Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Prezydent ma ojcować

Bronisław Komorowski wychodzi spod żyrandola

„Zaufanie do Bronisława Komorowskiego sięga 70 proc. Co pokazuje, że model prezydentury stabilnej, nieco konserwatywnej, trochę wywiedzionej z tradycji sarmackiej, ale bardzo proeuropejskiej, Polaków przekonuje”. „Zaufanie do Bronisława Komorowskiego sięga 70 proc. Co pokazuje, że model prezydentury stabilnej, nieco konserwatywnej, trochę wywiedzionej z tradycji sarmackiej, ale bardzo proeuropejskiej, Polaków przekonuje”. Kancelaria Prezydenta RP
To był tydzień prezydenta: inauguracja nowego parlamentu, dymisja rządu, desygnowanie nowego premiera, Dzień Niepodległości... Bronisław Komorowski coraz lepiej odnajduje się w swojej roli. Ma już własny styl, różniący go wyraźnie od poprzedników.
„Prezydent często podkreśla, że jest uczniem Tadeusza Mazowieckiego i wydaje się, że im dłużej pełni swój urząd, tym bardziej daje znać o sobie ta siła spokoju, której Mazowiecki stał się symbolem”.Kancelaria Prezydenta RP „Prezydent często podkreśla, że jest uczniem Tadeusza Mazowieckiego i wydaje się, że im dłużej pełni swój urząd, tym bardziej daje znać o sobie ta siła spokoju, której Mazowiecki stał się symbolem”.
„Komorowski przeszedł długą polityczną szkołę, ma w sobie odporność pozwalającą na przetrwanie nawet wielkich trudności”.Anatol Chomicz/Forum „Komorowski przeszedł długą polityczną szkołę, ma w sobie odporność pozwalającą na przetrwanie nawet wielkich trudności”.

Premier milczy, premiera nie ma, a więc prezydent przejmuje inicjatywę, by Polska bezrządem nie stała – tak można było jeszcze kilkanaście dni temu odczytywać sygnały płynące z otoczenia Bronisława Komorowskiego. Tydzień minął i ten scenariusz zdecydowanie się nie sprawdził, jest zgoda demonstrowana na każdym kroku. Może nawet demonstrowana zbyt ostentacyjnie, co zawsze sugeruje, że coś było na rzeczy.

Niewątpliwie było. Wprawdzie jeszcze przed wyborami prezydent zapowiadał konsultacje polityczne w sprawie utworzenia nowego rządu, mówił nawet, że niekoniecznie lider zwycięskiego ugrupowania musi otrzymać misję sformowania gabinetu, ale przecież było jasne, że nie mówi tego przeciwko Tuskowi. Dość przypomnieć, że zupełnie serio rozważano wówczas wariant wygranej PiS, którego zdolność koalicyjna jest zerowa, i na tę okoliczność zapewne prezydent Komorowski zastrzegał, że ważne będzie, kto stworzy koalicję większościową i niekoniecznie musi to być zwycięzca wyborów. Mimo oczywistości tego stwierdzenia, przez kilka tygodni dokonywano komentatorskiej egzegezy, by dochodzić często do wniosku, że to także pogróżka pod adresem Tuska.

Poszukiwanie konfliktów przybierało czasem formy kuriozalne. Atmosferę podgrzewali sami politycy, głównie zresztą z partii premiera. Ci coraz śmielej powtarzali, że „im Tusk słabszy, tym Komorowski silniejszy”, że w PO obok spółdzielni Grabarczyka i grupy Schetyny kształtuje się zupełnie pokaźna frakcja „ludzi Komorowskiego” – którzy są zapraszani do prezydenckiego pałacu.

Komorowski, spekulowano, już kiedyś, ku zaskoczeniu Tuska, wypromował Schetynę na marszałka Sejmu, a więc za drugim razem będzie podobnie, tym bardziej że marszałek swoich ambicji pozostania na stanowisku nie ukrywał. Takie wewnątrzpartyjne gry, których echa, często mocno zniekształcone, trafiały do mediów, w atmosferze przedwyborczej niepewności miały swoją dynamikę. Wszyscy pisali powyborcze scenariusze i jednym z bardzo pewnych miała być koalicja trzech partii PO-PSL-SLD; zupełnie poważnie rozważano też wariant PiS-SLD. Zdecydowanego zwycięstwa Platformy prawie nikt się nie spodziewał.

Możliwość stosunkowo łatwego odtworzenia koalicji z PSL była zaskakująca, a porażka SLD i wejście do gry Ruchu Palikota zmieniły sejmową geografię. Tę nową sytuację polityczną należało rozpoznać i wszyscy, zarówno główni aktorzy, jak i ich zaplecza, musieli się z nią oswoić.

Szło to opornie. Kiedy premier wystąpił z pomysłem, aby rząd trwał aż do Nowego Roku, prezydent mu ponoć powiedział: jeśli chcesz, proszę bardzo, ja te śmieszne sytuacje powoływania i odwoływania rządu jakoś przetrzymam, ale tobie będzie zdecydowanie trudniej. I szybko uzgodnili kalendarz mikołajkowy (z exposé 6 grudnia), który w końcu i tak przyspieszono.

Na dodatek, w tych pierwszych powyborczych dniach ludzie z otoczenia prezydenta zauważali kwaśno, że Donald Tusk sam obwołał się premierem, zanim prezydent powierzył mu misję formowania rządu. To wprawdzie w świetle powyborczej arytmetyki było jasne, ale dla prezydenta ambicjonalnie kłopotliwe, bo wyznaczało mu publicznie rolę czysto formalną. Zresztą taką faktycznie ma, jeśli jest większość potrzebna do uzyskania wotum zaufania, ale niekoniecznie pragnąłby, aby było to tak bardzo widoczne. Dlatego prezydent chciał się jednak pokazać i zapraszał kierownictwa poszczególnych partii na rozmowy, co rzeczywiście mogło sprawiać wrażenie, że to on próbuje składać jakąś koalicję.

Nieco później – wciąż pozostając w roli aktywnego uczestnika zdarzeń – zaczął żądać sprawozdań o postępach w tworzeniu nowej-starej koalicji. I kiedy Tusk z Pawlakiem chodzili na rozmowy, które nie kończyły się żadnym komunikatem oprócz oczywistego, że koalicja będzie, w prezydenckiej kancelarii zaczęły się zbierać zespoły przygotowujące reformy. Premier musiał patrzeć na to, najdelikatniej rzecz biorąc, z rosnącym zdziwieniem czy nawet poirytowaniem. Być może rzeczywiście nie powiedział cytowanego często zdania – „Bronek zafundował mi taki cyrk, jakiego nie urządził mi nawet Lech Kaczyński” – ale nawet gdyby powiedział, trudno byłoby mu się dziwić. Tusk cierpi na deficyt świętowania zwycięstwa – można było w tych dniach usłyszeć w szeregach Platformy.

Prawda, fala krytyki, że odkłada powołanie rządu, że znów wraca do polityki drobnych kroków, że nie zapowiada natychmiast głębokich reform, dotknęła go ze zdwojoną siłą. Zwycięstwo wyborcze stało się czymś oczywistym nawet dla tych, którzy jeszcze niedawno przepowiadali porażkę i wyjątkowo trudne trójczłonowe koalicje. Kuluarowe plotki donosiły, że oto „prezydenccy” biorą się teraz do rządzenia, że mają nawet ambicje, aby wejść do jego gabinetu. W tym nastroju oczekiwano, że w bezprecedensowym, jak je określano, orędziu w Sejmie, a potem w Senacie prezydent przejdzie do zasadniczej programowej ofensywy, aby złapać wreszcie premiera w pułapkę reform.

W prezydenckich wystąpieniach w trakcie inauguracyjnego posiedzenia Sejmu nie ma niczego bezprecedensowego. Bezprecedensowy był wyłącznie Lech Kaczyński, który pierwsze posiedzenie Sejmu zbojkotował. Jego poprzednicy wygłaszali okolicznościowe przemówienia, zwane zwyczajowo orędziami. Komorowski zachował się więc zgodnie ze zwyczajem, co więcej, wygłosił w Sejmie bardzo dobre wystąpienie, w którym zapowiedział współpracę z rządem w trudnych czasach i poparcie dla niezbędnych zmian. Premier odwdzięczył się przyspieszeniem w formowaniu rządu i zapowiedzią zmian głębszych, niżby to z pierwszych jego zapowiedzi wynikało. Bo też czasy się zmieniły i widmo gospodarczego spowolnienia staje się coraz wyraźniejsze.

Najbardziej zadowolony z sejmowego wystąpienia prezydenta wydawał się szef jego doradców Tadeusz Mazowiecki, z nieskrywaną radością słuchający komplementów płynących pod adresem Komorowskiego. „Premier ma rządzić, a prezydent ma ojcować” – powtarzał, zastrzegając sobie, w przypadku cytowania, autorstwo tej formuły. Ojcować, czyli opiekować się, sprzyjać, ewentualnie korygować błędy. Rzeczywiście wydaje się, że w ostatecznym rozładowaniu napięć czy nawet różnic zdań, jakie pojawiły się między premierem a prezydentem (być może głównie na tle ambicjonalnym), Mazowiecki, ze swoim spokojem, dużym uznaniem dla Tuska z jednej strony i przywiązaniem do spokojnej, obliczonej na porozumienie prezydentury Komorowskiego z drugiej, odegrał kluczową rolę. Ponad ambicjami dworów z dużego i małego pałacu, ponad partyjnymi niesnaskami. Formuła ojcowania bardzo zresztą do prezydentury Komorowskiego pasuje, a wielka polityczna siła Tuska wcale prezydentowi nie szkodzi.

Obecnie zaufanie do Bronisława Komorowskiego sięga 70 proc. Co pokazuje, że model prezydentury stabilnej, nieco konserwatywnej, trochę wywiedzionej z tradycji sarmackiej, ale bardzo proeuropejskiej, Polaków przekonuje. Chociaż czasem opiniotwórcze elity, chcące wyrazistego przywództwa, nieco się na ową sarmackość i konserwatyzm zżymają. Prezydent nie obraża się, gdy wytyka mu się jego wpadki, przechodzi nad nimi do porządku dziennego, jakby ich po prostu nie zauważał. Z równą bezpretensjonalnością i naturalnością w gronie myśliwych obchodzi uroczystości św. Huberta (i nie ukrywa, że chętnie by sobie znów zapolował), jak i odbiera Wiktora dla Polityka Roku w gronie celebrytów. Ta naturalność jest jego mocną stroną, ale równie mocną jest polityczne doświadczenie i dojrzałość.

Komorowski przeszedł długą polityczną szkołę, wprawdzie nigdy nie był zręcznym partyjnym graczem, nigdy żadnej partii nie zakładał, żadnej też konfliktami nie rozrywał, ale ma w sobie odporność pozwalającą na przetrwanie nawet wielkich trudności.

W tym roku w Święto Niepodległości nie było już namiotu Solidarnych 2010 pod prezydenckim pałacem, a jeszcze 3 maja demonstrowali bez przerwy i bez przerwy przez megafony płynęły żądania dymisji „zdrajców” Komorowskiego i Tuska. Prezydent przetrwał ten czas burzy i naporu i niezmiennie zaprasza Jarosława Kaczyńskiego, gdy są polityczne okazje, co nie zmniejsza jego krytycyzmu wobec postępowania prezesa PiS.

W polityce orderowej pozostaje poza podziałami politycznymi, czemu ostatnio dał wyraz honorując orderami Orła Białego Zbigniewa Romaszewskiego i Andrzeja Wielowieyskiego – seniorów demokratycznej opozycji i demokratycznych przemian, dziś znajdujących się w zupełnie różnych obozach – oraz przyznając wysokie odznaczenia twórcom Muzeum Powstania Warszawskiego, z podkreśleniem przy okazji zasług swego poprzednika. Można to uznać za politykę oczywistych gestów, ale są też one esencją polityki, są powrotem do czasów, kiedy w polityce chodziło jeszcze o jakieś dobro wspólne.

Komorowski świadomie nawiązuje do dziedzictwa Solidarności, o czym świadczy także często krytykowany skład jego kancelarii, gdzie istotne role odgrywają ludzie demokratycznej opozycji, czy urządzane u prezydenta okolicznościowe imprezy. Przy okazji rocznicy wyborów 4 czerwca w belwederskich ogrodach słuchano piosenek ze strajków sierpniowych i stanu wojennego z prawdziwym wzruszeniem, choć wykonawcy mocno już się postarzeli i głosy czasem ich zawodziły. Nie miało to jednak znaczenia wobec intensywności wspólnego przeżycia i wspólnej pamięci.

Bronisław Komorowski nie usiłuje zdejmować żyrandola, który nad jego prezydenturą zawiesił Donald Tusk, gdy sam rezygnował ze startu w wyborach. W każdym razie nie widać, aby miał kompleksy z powodu nazwania prezydentury strażnicą żyrandola. Prezydent nie był i nie jest specjalistą od kreowania konfliktów, nie boi się jednak ani weta, ani przesyłania rządowych ustaw do Trybunału Konstytucyjnego. Nie nadużywa jak jego poprzednik tej możliwości, ale nie cofa się, nawet gdyby miał pokrzyżować rządowe plany.

Premier Tusk nabrał zdecydowanie większego szacunku dla urzędników i już nie szermuje tak łatwo hasłem taniego państwa, gdy – jak sam przyznaje – dostał po łapach od Trybunału Konstytucyjnego za próbę mechanicznego ograniczenia zatrudnienia w administracji, co prezydentowi wydało się, i słusznie, niezgodne z konstytucją.

Prezydent często podkreśla, że jest uczniem Tadeusza Mazowieckiego i wydaje się, że im dłużej pełni swój urząd, tym bardziej daje znać o sobie ta siła spokoju, której Mazowiecki stał się symbolem i którą Komorowski po prostu przejmuje, bo wieloletni horyzont prezydentury temu sprzyja. Co nie znaczy, że nie ma i nie będzie różnic zdań czy nawet ostrzejszych sporów między pałacami. Wydaje się jednak, że bardziej skłonne do nich są zaplecza polityczne niż główni aktorzy.

Premierowi na trudne czasy potrzebny jest prezydent, który ma niezłe stosunki z wieloma ugrupowaniami, bo to może być kadencja zmieniających się rządów i koalicji, stąd rosnąca rola rozmów gabinetowych. Potrzebny jest prezydent, który ma samodzielny autorytet i pewien dystans do partyjnych gier.

Z kolei prezydentowi potrzebny jest silny premier, bo Komorowski jest po prostu państwowcem i niezależnie od własnych ambicji – w tym zapewne chęci wystartowania po kolejną prezydencką kadencję – ma świadomość, że sporo można zrobić wspólnie. Model prezydentury tworzącej konflikty i żywiącej się konfliktami mamy już za sobą. Nic nie wskazuje, by obecny prezydent i premier byli zwolennikami takiego modelu.

Polityka 47.2011 (2834) z dnia 16.11.2011; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Prezydent ma ojcować"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną