Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Suche fakty

Raport Millera: co ustalił, kogo przekonał?

Raport komisji Millera, jak pokazały pierwsze, robione na gorąco badania opinii publicznej, znów podzielił Polaków, wielu nie przekonał. Raport komisji Millera, jak pokazały pierwsze, robione na gorąco badania opinii publicznej, znów podzielił Polaków, wielu nie przekonał. Tomasz Sternicki / Forum
Miało zaboleć i zabolało. Wszystkich. Raport Millera na temat katastrofy smoleńskiej okazał się rzetelny, powściągliwy, wyzbyty jakichkolwiek ocen politycznych i nieoszczędzający nikogo. Czy mówi całą prawdę o przyczynach katastrofy?
Przedstawiciele komisji Millera prezentują wyniki dochodzenia: od lewej ppłk Robert Benedict, Maciej Lasek, Jerzy Miller, płk Mirosław Grochowski i Wiesław Jedynak.Leszek Zych/Polityka Przedstawiciele komisji Millera prezentują wyniki dochodzenia: od lewej ppłk Robert Benedict, Maciej Lasek, Jerzy Miller, płk Mirosław Grochowski i Wiesław Jedynak.
Kiedy obserwuje się kolejne fazy lotu, widać, jak symetrycznie narastał stres po polskiej i po rosyjskiej stronie. Na fot. fragment prezentacji raportu.Stanisław Kowalczuk/EAST NEWS Kiedy obserwuje się kolejne fazy lotu, widać, jak symetrycznie narastał stres po polskiej i po rosyjskiej stronie. Na fot. fragment prezentacji raportu.

Raport sumuje to, co specjalistom udało się z całą pewnością odtworzyć, o czym świadczą dowody materialne, choćby w postaci zapisów na rejestratorach lotu; stawia hipotezy tam, gdzie są one uprawdopodobnione, czasem nawet do granic pewności, ale pozostawia też sferę, której być może nie poznamy nigdy, bo nie wiemy wszystkiego o ludzkiej psychice i jej reakcjach w sytuacjach stresowych, a w takiej znaleźli się 10 kwietnia 2010 r. zarówno piloci Tupolewa, jak i kontrolerzy lotu na smoleńskim lotnisku.

Są dwa zasadnicze elementy, które raport komisji Millera eksponuje – piloci nie zamierzali lądować, chcieli tylko wykonać próbne podejście i odejść na drugi krąg (nie byli samobójcami – powtarzał minister); wcześniej popełnili jednak tak wiele błędów, że manewr mogący uratować życie przekroczył ich umiejętności pilotażu. Podejmowali prawidłowe decyzje, ale nie potrafili ich wdrożyć – to jedno z kluczowych stwierdzeń. Drugie dotyczy bardzo licznych wcześniejszych spekulacji o naciskach na załogę ze strony prezydenta Lecha Kaczyńskiego lub ludzi z jego otoczenia (najczęściej wskazywano obecnego do końca w kabinie pilotów dowódcę sił powietrznych gen. Błasika). Bezpośrednich nacisków nie było, rola szefa sił powietrznych była bierna, po prostu obserwował, co się dzieje, i komentował, co widzi – konkluduje raport. To po naszej polskiej stronie.

W dokumencie pojawia się także strona rosyjska i jej działania. Główny zarzut to utrzymywanie polskiej załogi w przekonaniu, że są „na kursie i na ścieżce”, co brzmiało jak komunikat uspokajający, że wobec piętrzących się problemów przynajmniej ten jeden element jest w porządku. W ogóle wiele miejsca poświęcono temu, co działo się na „wieży” (przyjmijmy to określenie dla nędznego baraku, skąd kierowano lotami), i jest to obraz nie tyle przerażający, co przejmujący.

Jeżeli mówimy o stresie, w jakim działali polscy piloci, zwłaszcza pierwszy, który nie mógł liczyć na współpracę kolegów nieznających języka rosyjskiego, nieposiadających wystarczających kwalifikacji i biernie obserwujących jego poczynania, to widać zdumiewającą wręcz symetrię narastania stresu po drugiej, smoleńskiej stronie. Mgła przyszła nagle i wywróciła wszystkie plany, kontrolerzy miotali się więc między pilnowaniem rozstawiania reflektorów a sprowadzaniem prawie równoczesnym dwóch samolotów, polskiego Jaka 40 i rosyjskiego Iła, który omal się nie rozbił, bo warunki pogarszały się z minuty na minutę.

Próbują dowiedzieć się, co z polskim Tupolewem, wcześniej skierować go na lotnisko zapasowe. Można nawet odnieść wrażenie, że kontrolerzy byli przekonani, iż Tupolew będzie lądować na lotnisku Wnukowo. Ten ostatni motyw powraca uporczywie. Widać, że liczyli, iż uda się go ostrzec jeszcze przed startem, ale dociera do nich wiadomość, że 20 minut temu prezydencki samolot wystartował.

Samolot był sprawny, jego urządzenia nie zawiodły i działały do chwili zderzenia najpierw z brzozą, która odcięła kawał skrzydła, pozbawiając maszynę sterowności, a potem uderzenia w ziemię. Nie było wybuchów, działania żadnych materiałów promieniotwórczych, sztucznych mgieł czy wrogich aktów zewnętrznych. Opisano przyczyny, które zadecydowały o katastrofie: piloci nie użyli wysokościomierza barycznego, pokazującego rzeczywistą wysokość lotu, wskutek czego znaleźli się zbyt nisko, aby powiódł się manewr poderwania maszyny, nie reagowali na komendę „pull up” systemu TAWS, początkowo próbowali odlecieć na drugi krąg na autopilocie. Kontrolerzy ze Smoleńska utwierdzali ich w przekonaniu, że są na kursie i na ścieżce, komenda kontrolera „horyzont”, wzywająca do wyrównania lotu, była spóźniona ok. 10 sekund. Wszystkie te przyczyny były wcześniej omawiane, ale teraz uzyskały status oficjalny.

Dwa dni przed prezentacją raportu Millera konferencję zorganizowała Prokuratura Wojskowa, przedstawiając analizę jednego z rejestratorów polskiej produkcji, który po katastrofie został przywieziony do Polski i był tu badany przez producenta, bo tylko on mógł to zrobić. Nie można więc tej analizie zarzucić, że przy niej majstrowano, że Rosjanie coś celowo ukryli, co jest stałym argumentem zwolenników teorii spiskowych i tych, którzy nawet nie wierząc w spiski, wierzą w złą wolę Rosjan.

Okazuje się, że zapisy wszystkich czterech rejestratorów lotu są identyczne, a więc wnioski wyciągane są na podstawie tych samych prawdziwych danych. To bardzo ważny test wiarygodności raportu. Podobnie jak ważnym testem jest odczyt przez polskich specjalistów kluczowego dla teorii raportu Millera słowa „odchodzimy”, wskazującego, że piloci nie zamierzali lądować za wszelką cenę.

Oczywiście ta kwestia nadal pozostanie hipotezą i zapewne spotka się z polemiką tych, którzy od dawna uważają, że jednak lądować próbowano. Spór między specjalistami w tej kwestii będzie trwał nadal, tak jak trwają spory o interpretację wielu katastrof lotniczych na całym świecie.

Zapewne będzie też trwał spór o kwestię nacisków. Komisja powiedziała – nie było bezpośrednich nacisków. I to jest prawda. Nie zarejestrowano słów, że ktoś polecił lądować. Zarejestrowano jedynie, że nie ma decyzji prezydenta, co robić dalej, jakie lotnisko zapasowe wybrać. Ale ten brak decyzji mógł sugerować trzymanie się dotychczasowego planu, czyli lądowania w Smoleńsku. Brak nowych rozkazów oznacza ważność starych.

Gdy wczytać się w raport, zwłaszcza w niezwykle interesujące fragmenty analizy psychologicznej działania załogi samolotu, widać wyraźnie presję okoliczności, w jakich działano (waga uroczystości, ranga gości na pokładzie, obecność dowódcy sił lotniczych, spóźnienie tak załogi, która zjawiła się na lotnisku 30 minut później, niż przewidywały procedury, jak i opóźnienie wylotu z powodu spóźnienia najważniejszych osób). Presja była więc oczywista – czasu, miejsca, okoliczności, ludzi.

Raport komisji Millera jest dokumentem rozważnym i w niektórych sformułowaniach ostrożnym. Wskazując na wszystkie błędy, jakie popełnili piloci, bada jednak okoliczności. Można nawet uznać, że jest dla pilotów bardzo łaskawy, wyrozumiały. Winę za zły stan wyszkolenia składa głównie na system, którego patologia dojrzewała latami (w tym sensie odpowiedzialność ministra Bogdana Klicha za stan 36 pułku jest ledwie ogniwem w łańcuchu zaniedbań i zaniechań, obciążających także jego poprzedników, z których dwóch zginęło w tej właśnie katastrofie). Na tę trwałą patologię nie reagowało dowództwo sił powietrznych (gen. Andrzej Błasik przejął nawet osobistą odpowiedzialność za ten pułk, co można przeczytać w raporcie), bo albo kontrole były byle jakie, albo zaleceń pokontrolnych nie wcielano w życie.

W pierwszych reakcjach po opublikowaniu raportu na 36 pułk posypały się gromy, jego stan określano jako przerażający, zatrważający. W gruncie rzeczy nie dowiedzieliśmy się wiele nowego. O wszystkim, także o przekrętach z fakturami, fałszowaniu dokumentacji przez pilotów wożących najważniejsze osoby w państwie, co samo w sobie jest tak skandaliczne, że powinno ważyć na przyszłości tej jednostki, opinia publiczna wiedziała od dawna, były nawet prokuratorskie śledztwa.

Jeśli oprócz przesłanki czysto politycznej szukać jakiejś racjonalnej merytorycznej podstawy dymisji ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, to jest nią niepodjęta w porę decyzja o rozwiązaniu lub przynajmniej zawieszeniu działalności tego pułku do czasu naprawy sytuacji, co teraz podobno dzieje się w przyspieszonym tempie. Czyli jednak można, nawet przed opublikowaniem raportu. Fakt, że wcześniej jakoś się udawało lądować w Smoleńsku, dokąd w ogóle nie powinniśmy byli latać – sami Rosjanie przed tym ostrzegali. Jeżeli jednak nagminnie nie przestrzega się procedur, nie szkoli jak należy, lekceważy zalecenia pokontrolne, jeżeli przeciąża się nieprzygotowanych pilotów pracą, to w którymś momencie musi się nie udać. I nie udało się, bo warunki atmosferyczne okazały się bezwzględnym weryfikatorem umiejętności.

Raport komisji Millera, jak pokazały pierwsze, robione na gorąco badania opinii publicznej, znów podzielił Polaków, wielu nie przekonał. To było do przewidzenia, gdyż prawdy o Smoleńsku pozostaną różne i zależeć będą w znacznym stopniu, a czasem wyłącznie od poglądów politycznych. Ten dokument, w sumie bardzo techniczny, często trudny w odbiorze (szczęśliwie prezentacja przygotowana została bardzo profesjonalnie, w sposób przybliżający trudne treści), ma swoją wagę polityczną. Nie da się wyjąć go jako niezależnego elementu z całej batalii o smoleńską katastrofę, z której PiS wykuwa nowy mit założycielski i traktuje jako sposób na walkę z rządem, a głównie z premierem Donaldem Tuskiem. A opozycja lewicowa nie ma odwagi stanąć po stronie komisji i woli trwać w rozkroku, bo „przecież jest opozycją, która musi być krytyczna wobec rządu”.

Nie da się go też oddzielić od poszukiwania winnych. Raport bez nazwisk traci swoją atrakcyjność i nawet pośpieszna dymisja ministra Klicha owego zapotrzebowania na głowy, które miały polecieć, nie zaspokoiła. A minister Arabski? – dopytywali dziennikarze. W całym raporcie nie ma żadnej okoliczności, która wskazywałaby na pośrednią choćby winę szefa Kancelarii Premiera, a jednak rozpowszechnione jest przekonanie, że Arabski powinien polecieć i tylko jest przez premiera specjalnie chroniony. Za co miałby polecieć? Na to pytanie odpowiedź jest nieważna, ważne, by poleciały głowy i to z wysoka.

Zapowiedź prokuratury wojskowej, że rozważa w przyszłości możliwość postawienia zarzutów, nie wywołała większych emocji, stała się newsem jednego dnia, bo co tam wojskowi, organizatorzy lotu czy szkoleń, ważni są ministrowie. Natomiast na kilka dni przed ogłoszeniem raportu Millera rozpoczęła się gra nieistniejącym jeszcze raportem NIK o organizacji (od wielu zresztą lat) podróży najważniejszych osób w państwie. Chodzi o przecieki, że NIK zamierza wystąpić do prokuratury o postawienie zarzutów ministrowi Arabskiemu. Tą sprawą zajmowała się z wielkim opóźnieniem sejmowa komisja kontroli państwowej. Jej przewodniczący, tak się składa, że poseł PiS, od maja nie miał czasu na zwołanie posiedzenia, aby zareagować na działania NIK, na które poskarżył się minister Arabski (chodzi o nieudostępnienie ministrowi dokumentów, w które miał prawo wglądu). Aby było ciekawiej, kontrolę nadzoruje wiceprezes NIK, który był zastępcą szefa kancelarii premiera Jarosława Kaczyńskiego, a więc bada okres, kiedy sam podejmował decyzje. Przygotowania do prezentacji raportu Millera trwały więc na wielu frontach, nie tylko w komisji Macierewicza snującej coraz bardziej baśniowe scenariusze.

Na tej fali premier złożył w ofierze ministra Bogdana Klicha, który – czy Donald Tusk tego chce czy nie – w opinii publicznej będzie uchodził za odpowiedzialnego za katastrofę. Tak działa ten mechanizm i dlatego zapewne byłoby lepiej, aby ta decyzja zapadła natychmiast po katastrofie, kiedy to odpowiedzialność polityczna była kwestią wyraźną, zrozumiałą i nie mieszała się z żadną inną. Teraz jest już za późno, bo zbyt wiele mitów narosło wokół tej katastrofy, uruchomiły się różne lobby, także w wojsku, które nie ma powodu do zadowolenia z raportu. Poza tym trwa kampania wyborcza, w której wielu przymierza się do rządzenia, w tym SLD mający swego pewniaka na ministra obrony narodowej, posła Stanisława Wziątka. W tym splocie interesów Bogdan Klich musiał się poddać.

Ale tak naprawdę trzeba zmian, także o charakterze konstytucyjnym. Wojsko, o ile ma być sprawnie cywilnie kontrolowane, nie może mieć dwóch panów, a więc ministra obrony i prezydenta. Minister Klich chciał zmiany na stanowisku dowódcy sił powietrznych (wystarczy zajrzeć do raportu, by zobaczyć, ile zaniedbań i postulatów kierowanych jest pod adresem właśnie dowództwa tych sił). Nie godził się na to prezydent Lech Kaczyński, bo gen. Błasik uchodził za jego ulubionego generała, a powołania na stanowiska w wojsku to gestia prezydenta.

Klich mógł więc ulec albo trwać w nieustannej awanturze z prezydentem. Uległ i dowódcy nie zmienił. Nie jest żadną tajemnicą, że poszczególni generałowie wyrabiali sobie pozycję albo u prezydenta, albo u ministra, że zawsze mieli jakąś instancję odwoławczą. Jeśli ktoś się dziwi, dlaczego całe dowództwo sił zbrojnych znalazło się na pokładzie Tupolewa, mimo że po katastrofie Casy było zalecenie, aby nie wsiadać do jednego samolotu (powołuje się na nie raport komisji Millera), to dziwić się nie powinien. Inny niż prezydencki samolot byłby oznaką degradacji, znakiem, że może jest się w złych stosunkach z prezydentem. Tę ustrojową wadę powinni byli już dawno zauważyć politycy, a ciągle zauważyć jej nie chcą.

PiS, zanim jeszcze raport się pojawił, postawił mu trzy warunki wiarygodności. Musi być „prawdziwy”, odkłamać kłamstwa MAK na arenie międzynarodowej, a osoby odpowiedzialne muszą odejść z polityki. Takie stanowisko partii przedstawił jej rzecznik Adam Hofman. Biorąc pod uwagę to, co wcześniej mówił Antoni Macierewicz i co autoryzował prezes Jarosław Kaczyński, „prawdziwy” byłby raport opisujący zmowę Tuska z Putinem, zamach (na przykład wyjaśnienie sposobu obezwładnienia samolotu 15 m nad ziemią lub uznający, że całą historię z uderzeniem w brzozę wymyślili Rosjanie).

I PiS tego się trzyma. Po prezentacji raportu nie podjął nawet próby merytorycznej polemiki, bo tego nie jest w stanie zrobić. Jest w stanie przeprowadzić akcję polityczną i do niej przystąpił. Prezes Kaczyński stwierdził więc natychmiast, że Tusk nie ma honoru, bo powinien odejść, tak jak i Radosław Sikorski oraz inni, bo zawiodło państwo, państwo pada na kolana (to ulubione frazy PiS, chętnie podchwytywane przez publicystów i lewicową opozycję) i trzeba wybrać premiera Kaczyńskiego, a wtedy Polacy i świat poznają prawdę.

Jeszcze przed opublikowaniem raportu przygotowano specjalny telewizyjny spot z domagającymi się prawdy Marią i Lechem Kaczyńskimi, jedynymi sprawiedliwymi w tym morzu bezprawia i tchórzostwa. Sięgnięto więc po broń najcięższego kalibru. PiS nie ukrywa, że raport nie obchodzi ich partii, a więc nie obchodzą ich rzeczywiste przyczyny katastrofy. PiS obchodzi wygranie wyborów za pomocą smoleńskiej tragedii.

Śledztwa prokuratorskie zapewne potrwają jeszcze wiele miesięcy. Można się spodziewać, że teraz na nie przeniesie się zainteresowanie mediów, polityków i opinii publicznej, a przynajmniej tej jej malejącej części, która jeszcze tą katastrofą żyje. Wczesną jesienią ma się pojawić raport NIK, w którym z pewnością będą nazwiska, bo po to powstaje. Będziemy więc mieli zalew innych dokumentów, dla opinii publicznej o wiele bardziej sensacyjnych, będziemy też mieli kolejne rewelacje zespołu Macierewicza dla podtrzymania wiary wierzących w spiski.

Najwyraźniej jednak ogłoszenie wyważonego, merytorycznego raportu nieco atmosferę uspokoiło. Nawet jeśli opinia publiczna, zagrzewana przez media i polityków, zbyt wiele oczekiwała. Co nie znaczy, że nowy minister obrony Tomasz Siemoniak nie powinien zacząć porządków w wojsku – także od dymisji, niekoniecznie pokazowych – tam gdzie są najsłabsze, wskazane przez raport punkty. Bo do tego ten dokument ma służyć, jeśli nie ma stać się tylko piłką w politycznej grze.

Polityka 32.2011 (2819) z dnia 02.08.2011; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Suche fakty"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną