Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rewolta dostępu

Internet, czyli starcie wolności z własnością

Dla społeczności sieciowej udział w  kulturze jest prawem, obowiązkiem i znakiem. Dla społeczności sieciowej udział w kulturze jest prawem, obowiązkiem i znakiem. BEW
Zmiana się dokonała. Teraz szuka sobie miejsca w systemie. Lepiej jej pomóc, niż tracić energię na zawracanie rzeki.
Dla państwa ochrona własności jest ważna, ale zapewnienie dostępu do kultury jako kluczowego, normatywnego i kreatywnego spoiwa społecznego – także.Lars Plougmann/Flickr CC by SA Dla państwa ochrona własności jest ważna, ale zapewnienie dostępu do kultury jako kluczowego, normatywnego i kreatywnego spoiwa społecznego – także.

Kilka tygodni temu Izba Wydawców Prasy zaproponowała mi, bym był twarzą kampanii pod hasłem „Nie kradnij”. Że kraść nie należy, nie wątpię. Chodziło o to, by ludzi zniechęcić do korzystania z serwisów bezpłatnie udostępniających treści, na których wydawcy chcą zarabiać. Na przykład moje teksty. Czyli chodziło o moje pieniądze. A także o pieniądze Zbigniewa Hołdysa, „Gazety Wyborczej”, POLITYKI, Axela Springera, Sony Corporation, Disneya, Bloomberga, Warnera, „New York Timesa”. Wszystkich właścicieli praw intelektualnych.

Dobra myśl. Jakoś trzeba naszą pracę opłacić. A z tym jest coraz gorzej. Jak ludzie nie zapłacą, to nie wytworzymy treści, których im potrzeba, skoro po nie sięgają legalnie lub nielegalnie. Poza tym: złodziejstwo to złodziejstwo.

A jednak zamiast kampanii propagandowej zaproponowałem zwołanie czegoś w rodzaju okrągłego stołu twórców, wydawców, odbiorców i polityków. Dlaczego? Po pierwsze, hasło „nie kradnij” – gdy już się go używa – powinno się odnosić do wszystkich uczestników rynku. Po drugie, coś się stało i  kampania, która próbowałaby to pominąć, byłaby przeciwskuteczna.

Ronald Inglehart od kilkunastu lat przepowiadał pojawienie się społeczeństwa postmaterialistycznego żyjącego wartościami niematerialnymi. I je mamy. Manuel Castells przepowiadał powstanie społeczeństw sieciowych. I one istnieją. Udział w kulturze – i to kulturze globalnej – stał się dla dużej części młodego pokolenia formą budowania i wyrażania swojej tożsamości. Nie materialna konsumpcja, na którą pokolenia umów śmieciowych nie stać, nie naród i historia, ale kulturowa wspólnota wytwarzana w sieci jest ich prawdziwą religią (religio = więź) bez względu na to, czy chodzą do kościoła.

Wolą ukraść, niż dać się odłączyć

Dla społeczności sieciowej udział w  kulturze jest prawem, obowiązkiem i znakiem. Mogą go finansować, jeśli mają za co. Jeżeli można i cena jest rozsądna – płacą. Ile mogą. Ale moralnie nie zaakceptują sytuacji, w której od udziału (filmów, muzyki, seriali, tekstów itp.) w kulturze odetną ich tworzone przez korporacje bariery finansowe. W języku mojego pokolenia można powiedzieć, że wolą ukraść, niż dać się odłączyć. Ale to jest logika poprzedniej epoki. W ich świecie wolność dzieła i prawo dostępu stoją przed prawem własności. Nam, leśnym dziadkom urodzonym w połowie poprzedniego wieku, może się to wydawać zaczynem anarchii. Unieśmy się ponad własne biografie i uwarunkowania, a może zobaczymy zapowiedź porządku, który nie musi być gorszy ani mniej sprawiedliwy. Choć będzie inny.

To nieprawda, że prawo własności jest wieczne i święte. Jego treść się zmienia z cywilizacją. W Królestwie Polskim chłop był własnością dziedzica jeszcze trzy lata przed pojawieniem się terminu „własność intelektualna” w konstytucji Konfederacji Północnoniemieckiej (1867 r.). W USA zaledwie dwa lata wcześniej poprawka do konstytucji zakazała posiadania niewolników. Poprzednio byli własnością – jak dziś prawa do piosenki. To było tylko półtora wieku temu. Co człowiek może posiadać, w jakim zakresie, jakie ma z tego tytułu prawa i obowiązki, jest kwestią umowy społecznej, która odzwierciedla układ sił i świadomość. One, zmieniając się, zmieniają rzeczywistość. To zmiana świadomości, a nie technologia czy ekonomia wymusiła zniesienie niewolnictwa, co wykazał noblista Robert Fogel.

Myślę, że żyjemy w  podobnym momencie. Takie momenty są zawsze niebezpieczne. Starzy tkwią w mentalnych i moralnych ryzach kończącej się epoki. Nowa generacja te ramy kwestionuje. Siła jest jeszcze po stronie starego, a świadomość przechyla się ku nowemu. Gdy nowe narasta, stare próbuje zabetonować ład. Chce silniejszej władzy, bo rzeczywistość wymyka się spod kontroli. Ale czuje opór. Robi ustępstwa, gesty, zwołuje Stany Generalne, chce je odwołać. Aż motłoch rusza na Bastylię. Jak wirtualna chmura – motłoch XXI w. – ruszyła na rządowe strony. ACTA i narastający sprzeciw należą do tego schematu.

Kto kogo okrada?

Kryzys pokazał, że ład się na różne sposoby chwieje. Recesji nie ma, ale bieda, wykluczenia i napięcie rosną. Eksploduje krytyka ładu. Także rosnąca od lat krytyka globalnego ładu panującego w sfinansjalizowanej kulturze.

Kultura nie jest towarem jak inne. Nie wiem, czy powinna być towarem, ale jest – tyle że specyficznym. Innego sposobu jej finansowania nie mamy. Specyfika polega na tym, że zbiegają się tu ważne wartości. Prawo własności i prawo dostępu. Prawo ekspresji z  prawem udziału w kulturze. Wolność słowa (twórczości, badań) z prawem do informacji i swobodnego obiegu idei. Tych dwóch stron równania nie wolno rozdzielać. Problem w tym, że prawo chroni głównie własność, a ACTA ten porządek usztywnia.

Jak odbiorcy nie mogą okradać właścicieli praw z należnych im tantiem, tak właściciele praw nie mogą okradać społeczeństw z  dostępu do dzieł i  z  prawa ich przetwarzania, na którym w  dużym stopniu opiera się kultura – samplowanie, pastisze, kolaże – oraz postęp technologiczny (wzornictwo, programy komputerowe). Strony muszą się dogadać, idąc na wzajemne ustępstwa. Temu kompromisowi powinien służyć okrągły stół kultury.

Dla państwa ochrona własności jest ważna, ale zapewnienie dostępu do kultury jako kluczowego, normatywnego i kreatywnego spoiwa społecznego – także. Ten, kto ma formalne prawa do dzieła i  chce, by były one przez państwo chronione, powinien mieć obowiązek uczynić to dzieło na rozsądnych warunkach i  po rozsądnej cenie dostępnym. Inaczej w moim odczuciu nie ma moralnego tytułu do ochrony.

Jeśli producent kultowego serialu „Battlestar Gallactica” sprzedaje w Polsce dwa pierwsze sezony, a kolejnych nie, nie ma prawa się skarżyć, że Polacy je piratują. Jeśli spadkobiercy praw do „Bolka i Lolka” nie mogli się latami dogadać i genialne kreskówki były nie do kupienia, to rodzice mieli prawo piratować z najczystszym sumieniem. Tak osieroconych filmów jest w Europie ok. 200 tys.

Podobnie, gdy lokalną premierę głośnego za granicą dzieła (filmu, książki, płyty) dzielą od światowej prapremiery nie godziny, lecz miesiące lub lata. Dla osób, które aktywnie uczestniczą w globalnej kulturze, pokusa staje się zbyt wielka. Zbyt wielka nie tylko, by się jej oparli, ale też bym miał do nich żal, gdy sięgają po pirackie kopie. Tu zresztą widać nieformalną regulacyjną siłę kultury dostępu, bo pod presją piratów dystrybutorzy zaczęli się starać, by filmy wszędzie wchodziły jednocześnie.

Dostęp to także sprawiedliwa cena. Jeśli właściciel praw chce, by państwo broniło jego interesów, nie może sprzedawać w Polsce drożej niż w Ameryce ani wyceniać książek drożej, niż kosztuje ksero. Kiedyś to mogło być konieczne z technicznych powodów. Dziś nie jest konieczne. I nie ujdzie. Zepchnie odbiorców w piractwo.

Prawa twórców, dystrybutorów, wydawców oraz odbiorców muszą być sensownie zrównoważone, jeśli chcemy, by współczesne społeczeństwa ich przestrzegały. Truciem o  korzystaniu „za friko” ani nadzorem i represjami, które zdewastują kreatywną moc Internetu, się tego nie załatwi. Kultura nie może być za friko, ale nie może też być niedostępna. Gdy równowagi wzajemnych praw i obowiązków brakuje, sankcja moralna przesuwa się na stronę odrzucających prawo i ono przestaje działać. Tym żywią się piraci wykorzystujący słabości legalnego rynku. Filmy są tam gorszej jakości niż w  legalnych amerykańskich portalach, ale są natychmiast dostępne z każdego miejsca na Ziemi.

Wielu z  państwa być może irytuje to, co napisałem. Rozumiem. Mamy swoje nawyki. Ale nie chodzi tylko o  pieniądze, wolność i  omijanie prawa. Chodzi o świadomość, która się zmieniła. O rzeczywistość, która już istnieje. Bo nowa świadomość to nowa rzeczywistość.

Trudno w to uwierzyć? Może dlatego, że nie całkiem sobie uświadamiamy, jak ważna stała się kultura i  udział w  niej dla dużej części społeczeństw. Oraz jak potężny mechanizm stabilizujący i  stymulujący nasz świat w niej drzemie, którego dusić nie wolno. To się nie uda. Wywoła rewoltę i narobi szkód co niemiara.

 

Polityka 05.2012 (2844) z dnia 01.02.2012; Ogląd i pogląd; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Rewolta dostępu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną