Medycyna zna pojęcie objawów nieswoistych, które mogą zwodzić lekarzy, zamazywać rzeczywisty obraz kliniczny. I kiedy wszyscy zajmują się błahymi syndromami, istota problemu leży gdzie indziej. Tak jest dzisiaj z polską polityką i napięciami, które w niej występują. Konflikt Donalda Tuska z Grzegorzem Schetyną – któremu poświęcono setki artykułów i programów telewizyjnych – nie ma żadnego merytorycznego znaczenia, bo za hipotezą, że Schetyna jest zapalonym reformatorem, a Tusk kluczącym, małostkowym kunktatorem, nie przemawiają żadne twarde fakty.
Ten spór wyraża zupełnie inne napięcie. Tusk zdobył władzę, teraz chce ją potwierdzić, skonsolidować, dopełnić, nabrać wysokości. To naturalny proces przetwarzania wyników wyborów w praktyczną siłę. Towarzyszy temu wiele nieistotnych zjawisk i fantomów, które zasłaniają istotę problemu w tym sensie, że nie oddają samotności Tuska, jego dramatu zwycięzcy.
Jak zatem nie popsuć tego zwycięstwa, jak przeprowadzać zmiany, których obywatele nie pragną i ich potrzeby zapewne nie rozumieją? Przy tak niestabilnej sytuacji ekonomicznej na świecie dobre zdawałoby się rozwiązanie nagle może się okazać koszmarną pomyłką; jeszcze bardziej rośnie więc pokusa, aby nie podejmować ryzykownych działań, reagować na bieg zdarzeń. Skoro tkwi się w grząskim bagnie niepewności, czy nie lepiej zaprzestać gwałtownych ruchów i raczej trzymać się kępek stałego gruntu?
Zwłaszcza że – jak uczy doświadczenie – niewiele istotnych systemowych zmian da się wprowadzić w ramach współczesnych, rozdyskutowanych czy wręcz rozhisteryzowanych demokracji. Tusk wprowadził dwie przez cztery lata: skorygowanie emerytur pomostowych i reformę OFE. Być może w nadchodzących czterech latach udadzą mu się dwa podobne ruchy i nie więcej.