Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Na cofanego

Taktyka Tuska - krok do przodu, krok do tyłu

„Premier jest bardzo twardy, ale następnie się cofa, jest stanowczy do czasu, przewodzi niezłomnie ministerialnej drużynie, ale potem staje na czele ruchu niezadowolonych z projektów rządu”. „Premier jest bardzo twardy, ale następnie się cofa, jest stanowczy do czasu, przewodzi niezłomnie ministerialnej drużynie, ale potem staje na czele ruchu niezadowolonych z projektów rządu”. Piotr Bławicki / EAST NEWS
Największy spadek notowań Platformy od wyborów w 2007 r. to w dużej mierze efekt Metody Tuska, którą premier zaczął stosować w drugiej kadencji i którą wyraźnie w społeczne gusta nie trafił.
„Premierowi grozi to, że choć nadal będzie jakoś tam lubiany, to przestanie być szanowany. Stanie się facetem, którego będzie można wyszarpać za rękaw i mu nawrzucać”.Jakub Orzechowski/Reporter „Premierowi grozi to, że choć nadal będzie jakoś tam lubiany, to przestanie być szanowany. Stanie się facetem, którego będzie można wyszarpać za rękaw i mu nawrzucać”.
„Pojawia się jakaś zasadnicza niepowaga, poznawczy chaos, których dotąd Tusk jednak unikał. Wydaje się, że opinia publiczna trochę nie łapie konwencji, nie śmieje się w odpowiednich miejscach”.Witold Rozbicki/Reporter „Pojawia się jakaś zasadnicza niepowaga, poznawczy chaos, których dotąd Tusk jednak unikał. Wydaje się, że opinia publiczna trochę nie łapie konwencji, nie śmieje się w odpowiednich miejscach”.

Premier stoi przed największą polityczną batalią w tym roku, a może w całej drugiej kadencji – reformą systemu emerytalnego. Mówi w tej sprawie twardo i hardo. Ale jeśli zastosuje nową Metodę Tuska, to z tej reformy nici. W ostatnich tygodniach premier pokazuje ją na wielu przykładach: jest bardzo twardy, ale następnie się cofa, jest stanowczy do czasu, przewodzi niezłomnie ministerialnej drużynie, ale potem staje na czele ruchu niezadowolonych z projektów rządu. Trochę jak bohater anegdoty, którą sam podobno opowiadał niegdyś o Jarosławie Kaczyńskim: że ten jest gotów wywołać wojnę atomową, ale się przy niej nie upiera.

Schemat ostatnich wydarzeń z udziałem rządu, czy chodziło o refundację leków, czy o porozumienie ACTA, był podobny. Najpierw premier zapowiada, że rząd będzie bronił swoich decyzji do ostatniego guzika, dyskusja w zasadzie nie jest przewidziana, a wobec nieposłusznych (np. lekarzy) wyciągnie się konsekwencje – to wersja „zły policjant”. Następnie pojawiają się protesty oburzonych grup społecznych, odzywają się organizacje, z którymi nikt nie konsultował wprowadzanych rozwiązań. Ministrowie się tłumaczą, kręcą, składają samokrytykę, pokazują na kolegów. Następnie wkracza do akcji zaniepokojony i stroskany prezydent Komorowski, który zapowiada konsultacje i dokładne przyjrzenie się sprawie, zwołuje narady, zaprasza do siebie równie stroskanych ekspertów i reprezentantów zainteresowanych środowisk, wspomina coś o możliwym niepodpisaniu ustawy, wysłaniu jej do Trybunału. Wtedy na scenę wraca (z urlopu albo w ogóle) odmieniony premier, już jako „dobry policjant”. Trochę ruga ministrów, sugeruje nawet dymisje, stosuje drobne złośliwości, bagatelizuje. I cofa się. Wtedy następują prawdziwe konsultacje, narady, ustawa zostaje zmieniona, ratyfikacja umowy – zawieszona.

Jeśli coś zdarza się pierwszy raz, można uznać to za przypadek, jeżeli po raz drugi, może to być już jakaś prawidłowość. Kiedy trzeci raz, można już mówić o metodzie. Ten trzeci raz to właśnie bój o nową ustawę emerytalną, wyrównującą w kwestii płci i wydłużającą wiek przechodzenia na emeryturę do 67 lat.

Używając języka filmowego, ekspozycja jest identyczna jak w dwóch poprzednich sytuacjach: Tusk jest twardy i zapowiada, że nie zmieni w swoim projekcie nawet przecinka, nie ustąpi przed sprzeciwem koalicjanta, nie zgodzi się na referendum i w ciągu 10 tygodni przeprowadzi ustawę do stadium podpisu prezydenta. Odbywa nieco rutynowe, niejako „informacyjne” spotkania. Opozycja szaleje, zapowiada akcje protestacyjne, kontrują związki zawodowe, zbierane są podpisy pod wnioskiem o referendum. Mamy więc już gotową pierwszą i drugą fazę Metody Tuska. Teraz kolej na trzecią, czyli zaniepokojenie prezydenta Komorowskiego, zapraszanie ekspertów i reprezentantów „oburzonych środowisk” do Pałacu. Zresztą Komorowski zaczął „konsultacje” z klubami parlamentarnymi (z udziałem małżonki, co wywołało w Sejmie pewną konsternację), jeszcze zanim projekty rządowe trafiły do Sejmu.

A potem, jeśli ta reguła działa, a na razie wszystko na to wskazuje, wystąpi lepsza wersja Tuska, który ogłosi, że wobec tak wyraźnego głosu narodu to on się jeszcze zastanowi, a w skrajnej wersji powie, że rzeczywiście nie da się wyegzekwować tak długiej pracy, niemal do siedemdziesiątki, nie można tego robić Polakom, zwłaszcza Polkom (w wersji PiS: „polskim rodzinom”). Wówczas zaczną się prawdziwe konsultacje, premier zaprosi do swojej kancelarii reprezentantów istotnych grup społecznych (część nie przyjdzie, bo się obrazi), a ustawę się znowelizuje, jeśliby wcześniej weszła w życie, lub zmieni się sam projekt. A szef rządu się przyłączy, po wyklarowaniu sytuacji i ustaleniu jakiegoś konsensu, do większości.

Powstaje pytanie, po co premierowi ten kontredans? Co na tym zyskuje, skoro wiadomo, że w rejestr strat można wpisać prestiż jego urzędu i jego samego jako człowieka i polityka. A także notowania Platformy.

Hipoteza pierwsza: Tusk gra na dwa fronty. Na użytek instytucji europejskich i świata finansów jest twardy, wiedząc, że w tym kryzysowym czasie bardziej liczy się wrażenie, iż przeprowadza się „bolesne reformy” niż samo ich dopięcie i sfinalizowanie. Gdyby zgodził się negocjować pakt emerytalny, uległ namowom na referendum, straciłby nimb silnego przywódcy, który jest zdolny do przeprowadzenia oszczędnościowego planu. A na wewnętrznej scenie może potem ustępować, nowelizować, przyłączać do chóru krytyków rządowych rozwiązań. To tak jak z superwiadomością zamieszczaną na pierwszej stronie gazety, a potem prostowaną na 21. Sprawa zmienia oblicze, ale pierwotne wrażenie pozostaje.

Hipoteza druga: Premier znalazł sposób na to, jak przeprowadzać bolesne reformy, ale ich nie wprowadzać, przynajmniej w pierwotnej postaci. Przez całe lata liczni komentatorzy spod znaku PiS, ale nie tylko, zarzucali liderowi Platformy kunktatorstwo, administrowanie, a nie rządzenie, unikanie koniecznych zmian. I teraz Tusk zdaje się mówić: proszę bardzo, robię reformy, próbuję uregulować, uszczelnić rynek leków, z którego przeciekały wielkie państwowe pieniądze, próbuję uzdrowić system emerytalny, bo ten, który jest, może się niedługo stać niewypłacalny. Ale jeśli naród, najwyższy suweren, się nie zgadza, to przecież nie można nic robić wbrew jego woli. Władza ma służyć społeczeństwu, a nie robić mu źle.

Tą drogą Tusk wychodzi na reformatora, który ugina się nie przed własnymi słabościami, ale przed głosem ludu. Jeśli mu teraz opozycja zarzuci, że „nic nie robi”, może odpowiedzieć: chciałem, ale nie pozwoliliście, a poza tym ujawniła się zasadnicza niezgoda społeczna.

Ponadto premier ma świadomość, że ustawa emerytalna, poza swoim walorem propagandowym jako symbol naprawy finansów, nie ma dziś praktycznie większego znaczenia. Jej pierwszych realnych efektów można oczekiwać dopiero za kilka dekad, na krótszy dystans być może trzeba będzie nawet dołożyć do tego interesu z budżetu. Podobnie jak przy zmianach w tzw. mundurówkach – jeśli wydłuży się w tym segmencie wiek emerytalny, już dziś trzeba będzie podnieść pensje (bo zniknie dodatkowa zachęta, jaką był krótki czas pracy wymagany do emerytury), a korzyści pojawią się znacznie później. Reforma emerytur ma więc nieustannie wchodzić w życie, ale niekoniecznie ostatecznie wejść, przynajmniej w wersji pierwotnej. Kto wie, co będzie za niemal 30 lat, czyli wówczas, kiedy ma się ona zakończyć? To jest abstrakcja, ale jeśli dzisiaj od reform ma zależeć rating państwa, to jest to już kwestia realna, którą Tusk musi brać pod uwagę i utrzymywać rzecz w stanie permanentnej możliwości, choć niekoniecznie spełnienia.

Hipoteza trzecia: Tusk licytuje wysoko, żeby mieć z czego ustępować. Od razu ustawia prawdziwy cel nieco niżej, a gra wyżej, po to aby stanęło w końcu na pierwotnym, nieujawnianym projekcie. Czyli, w przypadku zmian w emeryturach, powiedzmy na 66 latach dla mężczyzn i 64 dla kobiet, co i tak wystarczy dla zrównoważenia systemu – to hipotetyczny przykład. Nie ma jednak nań dowodów.

Mimo mniejszych lub większych usprawiedliwień ta metoda rodzi wiele niebezpieczeństw. Konsekwentnie podmywa autorytet premiera. Pojawia się jakaś zasadnicza niepowaga, poznawczy chaos, których dotąd Tusk jednak unikał. Wydaje się, że opinia publiczna trochę nie łapie konwencji, nie śmieje się w odpowiednich miejscach. Podpisanie umowy i zawieszenie procesu jej ratyfikacji niepokojąco przypomina sprawę odwlekania przyjęcia traktatu lizbońskiego przez prezydenta Kaczyńskiego, co było przedstawiane przez Platformę jako absolutne kuriozum. A najgorsze, co może spotkać polityka, to śmieszność.

Odwrócenie naturalnej kolejności – najpierw konsultacje, potem decyzja – na przeciwną, wprowadza poczucie, że żadna decyzja rządu nie jest do końca poważna i obowiązująca, że nawet jej uchwalenie i podpisanie nic jeszcze nie znaczy. Że wystarczy tylko głośno protestować i obrażać premiera, aby ten zgodził się na odwrót, zaczął przepraszać i zapraszać swoich wrogów na salony. A ci jeszcze mogą mu odmówić i werbalnie sponiewierać.

Premierowi grozi to, że choć nadal będzie jakoś tam lubiany, to przestanie być szanowany. Stanie się facetem, którego będzie można wyszarpać za rękaw i mu nawrzucać. Poza tym może przyjść czas na reformy naprawdę konieczne i bolesne, a wtedy ta metoda może okazać się zabójcza. I wreszcie: jest prawdopodobne, że przy normalnym trybie – konsultacji i szukania kompromisu – końcowy efekt dla naprawiania finansów państwa byłby lepszy niż przy zastosowaniu Metody Tuska. Być może cofnięcie, jakiego Tusk dokonuje w swoich propozycjach – po protestach – jest głębsze, niż potrzeba. Że byłaby zgoda na twardsze, sensowniejsze i lepiej uzdrawiające system finansowy państwa zmiany, gdyby je porządnie wyjaśniano.

Być może nie jest to jednak Metoda, lecz wynik skumulowanych słabości i niesprawności systemu rządzenia w Polsce, tak w ogóle, ale i z wydatnym udziałem ekipy Donalda Tuska. „W ogóle” dlatego, że trudno było w ciągu dwudziestu kilku lat dopracować się procedur i sposobów podejmowania, a następnie egzekwowania decyzji politycznych na sposób rzeczywiście demokratyczno-państwowy. Czyli taki, w którym wszyscy aktorzy biorący udział w tej procedurze znają swoje role i swoje miejsce, gdzie naprzeciw władzy stają organizacje i stowarzyszenia, także siły społeczne, wyrażając swoje przekonania i interesy, a ona znajduje z nimi autentyczny kontakt, nie rezygnując wszakże ze swoich racji i nie unikając odpowiedzialności politycznej.

Można zapisać wielką księgę o zawirowaniach w tej procedurze, wręcz o jej patologiach, o nerwicach politycznych i nadużyciach ideologicznych, po wszystkich zresztą stronach zaistniałych sporów i konfliktów. Ale ekipa Donalda Tuska podczas pierwszej kadencji dopisała do tej księgi swój rozdział. Chodzi tu zwłaszcza o odróżnienie dialogu i bezpośredniego kontaktu ze środowiskami – ze społeczeństwem po prostu – od posługiwania się mediami i opinią publiczną. Z wyłączeniem heroicznej kampanii wyborczej premiera, który swoim autobusem objechał cały kraj, by ratować dołującą Platformę, i wystawił się na głos i opresję ludu, to wcześniej, ale i później, już w drugiej kadencji, tego rodzaju interakcje były niezwykłą rzadkością.

Zapewne z rachunków wynikało, że zwyczajnie nie opłaca się mitrężyć czasu i siły na użeranie się z tłumami, zgromadzeniami i reprezentacjami, o wiele bardziej skuteczne jest mówienie ponad nimi bezpośrednio do wyborców, których jest więcej niż gdziekolwiek zebranych obywateli, twórców i artystów. Premier wręcz ostentacyjnie unikał bezpośrednich spotkań i konfrontacji, konieczności wysłuchiwania pretensji, próśb i apeli, wolał mówić do kamer i z mównicy. Przy całej swojej zręczności i umiejętności tak słuchania, jak i mówienia, które znamy, nie chciał ich używać w ograniczonych gronach, a jeśli już, to pod warunkiem, że transmisja idzie na cały kraj. A uwagi krytyczne do swoich projektów nazywał „mękoleniem”.

Metoda Tuska, obojętnie, czy jako socjotechniczny sposób załatwiania, odpuszczania i odfajkowywania listy spraw, czy jako naturalny, szczery efekt polityki dostosowywania się do wszystkiego, na wszystkich frontach i polach może nagle – jak się okazuje – zawieść i się rozsypać. Zawsze bowiem w którymś momencie musi ona dojść do punktu krytycznego, czyli tzw. konsultacji.

Zakwestionowanie przez przeciwników ACTA zestawu konsultacyjnego ministra Zdrojewskiego pokazało, że właśnie tu, wokół pytań, kto ma z kim rozmawiać, pojawia się jakieś wielkie ognisko sporu, ale też, że niby-konsultacja nie rozładowuje społecznych napięć. A skumulowane emocje mogą zmienić się w ruch społeczny o nieznanej sile i kierunku.

Polityka 07.2012 (2846) z dnia 15.02.2012; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Na cofanego"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną