Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Grzechy Grzecha

Lider Sojuszu gra na siebie

Napieralski dostał dobrą szkołę cynizmu. Szkoda, bo nie zauważył, że w dzisiejszych czasach hasła programowe są jak sztandary na polu bitwy – wokół nich grupują się wyborcy. Napieralski dostał dobrą szkołę cynizmu. Szkoda, bo nie zauważył, że w dzisiejszych czasach hasła programowe są jak sztandary na polu bitwy – wokół nich grupują się wyborcy. Piotr Małecki / Agencja Gazeta
Miał być trójskok – wybory prezydenckie, samorządowe, parlamentarne. Za każdym razem SLD miał rosnąć. Tak by teraz, jesienią, mieć 18–20 proc. poparcia. I jak równy z równym wejść w koalicję z Platformą. Tak zapowiadał Grzegorz Napieralski.
Grzegorz Napieralski najpierw był Zapatero i pohukiwał na Kościół. Potem pohukiwać przestał. Więc na razie nie wiadomo, czy jest za, czy przeciw.Matloch Danuta/Fotorzepa Grzegorz Napieralski najpierw był Zapatero i pohukiwał na Kościół. Potem pohukiwać przestał. Więc na razie nie wiadomo, czy jest za, czy przeciw.

Kampania właśnie się rozkręca, wiele rzeczy może się zmienić, bo Polacy podejmują wyborcze decyzje w ostatniej chwili, ale przecież taki scenariusz jest coraz mniej prawdopodobny. A jeśli tak, to spojrzenia kierują się na przewodniczącego: cóżeś zepsuł, kapitanie? Czy coś zepsuł? Może nie tyle zepsuł, ile zmienił.

Jego Sojusz jest inny od Sojuszu Kwaśniewskiego czy Millera. To nieprawda, że Napieralski przespał czas od czerwca 2008 r., kiedy przejął partię. Systematycznie, miesiąc po miesiącu, dokonywał w niej przesunięć, jednych awansując, drugich wyrzucając, przebudowując partię według własnego uznania.

„Starzy generałowie nie wygrywają współczesnych bitew” – powtarzał. I zmieniał SLD nie tylko kadrowo czy organizacyjnie, ale i mentalnie. Tu wykazał się wielkimi talentami. Można zresztą śmiało mówić, że jeśli chodzi o wewnątrzpartyjne gry, personalne roszady, obietnice, Grzegorz Napieralski to ścisła czołówka III RP. Filozofia zmiany, którą przeprowadził w SLD, była jedna – więcej władzy w rękach przewodniczącego. I ją ma.

Walka o pozycję

Dawny Sojusz był ugrupowaniem, nazwijmy to, wielonurtowym. Byli tu ludzie od Millera, ludzie od Kwaśniewskiego, Smolna, Ordynacka, swoją pozycję miał Śląsk, swoją związki zawodowe. Przyjaźń w Sojuszu była przeważnie szorstka. Ale to wszystko jakoś się ucierało, ci ludzie wspólnie występowali na konferencjach, w kampaniach, decyzji w partii nie podejmował jeden wódz, ale grono liderów (Kwaśniewski, Miller, Szmajdziński, Borowski, Cimoszewicz, Oleksy, Janik…). Warto zresztą poczytać ich wspomnienia – jak przekonywali się do rana w sprawie różnych rozwiązań – o program prywatyzacji, o NATO, o popiwek i tak dalej. Tak długo, aż wreszcie wspólny pogląd został utarty.

Dziś w SLD jest przewodniczący, dwójka wiceprzewodniczących – raczej dekoracyjnych niż rzeczywistych – Katarzyna Piekarska oraz Longin Pastusiak, i nic. Przez półtora roku nie uzupełniono wakatów po Jolancie Szymanek-Deresz i Jerzym Szmajdzińskim. I – co ciekawe – nawet nikt się o to głośno nie upominał. Zarząd jest ciałem formalnym. Partia de facto kierowana jest jednoosobowo. Z wszystkimi tego konsekwencjami.

Tak chciał Napieralski. Jeżeli dawny Sojusz chlubił się, że wszyscy dobrze się w nim czują i każdy znajdzie dla siebie miejsce, to ostatnie lata upłynęły pod znakiem zmagań z wewnętrznym wrogiem. Owszem, takie rozgrywki były w SLD już wcześniej, także za Olejniczaka, ale Grzegorz Napieralski uczynił je ważnym elementem działania.

Najpierw więc wrogiem był LiD (sojusz z dawną Unią Wolności), bo „obcy” zabierali miejsca na listach; potem Socjaldemokracja Borowskiego, bo trzeba było wyeliminować konkurencję na lewicy; następnie Lech Nikolski i Krzysztof Janik, potem były szef partii i konkurent Olejniczak; wreszcie przewodniczący skłócił się z Cimoszewiczem, potem padło na Arłukowicza, bo nie chciał kandydować na prezydenta Szczecina, a teraz odpadli Rosati, Martyniuk i Gintowt-Dziewałtowski. No i, zdaje się, do tego grona zdążył załapać się Włodzimierz Czarzasty.

Potrafię zrozumieć takie działanie – że oto młody przewodniczący walczy o swoją pozycję, o to, żeby nie weszli mu na głowę, żeby partia mu się nie rozsypała, i ścina opozycję wewnętrzną. Tylko dlaczego wciąż ścina i ścina, i… ciągle ma co ścinać? Kwaśniewski czy Miller potrafili to robić inaczej. Raczej pozyskiwali ludzi, a nie ich wypychali. Wciągali w swą orbitę działaczy dawnej Unii Demokratycznej, PSL, tzw. niezależnych fachowców. Dlaczego tak się dziś nie dzieje? Czy Napieralski działa tak, bo zmuszają go do tego okoliczności, czy dlatego, że taki jest?

Za, czy przeciw

SLD po 2005 r. to było rojowisko rozdrażnionych pszczół. Partia trzech byłych premierów, wielkiej gromady byłych ministrów, ugrupowanie poobijane i upokorzone. Pomysł, by oddać przywództwo nad nią 30-latkom, był koncepcją na uspokojenie, na przejście do lepszych czasów. W gruncie rzeczy nie ma co się dziwić, że w takich okolicznościach jeden z nich skorzystał z sytuacji i wziął władzę, która leżała na podłodze.

Pamiętajmy też, że Napieralski nie był w braniu tej władzy nowicjuszem. Wcześniej przebijał się w szczecińskich strukturach SLD, wycinając przeciwników. Został też szefem eseldowskiej młodzieżówki, a w 2004 r., o czym nikt już nie pamięta, wykorzystując hasła, że partię trzeba odmłodzić, wskoczył na stanowisko wiceprzewodniczącego SLD.

To było całe jego życiowe doświadczenie. Nauczył się, że pozycja polityka, działacza zależy do tego, jak ustawi się w partii. Jaką zbuduje się spółdzielnię. I taki jest do dziś. Aparat to dla niego główny punkt odniesienia. Czuje, jak bije jego serce. Co widać było po tym, jak układał listy wyborcze – mógł narazić się każdemu, byle tylko nie lokalnym strukturom.

Dlaczego nie nauczył się więcej? A czy, zadając to pytanie, nie stawiamy za wysoko poprzeczki?

Grzegorz Napieralski ma 37 lat. Gdy tyle lat miał Jarosław Kaczyński, podawał książki w czytelni na uniwersytecie. 37-letni Leszek Miller zaczynał pracę w KC PZPR jako prosty instruktor. Gdy 37 lat miał Donald Tusk, właśnie lizał rany po klęsce KLD w wyborach 1993 r. i planował przeskok na inną polityczną szalupę, czyli fuzję z Unią Demokratyczną i powołanie do życia Unii Wolności. W jeszcze gorszej sytuacji w tym wieku był Waldemar Pawlak, który po czasach premierowania właśnie tracił stanowisko przewodniczącego PSL na rzecz Jarosława Kalinowskiego. I nadchodził dla niego czas politycznej smuty.

Jedynie Aleksander Kwaśniewski jako 37-latek już błyszczał pełnym blaskiem – liderował Socjaldemokracji i mógł cieszyć się z wyniku wyborów 1991 r., w których jego partia zajęła drugie miejsce. I już było wiadomo, że będzie ważną siłą w Polsce. Ale Kwaśniewskiemu wszystko przychodziło łatwiej i szybciej. Grzegorz Napieralski nie wygląda więc najgorzej. Mówi i opowiada jak 37-latek.

 

Kłopot w tym, że zasiada w fotelu skrojonym na kogoś kilkanaście lat starszego. Zasobniejszego w wiedzę, doświadczenie, spokój, umiejętności przekazywania własnych myśli. Ale czy tego nie widzieli w SLD? W partii starych politycznych wyjadaczy?

Owszem, widzieli. Ale ponieważ jeden drugiemu patrzył na ręce, oddali miejsce Napieralskiemu. Tak naprawdę on był zagrożony tylko raz, w grudniu 2009 r., kiedy zbliżała się konwencja SLD. Mówiono wówczas, że może go zastąpić Jerzy Szmajdziński.

Ale Szmajdziński uważał, że nie jest to dobry pomysł. Że najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy partia wystawi młodego lidera, a ci starsi i doświadczeni będą czuwać nad jego rozwojem i karierą. W ten sposób SLD uniknie wyniszczających wojen wewnętrznych, zajmie się walką o wyborców, zamiast zajmować się sobą. A młody lider po jakimś czasie dojrzeje. Sam dojdzie do wniosku, że siłą lewicy jest dogadywanie się, a nie wycinanie.

Tak powstała umowa, że Napieralski będzie przewodniczącym, a Szmajdziński – kandydatem na prezydenta. Że ten pierwszy odwoływał się będzie do młodszego elektoratu, a ten drugi – do tradycyjnych wyborców. Tę umowę zerwała katastrofa smoleńska, a zakończyła udana dla Napieralskiego kampania wyborcza. Bo po niej poczuł, że wreszcie kontroluje Sojusz. Wydawało się, że to jest idealny moment, by pogodzić się z partyjnymi przeciwnikami, tymi prawdziwymi i tymi, których o nieprzyjaźń podejrzewał, zakreślić pola wpływów, rozpocząć debatę programową. Ale nic takiego nie nastąpiło. Odpuszczono 1 maja, podobnie jak 22 lipca, a później 1 sierpnia. Pół Polski dyskutowało – oni milczeli. Czy znaczy to, że Sojusz nie ma nic do powiedzenia?

Grzegorz Napieralski najpierw był Zapatero i pohukiwał na Kościół. Potem pohukiwać przestał. Więc na razie nie wiadomo, czy jest za, czy przeciw. W międzyczasie bronił emerytur pomostowych, płacy minimalnej i budował SLD jako partię lewicy pracowniczej. Była w tym jakaś logika, ale cóż po niej, kiedy nagle zobaczyliśmy, że Sojusz podpisuje umowę z Business Center Club. I tak w kółko.

Wydaje się zresztą, że letni stosunek Napieralskiego do spraw programowych ma głębsze uzasadnienie. On jest w polityce wystarczająco długo, by wiedzieć, że te różne zapisy są jak dekoracje. Że nie tacy jak on wodzowie bez mrugnięcia okiem porzucali swoje zapowiedzi, jeżeli tylko taka była polityczna potrzeba. Że Miller wdzięczył się do Kuklińskiego, że Jarosław Kaczyński zostawał gospodarczym liberałem, a Donald Tusk rezygnował z podatkowej zasady 3 razy 15.

Głośno i z przytupem

Napieralski dostał dobrą szkołę cynizmu. Szkoda, bo nie zauważył, że w dzisiejszych czasach hasła programowe są jak sztandary na polu bitwy – wokół nich grupują się wyborcy. Więc trzeba o nie dbać. Zresztą Sojusz kadrowo zawsze był silny. Zawsze grupowało się wokół niego grono poważnych ekspertów, ekonomistów, socjologów. Posłowie SLD należeli do najlepiej przygotowanych. I to wszystko gdzieś zniknęło. Tak jakby uznano, że polityką jest układanie list wyborczych i konferencje prasowe.

Kolejny duży błąd Napieralski popełnił, planując kampanię wyborczą. Najpierw uwierzył, że skoro sam jest na lewicy, to wyborcy lewicowi i tak do niego przyjdą. A potem założył, że kampania będzie podobna do prezydenckiej, więc uznał, że poprowadzi ją podobnie.

A jeżeli tak sobie założył, to przecież niepotrzebni mu byli wewnątrzpartyjni kontestatorzy, których jednym ruchem się pozbył. I niepotrzebni sojusznicy, chyba że do dekoracji. I nagle zaczęły się schody. Bo jednych przygarnęła Platforma, a drugich – Palikot. I to wszystko przy światłach jupiterów, głośno i z przytupem.

Sojusz, zamiast rozwijać się na kolejne środowiska, zaczął sam być oskrobywany to z jednej, to z drugiej strony. Odbiło się to i na sondażach, i na samym Napieralskim, którego media zaczęły szczypać. Że nieporadny, że bez charyzmy, że nie ma refleksu Millera i ciepła Kwaśniewskiego. I ci sami działacze, którzy pół roku temu bili mu brawo, zaczęli kręcić nosem. W prywatnych rozmowach. Bo w oficjalnych są pełni optymizmu.

Oficjalnie jest tak, że gdyby SLD miał wciąż „Trybunę”, to pewnie codziennie ukazywałaby się z okładką „Grzesiu muuusisz”. Bo dla polityków Sojuszu wyborczy wynik to sprawa niemal życia i śmierci. Bo 13 proc., czyli wynik LiD z 2007 r., uznają za klęskę. A 15,2 proc., czyli wynik wyborów do sejmików wojewódzkich sprzed roku, za minimum przyzwoitości.

Dlatego na konwencji SLD obok Napieralskiego staje Kwaśniewski, obok niego Miller, a obok Millera Olejniczak. Tak nakazuje zwyczaj zakorzeniony w tej partii. Tamtej starej partii, której już nie ma.

 

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Przegląd”.

Polityka 38.2011 (2825) z dnia 14.09.2011; Ogląd i pogląd; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Grzechy Grzecha"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną