Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Trupa z prowincji

Jarosław Kaczyński po raz kolejny przypomniał, że nie jest liderem PiS, lecz jego właścicielem. I wyrzucił tych, którzy próbowali to zmienić.

Rozłam w PiS wywołał emocje tyleż wielkie, co dziwne. Bo Kaczyński nie zrobił niczego nowego. W kolejnych czystkach jego partia straciła już więcej liderów niż w katastrofie smoleńskiej. Jeśli ktoś się zdumiał, to Ziobro. Na co liczył? Że samotny, starzejący się prezes, niemający niczego poza partią, podzieli się swoją zabawką? Z kimś tak bezbarwnym jak Ziobro?

Uporządkujmy wpierw fakty. Kaczyński bywa despotyczny, okrutny i mściwy, jednak nie te cechy leżą u źródeł kolejnych czystek, lecz charakter stworzonej przez niego partii. A ta jest formacją autorską, ekspresją poglądów i woli swojego prezesa. Mówi się często „partia wodzowska”, ale taka fraza niepotrzebnie kojarzy się z faszyzmem. Tymczasem także w demokracji można uprawiać politykę w oparciu o jednostki, co kiedyś robił Lech Wałęsa, a dziś robi Janusz Palikot. Trzymając się tych analogii, PiS jest Ruchem Poparcia Jarosława Kaczyńskiego albo Komitetem Obywatelskim przy Jarosławie Kaczyńskim. PiS jest partią jednej osoby, jest partią prywatną.

Kaczyński nigdy tego nie ukrywał. Obie swoje partie, PC i PiS, zawsze traktował jak własność. Jako wyraz swoich idei, swoich fobii, swoich intuicji taktycznych. Tych, którzy oponowali, którzy żądali praw dla siebie, Kaczyński natychmiast wyrzucał. Na najważniejsze państwowe funkcje nigdy nie proponował członków partii, ale pozbawionego talentu własnego brata. Obie partie Kaczyńskiego nie były nastawione na interes formacji, lecz działały wedle logiki firmy prywatnej, skupionej na korzyściach i komforcie jej właściciela. Oraz jego rodziny.

Idąc do władzy w 2005 r., Kaczyński szeroko otworzył drzwi do swojej partii. Ale panujących w niej reguł nie zmienił, o czym szybko przekonali się Marek Jurek, Ludwik Dorn, Radek Sikorski czy Kazimierz Marcinkiewicz. W ten sposób Kaczyński przypomniał, że tak zwane osobowości są w PiS świecidełkami, które się wywiesza, aby udawać partyjną drużynę. Ale istotą partii pozostaje jedna osoba. Udawane zdziwienie tym faktem ze strony Joanny Kluzik i Pawła Poncyljusza, a teraz Ziobry i Jacka Kurskiego ma tylko przykryć wstydliwy fakt, że kiedyś wstąpili do prywatnej partii. W której nie byli politykami, ale dworzanami. Ekipą prezesa i nic więcej.

Kolejni rebelianci, których liberia zaczęła uwierać, wychodząc z partii zawsze mówią to samo: że Kaczyński niszczy swoją formację. Jednak cały kłopot w tym, że Kaczyński niczego nie niszczy. Prywatna partia świetnie prosperuje dalej. Odchodzą kolejne znane twarze, a poparcie zostaje bez zmian. Bo dla elektoratu PiS oni wszyscy są nieważni, dla nich się liczy jedna osoba. Skąd ta pozycja Kaczyńskiego, trudno odgadnąć. Czy jest tak charyzmatyczny? Czy tak zręcznie manipuluje ludźmi? Czy po prostu na scenie, na której stoją Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, dla innych zabrakło miejsca? Bez względu na odpowiedź widać jedno: że kolejne rozłamy jedynie potwierdzają potęgę Kaczyńskiego, który na prawicowym marginesie stał się politycznym bogiem. Niezwyciężonym i nieśmiertelnym. Niepodzielnie panującym nad wszystkim, co się rozpościera na prawo od Platformy. A walające się dookoła ciała rebeliantów, których po wyjściu z PiS spotkała polityczna śmierć, przypominają wszystkim, kto tu jest królem.

Ziobro próbował umniejszyć skalę sukcesu Kaczyńskiego, dowodził, że nie władza nad prawicą jest ważna, ale władza nad Polską. A tej lider PiS po raz kolejny nie zdobył. Miał sporo racji, bo właśnie w tych wyborach stało się jasne, że Kaczyński zdobył status „wiecznego drugiego”, plasującego się zawsze z tyłu za Tuskiem. Jednak politykom PiS, których Ziobro próbował zrewoltować, ten fakt specjalnie nie przeszkadza. Oni wiedzą, że sukces z 2005 r. raczej się nie powtórzy. Że uciułanie po prawej stronie 30 proc. głosów w sytuacji, gdy rządzi inna prawicowa partia, jest świetnym wynikiem. Że Kaczyński zbiera z prawicowego poletka więcej, niż na nim rośnie.

Odwoływanie się do marzeń o władzy ma też drugi defekt. Otóż polską prawicą nigdy nie kierowała żądza władzy, ale żądza uznania. Bo prawica cierpi na kompleks własnej nieważności, na deficyt własnej powagi, czuje się pogardzana i odrzucona. Tymczasem Kaczyński to zmienił, dostarczył prawicy poczucia własnego znaczenia. Dzięki niemu jest ona liderem opozycji, dzięki niemu prawicowi politycy są stałymi gośćmi mediów. Dla tego świata, tak aspirującego do statusu elit, tak łaknącego szacunku, tak zawistnie mówiącego o salonie, to naprawdę dużo. Polska prawica to dziś prowincjonalna trupa teatralna, na której przedstawienia codziennie przyjeżdżają autokary z całej Polski. I tak będzie przez następne cztery lata. Czego więcej mogą chcieć posłowie PiS? O czym jeszcze może marzyć prawicowy margines?

W zestawieniu z tym stabilnym i szczęśliwym światem dziwić może tylko to, że wyrzucenie Ziobry wzbudziło tak silne emocje. Zwłaszcza że ten polityk nie ma w sobie niczego, co pozwalałoby dostrzec w nim groźnego rywala. Nie ma charyzmy, nie ma osobowości, nie ma poglądów, nie ma swojej misji. Jest prawicową wersją Olejniczaka i Napieralskiego. Zawsze świecił jedynie wielkością prezesa. Powtarzał jego myśli o prawie karnym i dzięki temu został sławnym szeryfem. Ale od tamtego czasu nie wymyślił niczego nowego, a na szeryfa zapotrzebowania już nie ma, nie ta epoka, nie te problemy.

Skąd zatem poczucie ważności tego wydarzenia? Otóż ze względu na nowy ton, który towarzyszy całej sprawie. Po raz pierwszy odezwali się ci, którzy przez lata milczeli, bo nie chcieli krytykować Kaczyńskiego. Ale w ich wypowiedziach pobrzmiewa troska nie o PiS, ale o los formacji, o przyszłość prawicy. Bo coraz wyraźniej widać, że Kaczyński potraktował całą prawicę podobnie jak partię. Nie jest jej liderem, ale właścicielem. Który prawicy używa, a nie jej służy. Który zdobyte poparcie wykorzystuje do własnego celu, jakim jest rodzinna wendeta.

Póki wydawało się, że Kaczyński może obalić Tuska, prawicowe elity przymykały na to oko. Jednak po ostatnich wyborach politycy i publicyści, ci ideowi i pryncypialni, zaczęli krytykować Kaczyńskiego. Na razie łagodnie, jednak z czasem powiedzą to wszystko, co myślą od dawna. Że po Kaczyńskim na prawicy zostaną jedynie zgliszcza. Że nie pozostawi po sobie partii zdolnej do samodzielnego życia, nie zostawi ideowego środowiska, nie zostawi czytelnych politycznych hierarchii. Że jedyną stabilną prawicą okaże się Platforma.

Co ciekawe, jest to prawdziwa diagnoza. Kaczyński zniszczył większość sztandarów, które zastał na prawicy. W szczególności porzucił dawne sztandary religijne i narodowe. Bo jeśli nawet dziś wznosi podobne, to związał je z nowym kontekstem, ze swoimi prywatnymi wojnami. Nic dziwnego, że po kilku latach prawicowy elektorat stał się zakładnikiem Kaczyńskiego. Dziś rezonuje jego poglądami, jego kaprysami, jego cierpieniami. Dla integralnych prawicowców oznacza to kryzys. Dla nich antykomunistyczne hasła i smoleńskie mity to herezje odwracające społeczną uwagę od realnie prawicowych przekazów. Jednym słowem, dla nich Kaczyński jest niszczycielem prawicowej tradycji.

Dzięki posiadaniu prywatnej partii Kaczyński nie tyle odbudował prawicę, co zręcznie ją wykorzystał. Zgromadził jej siły, ale użył ich do własnych celów. Marek Jurek sygnalizował to kilka lat temu, ale dziś ta świadomość staje się powszechniejsza. Co wieszczy nowy, na razie raczej ideowy spór. Między dwiema prawicami. Między tradycjonalizmem a kaczyzmem. Między wrogami lewicy i postępu a wrogami salonu i Tuska.

Czy Ziobro rozumie rodzące się podziały, czy potrafi z nich skorzystać, trudno to dziś ocenić. Ale to jest jedyna rola, w której mógłby z Kaczyńskim powalczyć. Rola pryncypialnego prawicowca, który wyciąga z prawicowego muzeum stare szyldy, odkurza je i rusza na wojnę z „bezideową” partią Kaczyńskiego. Żmudnie dowodząc prawicy, że prezes potraktował ją jak kolonię, którą bezwzględnie eksploatuje. A na koniec zostawi ją w spadku komuś pokroju swojej bratanicy.

Racjonalność polityczna takiego sporu będzie jednak znikoma. Ziobro przebrany za endeka będzie krytykował socjalistę Kaczyńskiego. To już lepiej, żeby zginął jak PJN.

Robert Krasowski, konserwatywny publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i naczelny „Dziennika”, współtwórca weekendowego dodatku „Europa”. Współzałożyciel warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej i współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Polityka 46.2011 (2833) z dnia 08.11.2011; Temat tygodnia; s. 14
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną