Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ucieczka do przeszłości

Unijne fobie i kompleksy polskiej prawicy

„Zdarza się, że średniej wielkości kraj ma lęki kraju małego, ale retorykę i ambicje – dużego. Z połączenia tych dwóch syndromów pojawia się specyficzna agresywna, złośliwa defensywa”. „Zdarza się, że średniej wielkości kraj ma lęki kraju małego, ale retorykę i ambicje – dużego. Z połączenia tych dwóch syndromów pojawia się specyficzna agresywna, złośliwa defensywa”. Mirosław Gryń / Polityka
Okrzyki na temat zagrożonej polskiej niepodległości brzmią jak majaczenia. Ale ma to swój cel: uruchomić narodowe fobie i obsesje. I czekać na katastrofę, po to, aby zapanował Jarosław Polskęzbaw.
„W obawach przed Unią kryje się kompleks zniewolenia, jakiejś genetycznej gorszości, strach, że akurat Polska najwięcej straci ze swojej podmiotowości w ramach Unii”.Mirosław Gryń/Polityka „W obawach przed Unią kryje się kompleks zniewolenia, jakiejś genetycznej gorszości, strach, że akurat Polska najwięcej straci ze swojej podmiotowości w ramach Unii”.
„Prawicowa prasa pisze z nieskrywaną zjadliwością o kompleksie elit, który każe im zawsze szukać silniejszego patrona, zewnętrznej metropolii, która mentalnie i ekonomicznie kolonizuje Polskę”.Mirosław Gryń/Polityka „Prawicowa prasa pisze z nieskrywaną zjadliwością o kompleksie elit, który każe im zawsze szukać silniejszego patrona, zewnętrznej metropolii, która mentalnie i ekonomicznie kolonizuje Polskę”.

Lider PiS ujął rzecz po swojemu w „Rz”: „Propozycje Sikorskiego grożą rozpadem obecnej Unii i zastąpieniem jej jakimś kadłubowym tworem o nieznanej konsystencji, choć – jak żartuje Niall Ferguson – chodzi po prostu o odtworzenie Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego”. Kaczyński ratuje więc Unię przed Sikorskim.

„Padają pomysły – pisze z kolei Piotr Semka w „Uważam Rze” – by w ratunku przed kryzysem euro »uciekać do przodu«, tworząc sfederalizowane Stany Zjednoczone Europy. (…) Retoryka podkreślająca znaczenie suwerenności łatwo definiowana jest jako anachroniczne głosy z dawnego minionego świata”. I odwołuje się do pokolenia legionistów Piłsudskiego, które w odróżnieniu od innych kwestie suwerenności Polski traktowało „śmiertelnie poważnie”. Bracia Karnowscy, przepytując profesora Andrzeja Nowaka, zastanawiają się, dlaczego do wygłoszenia hołdu wobec Niemiec wybrano właśnie Polaka, znaczy Sikorskiego. Stanisław Żaryn dodaje w Internecie: „Polska rządzona przez PO jest jak kelner, usługujący możnym. Czeka na rozkazy i liczy na napiwek”. Marek Magierowski kończy swój tekst w „Uważam Rze” buńczucznym pytaniem: „A ja jestem Polakiem. I co mi zrobicie?”.

Polski wigwam i IV Rzesza

Nikt mu nie chce nic robić, ale to nie ma znaczenia, bo wróg zostaje wykreowany na zapas. Pojawiło się już nawet na blogach ładne określenie, takie pasujące do prawicowej kindersztuby – federaści.

Zdarza się, że średniej wielkości kraj ma lęki kraju małego, ale retorykę i ambicje – dużego. Z połączenia tych dwóch syndromów pojawia się specyficzna agresywna, złośliwa defensywa. Jej cechą jest ucieczka w historię, operowanie symbolami i skojarzeniami prostymi aż do bólu i niewiele wnoszącymi do dzisiejszych problemów. I typowa dla naszej prawicy histeryczna projekcja: jedno przemówienie, kilka warunkowych propozycji Sikorskiego, uruchomiły wizje zagarniętego państwa i wydziedziczonych z ziemi, tułających się bez sensu po kontynencie Polaków.

Słyszymy już nie tylko o tym, że Polska jest uzależniona od kondominium niemiecko-rosyjskiego, ale że jest kolonią, indiańskim rezerwatem. A przynajmniej takim niedługo zostanie, jeśli nadal Tusk i Sikorski będą zdradzali polskie interesy, oddawali Brukseli, a tak naprawdę Niemcom, polską suwerenność i pracowali na rzecz zbudowania wielkiej IV Rzeszy. Wszystkie zabiegi premiera i ministra, by znaleźć się przy wspólnym stole negocjacyjnym Europy, określane są jako niesłychane i zdradzieckie. Oto Polska za chwilę straci niepodległość, zwłaszcza że żadna władza jej nie broni, ba, wręcz tej kapitulacji sprzyja. Wrogi i głęboko nieufny stosunek do Rosji i Niemiec, czego dowody dawało PiS w przeszłości i daje dzisiaj, jest stałym, historycznym elementem tej wersji polskiej geopolityki (Polska między młotem i kowadłem), nowym zaś w pewnym zakresie stosunek do Unii Europejskiej postrzeganej jako parawan dla obcej dominacji.

Bruksela traktowana jest raczej jako (wymuszony) sojusznik, dawca dóbr, które zresztą trzeba z niej wydzierać, bo w jej wnętrzu czai się jakaś antypolskość. Można powiedzieć nawet mocniej. Unia jest traktowana przez prawicę jako twór wobec Polski zewnętrzny, jeszcze jeden podmiot zagrażający suwerenności. Czyli należymy do sojuszu, który jest nam wrogi, zagrażamy sami sobie.

Sami na swoim

Polska jest sama i taką też powinna być, bo tylko w ten sposób ochroni swoją suwerenność; jak ognia musi unikać wszelakich zależności i podległości. Co najwyżej może szukać jakichś aliansów i porozumień gdzieś na zapleczu, przeciwko imperializmowi możnych. Najpoważniej zaczęto więc wyliczać, że po dodaniu do siebie potencjałów demograficznych Polski, Czech, Słowacji i Rumunii można byłoby – tak mniej więcej w dwóch trzecich – równoważyć przewagę Niemiec.

Szukanie sojuszy ze słabszymi, nawet jeśli nie gwarantują oni Polsce żadnego bezpieczeństwa, ma dawać poczucie siły, czy wręcz dominacji, schlebiające narodowej dumie. Nie gwarantują, ale i nie zagrażają – to jest prawicowa logika biedamocarstwowa.

Takim kalkulacjom i awersjom wobec Brukseli towarzyszy nieprzemijająca miłość do Stanów Zjednoczonych, zawierzenie, że w nich jest zawsze ostatnia nadzieja dla porzuconych i gwarancja dla polskich interesów narodowych. Że Ameryka po „powrocie do Europy” weźmie Polskę pod swoją kuratelę. Każda amerykańska rakieta, nawet bez ładunku, ale z plutonem marines, jest więcej warta niż jakiekolwiek euro. Już mniejsza o to, w kogo ta rakieta miałaby być dzisiaj wymierzona, byle celowała w cokolwiek.

Niemniej, ta konstrukcja nienawiści i nieufności do wszystkiego, co europejskie i sąsiedzkie, potrzebuje jakiegoś patrona, którego można rzucić przed oczy sceptykom jako ratunek ostateczny. Z tym że nie ma żadnej gwarancji, że Obama przegra przyszłoroczne wybory, więc na porządnego, konserwatywnie wrażliwego Busha bis trzeba będzie czekać latami.

Wedle tej nadrzędnej logiki z Unii należałoby się wypisać i pójść na swoje, samotnie płynąć przez oddzielną, uczciwą historię. Jak czyni to Wielka Brytania. Tego jednak jasno nie można powiedzieć, bo ludzie – w ogromnej większości zadowoleni z naszego udziału w UE – po prostu tego nie kupią. Pełno więc tu hipokryzji i fałszu, gdyż w tej realpolityce nie liczy się i nie waży, czyli nie robi się tego, co powinno się robić w polityce odpowiedzialnej, dopasowanej do rzeczywistości.

W ogóle nie prowadzi się żadnych rachunków ekonomicznych, nie projektuje się rozwoju na przyszłe lata, nie mówi się, jak będzie wyglądał budżet Polski i Polaka, gdybyśmy znaleźli się poza Unią. Nie przedstawia się bilansu importu i eksportu, nie pokazuje głębokich i faktycznych, bardzo korzystnych więzi polskiej ekonomii z produkcją i rynkami na Zachodzie. Odrzuca się za to wszelakie projekty reform przedstawione wstępnie w exposé premiera, proponując w zamian populistyczną obronę starego porządku, faktycznie sprzyjającego pogłębieniu wszystkich dzisiejszych kłopotów. Oznacza to strategię katastrofy, która miałaby doprowadzić Polskę do gospodarczego i politycznego punktu zero i upadku obecnej władzy.

Paradoksy patrioty

Polska prawica pod hasłem realizmu sprzedaje niebezpieczne utopie. Mami się publiczność opowieścią, że najlepiej byłoby, gdyby zostały zachowane wszelakie przywileje i korzyści, które daje przynależność do Unii: otwarte granice i możliwości pracy, wielkie dotacje, wolny handel – a jednocześnie Polska zachowałaby całkowitą suwerenność, całkowitą niezależność od wspólnych regulacji.

Pojawiają się na prawicy postulaty cofnięcia w rozwoju, a przynajmniej zamrożenia Unii. Posłowie PiS (a wcześniej szefowie MSZ) Anna Fotyga i Witold Waszczykowski mówią, że strefa euro to nie nasz problem. Jakby nie było świadomości, że każdy projekt ma swoją dynamikę. Cofnięcie Unii do dawnej EWG czy nawet jeszcze starszej Wspólnoty Węgla i Stali to jej powolny koniec, bo po przejściu szczytu jest tylko droga na dół.

Uwagi o powrocie do źródeł, o potrzebie przywrócenia solidarnej Europy, o równaniu do najsłabszych członków Unii, to są wszystko zawoalowane postulaty przykrojenia Unii, zminimalizowania jej do postaci, która zawsze była dla PiS najatrakcyjniejsza: czyli żaden tam cywilizacyjny projekt zagrażający polskości, ale skarbonka, z której można czerpać należne nam pieniądze za historyczne krzywdy; słowem – jak najmniej Unii, jak najwięcej dotacji.

Antyunijna prawica nie rozumie (albo udaje), że nie będzie miliardów euro bez strefy euro.

W obawach przed Unią kryje się kompleks zniewolenia, jakiejś genetycznej gorszości, strach, że akurat Polska najwięcej straci ze swojej podmiotowości w ramach Unii, że jest tak słaba i niesprawna, że musi się bronić poprzez izolację, ciągłe wywieszanie biało-czerwonej. Ulubiony poeta PiS Jarosław M. Rymkiewicz w wywiadzie dla prawicowego portalu wpolityce.pl wyraził to najdobitniej: „Polska jest zagrożona, jej istnienie jest w niebezpieczeństwie (…), za chwilę okaże się że Polski już nie ma”. Tu pada pytanie stwierdzenie dziennikarza: „Bo inne narody nie znikną”. I odpowiedź Rymkiewicza: „Nie znikną, pozostaną narodami, a co więcej, będą jeszcze potężniejsze, staną się jeszcze silniejsze. A nas bez państwa, bez Polski, czeka w tym otoczeniu los wygnańców”. Widać tu przekonanie, że tylko Polska jest zagrożona, że tylko Polacy zostaną wygnańcami, a reszta się wzmocni i będzie nad nami dominować, jak mówi poseł Hofman – zepchnie Polaków do rezerwatu.

Jest to podszyty narodowym masochizmem pierwszy paradoks tzw. niepodległościowców: Polacy to wielki, wspaniały naród, ale zarazem jakoś najsłabszy, najbardziej zagrożony wynarodowieniem i marginalizacją, pierwszy w kolejce do unicestwienia.

Drugi paradoks „prawdziwych patriotów” polega na tym, że duża część prawicy pielęgnuje syndrom Polski zdanej na łaskę odwiecznych wrogów, opuszczonej i zdradzonej, a zarazem robi wszystko, aby Polska była właśnie opuszczona, samotna w swej mitycznej suwerenności, stojąca dumnie na peryferiach, aby się nie poddać miazmatom metropolii.

Taki status osiągają kraje, które nie są w stanie – z powodu permanentnej podejrzliwości – wejść w żadne alianse, gdzie trzeba przyjąć jakieś wspólne cele, trochę ustępując z całkowitej niezależności i samodzielności. Ale prawica jest przekonana, że każdy traktat czy każda jego zmiana, nowy zapis czy regulacja są wymierzone przede wszystkim w Polskę, że to ona najwięcej straci, że istnieje Polska oraz jakaś wroga zbiorowość, która zagraża jej suwerenności. Europoseł PiS Konrad Szymański postuluje: Polska nie powinna być w awangardzie Europy. Niech wszyscy inni – od Portugalii po Finlandię – podpisują unijne cyrografy, my nie powinniśmy.

Syndrom niedorajdy

To typowe: nigdy na przedzie, nigdy się nie wychylać, trzymać tyły. Trudno nie widzieć w tym głębokiego kompleksu i panicznego lęku, ubranego w tzw. polityczny realizm. Robert Tekieli pisze w „Gazecie Polskiej”, że o Polskę walczą Dwie Ambasady, i że „jak się nie zjednoczymy, wyduszą nas jak wszy”. Jeden z prawicowych blogerów-publicystów napisał: „jesteś potomkiem Bohaterów. Jesteś Polakiem. Nie daj się wpędzić w poczucie niższości i kompleksy”.

Problem w tym, że w takie kompleksy niższości wpędza Polaków właśnie prawica: jak tylko Polak usiądzie do rozmów, uzgodnień, negocjacji, to go biednego wystrychną na dudka, okradną, wykorzystają, ośmieszą i obrażą. Dlatego lepiej siedzieć z dala ode złego i strugać nasze słuszne polskie fujarki. Tak to prawica, a przynajmniej jej część, robi z Polaków wioskowych niedorajdów.

Nieustanne podejrzenia i obawy przed utratą niepodległości są przyczyną zachowań nieracjonalnych, neurotycznych, zamykania się w historycznych uprzedzeniach i lękach. Musi to przeszkadzać w układaniu się z partnerami, szukaniu optymalnych rozwiązań politycznych, służących polskim interesom, a więc w istocie naszej suwerenności i niepodległości.

Prawicowa prasa pisze z nieskrywaną zjadliwością o kompleksie elit, który każe im zawsze szukać silniejszego patrona, zewnętrznej metropolii, która mentalnie i ekonomicznie kolonizuje Polskę. Ale prawdziwy kompleks umieszczony jest gdzie indziej: to głęboka niewiara narodowców we własny naród.

Takie widzenie spraw powoduje, że jeśli tylko Polska angażuje się w zbiorowe projekty (jak choćby wspólnej waluty), to od razu słychać o poddaństwie, o zagrożeniu, o tym, że władze przed kimś klęczą, wyprzedają kraj. Nie możemy być po prostu partnerami, taka opcja w słowniku „prawdziwych patriotów” i „realistów” nie istnieje. A ewentualne przyłączenie się do francusko-niemieckiej koncepcji ratowania Unii to marginalizacja i skazanie się na peryferie. Partnerstwo to ukryta zdrada, bo wiadomo, że na nim przegramy.

Ta pewność przegranej, lęk przed akceptacją ustępstw, kompromisem, negocjacjami, zamianą jakiejś części naszej suwerenności na więcej bezpieczeństwa, dobrobytu i wpływów we wspólnocie jest samym jądrem kompleksu zniewolenia. Polska prawica boi się niepodległości. Może ją czcić, lecz nie chce i nie potrafi praktykować.

Ten kompleks będzie nas zatruwał i absorbował, jeśli niemrawa, zajęta czym innym większość pozwoli sobie – bez większych reakcji – zarzucać zdradę i brak patriotyzmu. Jeśli nie będzie się mówiło wreszcie głośno, że zdradą polskiego interesu narodowego jest właśnie prymitywny izolacjonizm, mocarstwowe mrzonki i bojaźliwe uprzedzenia.

Polityka 51.2011 (2838) z dnia 14.12.2011; Polityka; s. 21
Oryginalny tytuł tekstu: "Ucieczka do przeszłości"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną