w tak ważnym czasie wypoczywa za granicą.

Tu też trzeba wiele wyczucia, zbratać się, nie grać „dziada”, ale też nie sprawiać wrażenia, że jest się elitą. Bratanie sportowe publiczność traktuje z reguły życzliwie, ale nie wybacza niekompetencji. Jeśli jest się na jakiejś sportowej imprezie, trzeba się znać na tej dyscyplinie. Złapanie polityka na tym, że jest w tym laikiem, naraża go na falę szyderstw, o czym przekonało się już kilku najwyższych urzędników, niepamiętających choćby nazwisk czołowych piłkarzy (słynny Borubar Lecha Kaczyńskiego). I tu obowiązuje zasada: nie robić czegoś, co pokazuje, że się tego nie robi.

Mam taki dom jak wszyscy

Innym sposobem jest bratanie się rodzinne (ze sporym udziałem kulinariów) na zasadzie: mam taki dom jak wszyscy, jestem taki jak wy. Tusk z wnukiem na spacerze, wpatrujący się z miłością w wózek, Tusk z psem rasy owczarek. Żona szefa rządu opowiadająca, jak to mąż lubi zjeść wieczorem dwie tabliczki czekolady czy jak razem z mężem oglądają USG mającego się urodzić wnuka. Jarosław Kaczyński z rodziną bratanicy na spacerze w parku koło warszawskiej Cytadeli, uczący jej córkę jeździć na hulajnodze. Kaczyński na komunii córki Elżbiety Jakubiak (która sama, także dzisiaj, określa się jako rodzina prezesa PiS). Grzegorz Napieralski wraz z córkami na szczecińskim bazarze, wybierający karpia na święta. Waldemar Pawlak trzymający w objęciach wnuczkę, wyznający na łamach tabloidu, że jest grzesznikiem, ale dbającym o swoje dzieci.

Tabloidy i pisma kolorowe to coraz większe pole, na które śmiało i z własnej woli wchodzą politycy. Tusk gra w piłkę z drużyną „Faktu” i zaprasza dziennikarzy tej gazety do swojej kancelarii na spotkanie pod choinką, Kaczyński odwiedza „Super Express” i wręcza kwiaty z okazji Dnia Kobiet. No i ustawki w pismach kobiecych. Aleksander Kwaśniewski z żoną Jolantą byli tam zawsze prezentowani jak koronowana para.

Nie stronili od tych pism Maria i Lech Kaczyńscy. Leszek Miller występował tam z żoną Aleksandrą oraz żona występowała sama. Donald i Małgorzata Tuskowie podzielili się swego czasu zwykłymi troskami z „Galą”, gdzie małżonka premiera stwierdziła, że mąż nie kłóci się o pieniądze i ma gest. A na zdjęciach Tusk niesie zupę w wazie. Pani Małgorzata zdradza, że zawsze bała się, że mąż stłucze tę pamiątkową wazę, ale przestała się tego obawiać, od kiedy został premierem. Pomyślała: skoro powierzono mu dobro całego kraju, dlaczego nie miałaby mu zaufać w kwestii wazy? Tuskowie chodzą na spacery po sopockiej plaży, grają w scrabble, opiekują się wnukiem.

Sprawy dzieci, wnuków, śmierci w rodzinie, chrztów, komunii, wyrzynających się zębów, wychowanie – to żelazne punkty takich materiałów. Zdjęcia z dzieciństwa, z obozów, kolonii, z akademika, z pierwszego mieszkania, sympatie, małżonkowie. Albo intrygująca samotność. Jarosław Kaczyński mówi w „Gali”, że „mężczyzna nie płacze”, a także przyznaje: „tak mi się ułożyło życie, że nie założyłem rodziny. Byłem w młodości zaangażowany emocjonalnie, to się skończyło rozstaniem”. I zdjęcia prezesa PiS przy grillu w fartuchu, ze swetrem zarzuconym na plecy, albo inne, gdzie „przygotowuje danie z kurczaka”. I oczywiste w takich publikacjach czarno-białe fotografie z głębokiego dzieciństwa, z matką, z bratem, kadr z pamiętnego filmu itp.

Na siłę

Widać tu dwa odległe od siebie bieguny: z jednej strony koturn i wyniosłość, a z drugiej lukrowany infantylizm, koty, psy, zupa, grzyby. W wersji lansowanej przez tabloidy zaś politycy to albo potwory bez sumienia, zabierający ludziom ich pieniądze, albo mili, romantyczni osobnicy z krainy dzieciństwa i młodości. Do tego stopnia, że nie tak dawno „Fakt” zrekonstruował na podstawie opisów świadków portret pamięciowy słynnej, jedynej sympatii Jarosława Kaczyńskiego sprzed 30 lat i przedstawił na rysunku parę spacerującą po warszawskim Starym Mieście.

Jednocześnie następuje fraternizacja na siłę; bulwarówki używają formy „Jarek”, „Donald”. Wszystko to powoduje, że tworzy się nierealna rzeczywistość, gdzie poszczególne elementy wizerunku polityka – przy udziale ich samych i mediów – nie tworzą żadnej spójnej całości.

Brakuje naturalnego środka, gdzie byłoby mniej udawania, a więcej zwykłej prawdy o ludzkim obliczu polityka, o jego rzeczywistym życiu. Media zdają się ten stan rzeczy akceptować, czego dowodem choćby brak w zasadzie zainteresowania sprawami obyczajowymi polityków, dzięki czemu kolejne żony konserwatywnych, katolickich polityków prawicy nie stanowią o ich wizerunku moralistów, jeśli ktoś sam sobie tego nie życzy (jak Kazimierz Marcinkiewicz z żoną Izabelą). Po prostu znikają z kolorowych pism na zasadzie: jeśli nie da się pokazać ich na cieplutko, gemütlich, z czeredą dzieci pod choinką, to takich klientów się skreśla. Zaś machismo, burzliwe życie prywatne, związki pozamałżeńskie, obnoszenie się z powodzeniem wśród kobiet to elementy z zasady obce w polskim obyczaju politycznym, choć spotykane na przykład na południu Europy.

Podobnym tabu jest zdrowie. Epatowanie chorobą dla zdobycia współczucia zdarzyło się chyba spektakularnie tylko raz, kiedy Andrzej Lepper, w kryzysowym dla siebie czasie kilka lat temu, prezentował szczegółowo naturę swoich dolegliwości. Najczęściej jest to temat drażliwy, przedmiot wzajemnych złośliwości (spór o ujawnianie stanu zdrowia prezydenta Kaczyńskiego, a potem Komorowskiego). Chyba tylko raz do mediów przedostała się opinia o stanie zdrowia Donalda Tuska, może dlatego, że wynikało z niej, iż premier jest zdrów jak ryba, z wyjątkiem podwyższonego cholesterolu, „na granicy prawidłowego”. Choroby nie pasują do infantylnego sposobu prywatnej autoprezentacji.

Życzliwie ustawiane, ocieplające sytuacje wydają się nieodparcie zabawne, ale politycy najwyraźniej nie zamierzają z tego rezygnować. Tak jest z wizytami u „przypadkowych” obywateli (Kaczyński u państwa Słomkowskich w Kozolinie, był rosół), zwłaszcza bliżej świąt lub wyborów, by skosztować specjalności domu i poznać historię rodziny. Albo prezentowaniem się na traktorze, jak Napieralski (wcześniej na ciągniku siedział Marek Borowski, może lewica tak ma), w góralskim kapeluszu jak Kaczyński, w peruwiańskim nakryciu głowy jak Tusk, z myśliwską strzelbą jak Komorowski czy Cimoszewicz (ale to kontrowersyjne hobby, podobnie jak palenie marihuany, co dziennikarze przypisują Tuskowi w latach młodości). Sięga się po kaski górnicze, ciupagi, stroje sportowe, plażowe i lotnicze, zwierzęta domowe, jest sadzenie dębów (Jarosław Kaczyński) i tańce (Bronisław Komorowski). Wyraźnie też widać, że rodziny polityków zostały mocno zaangażowane do marketingu: żona się odchudza (w domyśle, jak tysiące zwykłych Polek), córka prowadzi bloga, synowi albo bratanicy rodzi się dziecko.

Ale mimo wszystko wypada to przyciężkawo, jest zbyt wystudiowane. Widać całą mękę marketingowców i samych polityków.

Kaczyński jak Thatcher

Swoim występem w sklepie spożywczym Jarosław Kaczyński nawiązał do klasyka, a ściślej klasyczki konserwatyzmu. Na kilka miesięcy przed zwycięstwem wyborczym w 1979 r. Margaret Thatcher dała się sfotografować z dwiema siatkami: jedną wypełnioną po brzegi i drugą do połowy pustą. W tej pękatej były zakupy, jakie można było zrobić w 1974 r., gdy torysi oddawali władzę, a w tej pustawej produkty kupione za tę samą kwotę po pięciu latach rządów laburzystów. Przyszła premier Wielkiej Brytanii wiedziała, o czym mówi – była córką właściciela sklepu spożywczego. Z rezydencji przy Downing Street 10 nie chodziła już na zakupy, ale tnąc budżet, często powoływała się na swoje sklepikarskie korzenie.

Poza Polską znani politycy nie zapuszczają się dziś do supermarketów. Zanim trafią na świecznik, mija tyle czasu od ostatniego razu, kiedy sami robili zakupy, że spacer między regałami może łatwo skończyć się kompromitacją, poza tym premierzy i ministrowie zwykle nie noszą przy sobie portfeli. Jeśli już pojawiają się w sąsiedztwie sklepów, to w galeriach handlowych, ale nie przychodzą na zakupy, tylko po głosy. Ta metoda prowadzenia kampanii jest znacznie wydajniejsza niż chodzenie od drzwi do drzwi, a w Australii stała się tak popularna i uciążliwa dla kupujących, że po ostatnich wyborach właściciele centrów handlowych zapowiedzieli zakazy wstępu dla polityków.

Dla George’a W. Busha jednym z kluczowych zajęć prezydenckich było latanie po krzakach na ranczo w Crawford. W kowbojskim kapeluszu, dżinsach i czarnych okularach prezydent wyciągał spod drzew zasuszone badyle i szalał z piłą elektryczną, a na koniec roboty siadał na otwartej klapie pick-upa i popijał z kumplami zimną colę (piwo nie wchodziło w rachubę, bo Bush miał kiedyś problemy z alkoholem). Przekaz był jasny: jestem jednym z was, prostym, ale porządnym twardzielem ze Środkowego Zachodu. Weekendy w Crawford były marzeniem fotoreporterów i koszmarem doradców prezydenta, którzy musieli mu pomagać. Sam Bush mówił, że czuje się na ranczo znacznie lepiej niż w Białym Domu.

Barack Obama, intelektualista z wypielęgnowanymi dłońmi, postawił na sport. Podczas kampanii grał w koszykówkę, boisko kazał założyć także w Białym Domu i grywa podobno z agentami Secret Service i przyjaciółmi (kilka tygodni temu oberwał nawet podczas meczu). Jeśli idzie o wystąpienia publiczne – jak każdy prezydent USA podaje pierwszą piłkę na rozpoczęcie sezonu baseballowego. W 2009 r. większą uwagę niż rzut przykuły dżinsy Obamy, według specjalistów zbyt obwisłe jak na gwiazdę mody w Białym Domu. Jego najnowszy sport jest już znacznie bardziej elitarny: w weekendy Obama gra w golfa. Podczas wakacji w 2009 r. dał się też sfotografować z nagim torsem, co skonsolidowało jego żeński elektorat.

Obama lubi publicznie zjeść i wypić. Z Dmitrijem Miedwiediewem wyskoczył na hamburgera, dwa lata temu zorganizował też w Białym Domu słynny „szczyt piwny”. Powodem był incydent na tle rasowym w Harvardzie, gdzie biały policjant aresztował czarnego profesora, gdy ten, zapomniawszy kluczy, włamywał się do własnego domu. By rozładować sytuację, Obama zaprosił obu panów na piwo w ogrodzie Białego Domu. Do pojednania nie doszło, ale reporterzy mieli zdjęcia, a media długo omawiały symbolikę marek piwa wybranych przez uczestników. Samo spotkanie wyglądało dość kuriozalnie: czterech panów pod krawatami siedziało w pełnym słońcu z mocno skwaszonymi minami.

Francuzi pałacowi

W Europie w udawaniu przeciętnych obywateli przodują politycy niemieccy. W Niemczech istnieje nawet czasownik oznaczający przymilanie się polityków do zwykłych ludzi – menscheln znaczy dosłownie „człowieczyć”. Mistrzem w tej dziedzinie był Karl-Theodor zu Guttenberg, do niedawna minister obrony RFN. Jako baron z własnym zamkiem, mówiący na dodatek literacką niemczyzną, Guttenberg pilnie potrzebował więzi z ludem. Czytał więc dzieciom bajki w przedszkolach, chodził z żoną na dyskoteki, gdzie nawet didżejował, opijał się też piwem na Oktoberfest. Dzięki tym występom został najpopularniejszym politykiem w Niemczech – nawet plagiat pracy doktorskiej próbował obrócić w dowód swojego człowieczeństwa.

Niemcy nie słyną ze spontaniczności, ale na wskazany termin zrobią wszystko. Z okazji karnawału nawet premierzy landów i czołowi parlamentarzyści przebierają się w idiotyczne stroje: od krasnali i piratów, poprzez chińskich cesarzy i Dionizosów, aż po Supermanów i Sierotki Marysie. Wyjątkiem jest Angela Merkel, która z racji urzędu unika takich okazji. Czasem zje kiełbaskę wyborczą, a jej największym ustępstwem na rzecz specjalistów od piaru było wyznanie sprzed dwóch lat, że uwielbia gotować. Jej mistrzowskie menu to zupa ziemniaczana, rolady mięsne i czerwona kapusta – we Francji wyborów raczej by nie wygrała, ale w Niemczech udało się już dwa razy.

Francuzi nie oczekują nadmiernej bliskości ze strony polityków – są w końcu emanacją Republiki i powinni zachowywać się stosownie do pałaców, w których urzędują. Godnie, czyli nie jak prostacy, ale też bez książęcych manier. Nicolas Sarkozy nigdy nie lubił wychodzić do ludu, chyba że na imigranckie przedmieścia, gdy jako minister spraw wewnętrznych obiecywał, że wyczyści je kärcherem z przestępczości. Jako prezydent poszedł raczej w drugą stronę – obraca się w kręgach nowobogackich i wyraźnie aspiruje do tej grupy, co zdaniem Francuzów nie licuje z urzędem prezydenta.

Obecny premier Wielkiej Brytanii nie straszy już drożyzną, tylko globalnym ociepleniem. Jeszcze jako lider opozycji David Cameron jeździł do Westminsteru na rowerze, by dowieść, że torysi są równie zieloni co laburzyści. Ekologiczna pokazówka dobiegła końca, gdy wścibskie media ustaliły, że w ślad za Cameronem jeździ w obie strony rządowy Jaguar z teczką i trzewikami. Przyszły premier był też krytykowany za jazdę bez kasku – odradzili go specjaliści od piaru, bo Cameron głupio wypadłby na zdjęciach.

Najmniej udawać muszą politycy skandynawscy. W Szwecji egalitaryzm jest tak głęboko wdrukowany w mentalność narodową, że nikt nie zrobi kariery politycznej, oddalając się zanadto od przeciętnego Szweda. Premier mieszka w skromnej kamienicy w centrum Sztokholmu, wielu ministrów jeździ do pracy środkami publicznej komunikacji, a sami obywatele szanują w zamian ich prywatność. Ale ten brak barier miewa też tragiczne konsekwencje: minister spraw zagranicznych Anna Lindh została zadźgana nożem podczas całkowicie prywatnych zakupów w sztokholmskim domu handlowym. Dopiero po jej zabójstwie członkom rządu zapewniono stałą ochronę.

Dla polityków rada płynie z tego jedna: jeśli ktoś nie ma naturalnego daru bratania się, powinien dać sobie spokój. Dzisiaj polityk, zwłaszcza z najwyższej półki, przypomina swą rangą wysoko kwalifikowanego menedżera wielkiego koncernu, największego z możliwych, bo kraju. Co prawda, w przeciwieństwie do prezesów firm politycy muszą zdobywać wyborców. Ale zapotrzebowanie wśród społeczeństwa na tak zwaną ludzką stronę polityka nie jest do końca określone i zapewne przeceniane.

Ta udawana swojskość jest w istocie zgrzebna i powierzchowna. Proste gadżety zastępują rzeczywistą empatię wobec „zwykłego człowieka”. A niezręczne spoufalanie się pokazuje polityków jako ludzi w gruncie rzeczy niepoważnych, ale też cynicznych, bo szukających taniego poklasku. Nie redukuje to dystansu pomiędzy politykami a społeczeństwem. Przeciwnie, często jawi się jako w gruncie rzeczy gest lekceważenia na zasadzie: wiecie, że to zgrywa, że się wygłupiam, ale i tak to kupicie.

Polityka 14.2011 (2801) z dnia 02.04.2011; Polityka; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Polityk szary człowiek"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną