Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rozmowy stadionowe

Kibole - rząd. Do przerwy 0:1

"Żyleta", czyli trybuna zajmowana przez najbardziej fanatycznych kibiców Legii Warszawy. Katarzyna Plewczyńska/Cyfrasport / Newspix.pl
Premier Donald Tusk rozwinął szeroki front w wojnie z agresywnymi kibicami piłkarskimi. Dorobił się tysięcy wrogów, ale zyskał też nieoczekiwanych koalicjantów.
Polscy pseudokibice podczas 'gościnnych występów' w Bratysławie, podczas meczu Słowacja - Polska.Maciej Gillert/Newspix.pl Polscy pseudokibice podczas "gościnnych występów" w Bratysławie, podczas meczu Słowacja - Polska.

Przypomnijmy. Po awanturze na stadionie w Bydgoszczy decyzją wojewodów zamknięto dla publiczności obiekty Lecha i Legii na jedną kolejkę ligową. Chociaż trybuny były puste, obie drużyny w ładnym stylu wygrały swoje mecze, co wywołało u niektórych refleksję, że bez kibiców piłkarze grają lepiej. Z decyzją o zamknięciu trybun nie zgodzili się bywalcy meczowi, co normalne, ale protestowały też kluby, organizator ligowych rozgrywek Ekstraklasa SA, prezydent Poznania Ryszard Grobelny. Głos krytyczny zabrał również lider opozycji Jarosław Kaczyński. Ale 54 proc. Polaków, poproszonych o opinię przez Homo Homini, poparło ruch premiera (63 proc. uznało jednak, że to nie zlikwiduje problemu agresji na stadionach).

Za ukaranymi kibicami z Warszawy i Poznania w geście solidarności ujęli się fanatycy innych klubów, na co dzień traktujący zwolenników Legii i Lecha jak wrogów. Na meczach pojawiły się transparenty atakujące i obrażające Tuska.

Tusk: wrażenie zdeterminowanego

Premier zapowiedział zmianę prawa i sankcje za zasłanianie twarzy na trybunach, co w przypadku łamania prawa uniemożliwia rozpoznanie sprawców. Nad nową legislacją podjął prace prokurator generalny Andrzej Seremet. Kolejny zamysł szefa rządu to przerzucenie obowiązku czuwania nad bezpieczeństwem podczas meczów na policję. Obecnie zabezpieczenie porządku spoczywa na barkach organizatorów imprez. Kluby wynajmują agencje ochrony i dopiero w przypadku rzeczywistego zagrożenia proszą o wsparcie oddziały prewencji. Teraz to policja sama będzie decydować, kiedy interweniować. Będzie też miała prawo przerywać mecze w związku z zagrożeniem bezpieczeństwa. To ewidentny nacisk, a może i szantaż wobec kibiców: jakakolwiek rozróba grozi walkowerem, czyli przegranym meczem własnej drużyny.

Ogłoszono też, że koniec z przedłużanym okresem karencji: od nowego sezonu wszystkie kluby muszą wprowadzić elektroniczny system identyfikacji kibiców, a zakazy stadionowe będą obowiązywać podczas wszystkich meczów. W sukurs premierowi przyszła zarządzająca rozgrywkami firma Ekstraklasa SA. Ogłosiła, że siedem klubów nie spełnia wymaganych norm bezpieczeństwa i nie dostanie licencji na grę w ekstraklasie. Podobna sytuacja prawdopodobnie dotyczy też wielu drużyn grających w I i II lidze piłkarskiej.

Po męsku zachował się też PZPN, dotychczas schowany w głębokim cieniu. Piłkarska centrala zgodziła się z wnioskiem komendanta głównego policji, by do końca sezonu kluby nie mogły organizować grupowych wyjazdów kibiców na mecze w innych miastach. Stadiony będą więc dostępne tylko dla fanów gospodarzy. Ma to spowodować zmniejszenie kosztów ochrony takich przejazdów (obliczanych na ponad 20 mln zł) i pozwoli uniknąć burd podczas rozgrywanych spotkań.

Premier Tusk sprawia wrażenie człowieka zdeterminowanego i za wszelką cenę dążącego do opanowania rewolty kibiców. Można odnieść wrażenie, że zaangażował się w tę wojnę nawet ponad miarę jak na faktyczną skalę ostatnich zajść stadionowych. W przeszłości bywało gorzej, a kończyło się na srogich minach i zapowiedziach.

Złamać układ bezkarności

Tym razem są jednak dwie nowe okoliczności: Euro 2012 i kampania wyborcza. Nie chodzi o bezpieczeństwo podczas przyszłorocznych mistrzostw Europy, bo polscy kibice będą tylko małym fragmentem tej układanki, ale o reputację kraju gospodarza. Mniejsze lub większe zadymy odbywają się co tydzień na wielu stadionach Europy i wokół nich, ale władze UEFA i planujący udział w Euro kibice patrzą na nas szczególnie uważnie i podejrzliwie. Dlatego jest to świetny temat na kampanię wyborczą i dla opozycji (rząd nie radzi sobie z utrzymaniem spokoju na stadionach), i dla rządu (gdy trzeba, potrafimy być twardzi i zdecydowani w obronie porządku). Trwa właśnie rywalizacja obu, jak mówią politolodzy, narracji.

Na razie, sądząc po spektakularnym wzroście notowań PO w ostatnich dniach, drużyna Tuska zyskała wyraźną przewagę. Kibice zapowiadają rewanż podczas kampanii wyborczej (więcej w rozmowach na s. 26 i 27). Opozycja wykorzystuje sytuację, aby zdobywać punkty dla siebie. Partia o nazwie Prawo i Sprawiedliwość, zawsze nawołująca do podwyższania kar i surowych represji wobec łamiących prawo, nagle i niespodziewanie broni i tłumaczy stadionowych zadymiarzy, krytykuje brutalność władz, przy okazji dając do zrozumienia, że stadiony to bastion patriotyzmu. Brak, choćby minimalnej, zgody politycznej bardzo utrudni rządowi przeprowadzenie tej skomplikowanej rozgrywki.

Doświadczenia innych krajów, a także nasze własne dowodzą, że szlachetne wezwania do „wyeliminowania społecznych źródeł przemocy stadionowej” są naiwne i nieskuteczne. Realistyczny cel to zmuszenie kibiców, bez względu na ich status społeczny i poziom agresji, do przestrzegania stadionowych reguł gry.

To zaś wymaga złamania układu, który do tej pory gwarantował faktyczną bezkarność. Skorumpowana i lękliwa ochrona stadionowa; trzymająca się z dala, ostrożna policja; zastraszeni piłkarze; kluby współpracujące z organizującymi oprawę i frekwencję ultrasami; prokuratury i sądy bezradne wobec prostackich chwytów (przebieranie się zadymiarzy w celu utrudnienia identyfikacji, fałszywe świadectwa, unikanie rozpraw, jak choćby w głośnej swego czasu sprawie Starucha, wycofywanie skarg, zrzutki na grzywny itd.).

Bunt pikników

Reguły tego piłkarskiego pokera są dobrze znane i – jak w ulubionej pisowskiej metaforze – żeby coś zmienić, trzeba kopnąć i przewrócić stolik. Naruszanie cywilizowanych stadionowych standardów nie może się opłacać. Sankcje (walkowery, zamykanie stadionów, utrata licencji, zakazy stadionowe, ciężkie kary finansowe) muszą w kalkulacji przewyższać sumę korzyści, jakie partnerom pokera dawał dotychczasowy układ. Tu nie chodzi o sumę strachów, ale sumę racjonalności, wzajemne pilnowanie się wszystkich organizatorów i uczestników piłkarskiego widowiska.

To nie jest bardzo skomplikowane, ale wymaga jednego: determinacji, przekonania uczestników zabawy, a zwłaszcza klubów, że tym razem to na serio, a nie dla picu. Klubom, które w przyszłym sezonie dostaną spore pieniądze z transmisji telewizyjnych (do Canal+ dołącza Polsat i Eurosport), trudno się zasłaniać argumentem, że muszą wiecznie ustępować, bo chodzi o kilka tysięcy złotych dodatkowych wpływów za bilety. Zresztą na stadionie Wisły, która właśnie zdobyła tytuł mistrza Polski, mieliśmy w poprzedniej kolejce niezwykłą demonstrację: grupa tzw. pikników, czyli zwykłych weekendowych kibiców, zbuntowała się przeciw rządzącym stadionem kibolom i przy wtórze obelg, wbrew nim, dopingowała swoją drużynę.

Dystans do przebycia jest jednak spory. O obecnej „wojnie futbolowej” rozmawialiśmy z wieloma kibicami, także tymi najbardziej fanatycznymi. Fragment dwóch rozmów, w tym ze słynnym Staruchem, kibicem warszawskiej Legii, postanowiliśmy wydrukować, bo to jest ciekawy „dowód w sprawie”, świetnie ilustrujący stan umysłów i emocji na trybunach, a przynajmniej w tych sektorach, gdzie siedzą fanatycy.

Staruchowi czy Litarowi z Poznania można dać wieloletnie zakazy stadionowe, ale dzisiejszą subkulturę futbolową tworzą tysiące im podobnych. Teraz są bodaj najważniejszą częścią problemu; pytanie, w jakich warunkach mogą być – tak jak w wielu krajach europejskich – częścią rozwiązania?

Polityka 21.2011 (2808) z dnia 17.05.2011; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozmowy stadionowe"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną