Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Wirtualna wojna domowa

Demokracja cyfrowa vs. demokracja analogowa

Wyzwania współczesnego świata są zbyt złożone, a potrzeby społeczeństwa zbyt zróżnicowane, by poradziła sobie z nimi nawet najbardziej oświecona władza uzbrojona w najlepsze systemy informatyczne zasilane najszybszymi komputerami. Wyzwania współczesnego świata są zbyt złożone, a potrzeby społeczeństwa zbyt zróżnicowane, by poradziła sobie z nimi nawet najbardziej oświecona władza uzbrojona w najlepsze systemy informatyczne zasilane najszybszymi komputerami. Mirosław Gryń / Polityka
Popełniliśmy błędy, przepraszam, tłumaczy się Donald Tusk w związku ze sporem wokół porozumienia ACTA. Ale istotą protestów nie jest ACTA. Sprawa jest poważniejsza. W Polsce wybuchła wirtualna wojna domowa.
Co znaczy „święte prawo własności” w epoce cyfrowej, zwłaszcza w odniesieniu do dóbr niematerialnych? Nawet twórcy są podzieleni.Mirosław Gryń/Polityka Co znaczy „święte prawo własności” w epoce cyfrowej, zwłaszcza w odniesieniu do dóbr niematerialnych? Nawet twórcy są podzieleni.
Cyfrowy lud przypominał o sobie organizując protesty, gdy pojawiały się kolejne próby majstrowania przy Internecie.Mirosław Gryń/Polityka Cyfrowy lud przypominał o sobie organizując protesty, gdy pojawiały się kolejne próby majstrowania przy Internecie.

Ta wojna tliła się od dawna. Harcownicy już wielokrotnie wychodzili w pole. Gdy rząd w 2009 r. podczas prac nad ustawą antyhazardową próbował wprowadzić rejestr stron i usług zakazanych, spotkał się z szybką ripostą wściekłych internautów. W odpowiedzi na ten bunt Michał Boni, wówczas jeszcze szef doradców strategicznych premiera, przyznał: dotychczas myśleliśmy, że to my budujemy społeczeństwo informacyjne, tymczasem ono powstało samodzielnie, nie pytając władzy o zgodę. Błyskotliwe stwierdzenie, z jakich słynie minister Boni, odsłania istotę dzisiejszego konfliktu.

Stary, analogowy świat hierarchii starł się z nowym cyfrowym światem sieci. Zderzyły się dwie nieprzystające do siebie logiki działania, a polem starcia jest stosunek do informacji. W świecie starym informacja jest dobrem rzadkim, a kto ma do niej dostęp, ten ma władzę: polityk, który wie więcej od obywateli, może traktować społeczeństwo jak ciemną masę, która wszystko kupi. Przedsiębiorca, mający lepszy dostęp do informacji handlowej od klienta, może narzucać większą marżę na swoje produkty i usługi. Agenci służb specjalnych, mający dostęp do informacji wrażliwych, mogą chronić bezpieczeństwo państwa, przy okazji trzymając w garści i polityka, i przedsiębiorcę.

W nowym cyfrowym świecie informacja nie traci na znaczeniu, przeciwnie, tyle tylko, że zmienia się jej ekonomika. Coraz lepiej wykształceni obywatele wiedzą coraz więcej, a dzięki Internetowi swą wiedzą mogą się łatwo dzielić. Asymetria informacyjna maleje. Zwykła wyszukiwarka internetowa i internetowe platformy handlowe powodują, że marże na niektóre produkty zmalały o kilkadziesiąt procent. Serwis Wikileaks spowodował, że nawet największe tajemnice rządów mogą ujrzeć światło dzienne. Dla mieszkańców cyfrowego świata dostępna w sieci informacja jest podstawowym zasobem służącym koordynacji codziennego życia, począwszy od organizowania przejazdu do pracy lub szkoły po planowanie zajęć w czasie wolnym.

Cyfrowa szkoła

W starym świecie hierarchii podstawowym trybem działania była reglamentacja dostępu do informacji i kontrola poprzez uprzywilejowany dostęp do tego zasobu. W świecie cyfrowym na odwrót, zasadą jest dostęp, a wszelkie próby reglamentacji i kontroli, nawet uzasadnionej, wzbudzają obawy. Jarosław Lipszyc z Fundacji Nowoczesna Polska od lat mówi: zmodernizujmy polską szkołę wprowadzając ją do sieci. Jak? Otwierając publiczne zasoby edukacyjne i oferując wolne podręczniki. W tym czasie minister edukacji za najważniejsze zadanie uznała budowę komputerowego systemu informacji oświatowej, który pozwoli spisać, policzyć i skontrolować każdego ucznia i nauczyciela.

O podobnych systemach marzą wszyscy ministrowie; dziesiątki rejestrów gromadzą mniej i bardziej potrzebne informacje o obywatelach we wszystkich ich rolach: pacjenta, podatnika, przestępcy i ofiary przestępstwa, ucznia, studenta, nauczyciela. Polska nie wyróżnia się pod tym względem, informację o swych obywatelach gromadzą instytucje wszystkich państw, tak samo jak przedsiębiorstwa gromadzą informacje o swoich klientach. Teoretycznie po to, żeby lepiej rozpoznać potrzeby i w odpowiedzi przygotować dobrze skrojoną usługę publiczną, od bezpieczeństwa po dostęp do lekarza.

Państwo polskie wyróżnia się jednak wyjątkowym brakiem informacyjnych kompetencji. Trudno o lepszą ilustrację niż bałagan w sprawie ustawy refundacyjnej. Wielu kłopotów można było uniknąć, gdyby istniał system umożliwiający dostęp do aktualnej informacji o ubezpieczonych. W XXI w. takie systemy uznaje się za standard w krajach rozwiniętych. Tyle tylko, że Polska pod względem informatyzacji nie jest, zdaniem Światowego Forum Gospodarczego, krajem rozwiniętym – zajmuje dopiero 62 miejsce w globalnym rankingu. Tak słabą ocenę zawdzięczamy niekompetencji administracji publicznej i polityków, którzy w tym samym porównaniu nie mieszczą się nawet w pierwszej setce.

Równolegle jednak rozwija się społeczeństwo, które realizuje własne strategie modernizacyjne i włącza się do sieci z wielkim zapałem. Polska wersja Wikipedii, encyklopedii tworzonej społecznie w Internecie, pod względem liczby haseł należy do pierwszej dziesiątki. Bezpośredni wkład gospodarki internetowej do PKB to już ok. 3 proc. – więcej, niż warte jest całe górnictwo.

Recepta na konflikt gotowa. Oto bowiem z jednej strony czai się świat anachronicznych struktur państwowych, które chciałyby ciągle legitymizować swą rolę kontrolą nad informacją, lecz nie potrafią już nawet tego. Z drugiej strony w życie wchodzą kolejne roczniki cyfrowych tubylców, które nie potrafią zrozumieć informacyjno-informatycznych problemów państwa. Gdy jednak widzą, jak ten skostniały aparat się rusza, żeby poddać swoim regułom ich cyfrowy świat, reagują oburzeniem. Mają bowiem prawo przypuszczać, że utracą wolność, w zamian jednak nie pojawi się obiecywany ład, porządek i bezpieczeństwo.

Dialog z internautami

Dlatego cyfrowy lud przypominał o sobie organizując protesty, gdy pojawiały się kolejne próby majstrowania przy Internecie, np. przy okazji wdrażania unijnej dyrektywy o usługach audiowizualnych, wprowadzającej obowiązek rejestrowania serwisów świadczących takie usługi. Rząd widząc łatwość, z jaką cyfrowy świat upomina się o swoje prawa, postanowił prowadzić stały dialog ze środowiskami obywateli internautów. Premier spotykał się z nimi kilkukrotnie, jeszcze częściej rozmowy prowadził Michał Boni. Tyle tylko, że w połowie ub.r. świat realnej polityki pokazał, jakie obowiązują w nim reguły.

Ustawa o dostępie do informacji publicznej została w ostatniej chwili, na etapie akceptacji przez Senat, zmieniona wbrew ustaleniom ze stroną społeczną. Poprawka zgłoszona przez senatora Marka Rockiego przywróciła artykuł 5a, dający organom władzy możliwość dość swobodnego określania, jakich informacji nie udostępnią publicznie. Jak podsumował nowe prawo Andrzej Celiński, były minister kultury, w efekcie powstała ustawa o braku dostępu do informacji publicznej.

Cieniutka nitka dialogu łącząca dwa światy została mocno nadszarpnięta. Uczestniczące w konsultacjach środowiska i organizacje zaczęły się zastanawiać, na ile wspaniałe deklaracje o cyfrowym impecie modernizacyjnym, który ma polegać na otwieraniu publicznych zasobów informacyjnych, budowaniu mechanizmów Otwartego Rządu (polegających na udziale obywateli w pracach nad nowymi regulacjami i aktami prawnymi) nie są jedynie wyrazem myślenia życzeniowego Michała Boniego. I to w najlepszym razie. Wariant gorszy, że całe to gadanie to wyłącznie rządowy PR.

Sprawa ACTA tę nadszarpniętą nić dialogu całkowicie zerwała i ma rację Donald Tusk mówiąc, że wybuchł kryzys braku zaufania. Niemal wszystkich jednak zaskoczyła skala gniewu. Po raz pierwszy bowiem buntownicy oderwali się od klawiatur i pokazali, że nie są jedynie awatarami. Gdyby jednak premier przeczytał uważnie rządowy raport „Młodzi 2011”, jaki w ub.r. przygotował Michał Boni, zrozumiałby, że jeśli nie ACTA, to jakiś inny podobny „błąd” wywołałby wybuch. Głośno mówił o tym w ub.r. Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Ostrzegał, że w Polsce społeczny protest wybuchnie właśnie z powodu Internetu. Politycy potraktowali te słowa jako wyraz branżowej przesady, a ci z Platformy brak oburzenia mylnie uznali za wyraz naturalnej miłości młodych – i cyfrowego świata – do ich modernizacyjnej partii.

Jesienne wybory parlamentarne i poprzedzająca je kampania pokazały jednak, że politycy niczego się nie nauczyli i ciągle tkwią w świecie analogowym, nie rozumiejąc zupełnie, że dla osób w wieku 30 lat Internet stał się medium ważniejszym od telewizji. Pierwszym poważnym sygnałem znaczenia sieci dla mobilizacji politycznej elektoratu okazały się wybory w 2007 r. To wtedy młodzi cyfrowi obywatele użyli swych umiejętności i nowych narzędzi komunikacji, by ułatwić zwycięstwo PO.

„W Internecie nikt nie wie, że jesteś psem”

Politycy wszystkich partii przespali lekcję 2007 r., analizy kampanii wyborczej 2011 r. pokazują, że niczego w ciągu czterech lat się nie nauczyli. W połowie lat 90., gdy Internet dopiero zyskiwał popularność, „New Yorker” opublikował grafikę, na której przed komputerem siedzą dwa sympatyczne psiaki. Podpis głosił: „W Internecie nikt nie wie, że jesteś psem”.

Czasy jednak bardzo się zmieniły, dziś sposób zachowania w sieci określa, kim się jest. Na podstawie ostatniej kampanii wyborczej widać jasno: polski polityk, niezależnie od wieku, to stary zgred. Ta ocena jednak szczególnie boleśnie uderza w Platformę, bo w niej cyfrowy świat pokładał największe nadzieje.

Polska wkroczyła w fazę wirtualnej wojny domowej, która nie jest jedynie współczesnym wariantem wojny pokoleniowej, jak przedstawiał to w „Gazecie Wyborczej” Seweryn Blumsztajn. Donald Tusk, chcąc lepiej zrozumieć, co się dzieje, zaprosił strony konfliktu do siebie na spotkanie 6 lutego. Jeszcze zanim się ono rozpoczęło, wiadomo było, że nie przyniesie oczekiwanego skutku. Przedstawiciele władzy zobaczyli z przerażeniem, że nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Niektórych uczestników rozpoznawali: tu przyjaźnie machał ręką Zbigniew Hołdys, tam wiceprezes ZAiKS Michał Komar, między nimi jednak jakiś facet w garniturze i sandałach na bosych stopach mimo 15-stopniowego mrozu, a za nim wielu podobnych w garniturach i bez, w kolorowych czapeczkach, z kitkami lub na łyso.

Każda minuta spotkania ujawniała, że całe to wymieszane towarzystwo nie tworzy nawet wierzchołka góry lodowej, że prawdziwa reprezentacja cyfrowego świata to wielość, która uczestniczy w dyskusji za pośrednictwem sieci. Po pierwszej godzinie wiadomo już było, że, jak w greckiej tragedii, pomysł na „rozmowę z internautami” zmierza do katastrofy. Po 7 godzinach spektaklu wszyscy już byli tak wykończeni, że zapomniano o katharsis. Jest ono jednak pilnie potrzebne. I nie tylko młodzi cyfrowi tubylcy czekają na „wielki reset” systemu.

Przy okazji ACTA ujawnił się głęboki kryzys strukturalny. Przeżywa go cały świat – podobna rewolucja, jak teraz w Polsce, dekadę temu wybuchła w Korei Południowej. Tyle że tam znalazł się wówczas polityk zdolny zaproponować projekt zagospodarowujący nową energię.

Dzisiejszy kryzys jest w głównej mierze kryzysem legitymizacji instytucji nowoczesnego społeczeństwa. Chodzi nie tylko o świat władzy, lecz także instytucje kultury, szkołę, naukę, gospodarkę. Wyzwania współczesnego świata są zbyt złożone, a potrzeby społeczeństwa zbyt zróżnicowane, by poradziła sobie z nimi nawet najbardziej oświecona władza uzbrojona w najlepsze systemy informatyczne zasilane najszybszymi komputerami. Tym bardziej nie poradzi sobie z nimi samodzielnie władza, która tych systemów nie potrafi budować.

Powrót do demokracji bezpośredniej?

Trzeba do rządzenia włączyć obywateli. Czyli kogo? I jak? Jak rozmawiać z panem w sandałach, z panią spod krzyża smoleńskiego i prezesem izby handlowej, by rozmowa nie okazała się równie bezproduktywna jak 6 lutego u premiera? Czy rozwiązaniem jest powrót do demokracji bezpośredniej? Przecież w dobie Internetu teoretycznie każdy może wypowiedzieć się i zagłosować na każdy temat. Wiemy już jednak z licznych badań i doświadczeń, że nowe medium nie jest panaceum na uzdrowienie sfery publicznej. Ułatwia wspólne tworzenie wiedzy, sprzyja jednak także polaryzacji opinii i ekspresji ekstremizmów, doskonale też nadaje się do manipulacji.

Istotą nowoczesnej demokracji jest ucieranie się poglądów i ochrona mniejszości przed tyranią większości. Demokracja bezpośrednia nie musi sprzyjać tym wartościom. W Szwajcarii, kraju referendów, kobiety czekały na prawo uczestnictwa w życiu politycznym do lat 70. XX w., jeden z kantonów bronił się przed nimi „demokratycznie” do 1990 r.

Jak jednak ucierać poglądy, gdy obok zorganizowanych grup interesów – związków zawodowych, stowarzyszeń, izb gospodarczych – pojawia się wielość, zbiór jednostek domagających się prawa do udziału w demokratycznym współdecydowaniu częściej niż tylko podczas wyborów?

Jak w końcu ucierać poglądy, gdy uczestnicy demokratycznego sporu zupełnie inaczej rozumieją te same pojęcia. Konkretny przykład z konfliktu wokół ACTA – własność. Co znaczy „święte prawo własności” w epoce cyfrowej, zwłaszcza w odniesieniu do dóbr niematerialnych? Nawet twórcy są podzieleni.

Ciągle więcej pytań niż odpowiedzi. Odpowiedzi nie dostarczy ani Google, ani Wikipedia. „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” pisał Hegel. Nie ma prostych recept, nie wystarczy na siłę przysposobić wszystkich cyfrowo wykluczonych, skazani jesteśmy na poszukiwania.

Eksperymenty trwają na całym świecie, najczęściej w skali mikro – w pojedynczych miastach reformowane są małe fragmenty życia publicznego; jeśli eksperyment się powiedzie, upowszechnia się w innych miejscach. Brazylijskie Porto Allegre już dwie dekady temu zaczęło wdrażać ideę budżetu partycypacyjnego: obywatele zyskali możliwość decydowania, na jakie potrzeby wydać część miejskich pieniędzy. W ten sposób głos zyskali ci, których wcześniej nikt nie reprezentował. W efekcie zaniedbywane dzielnice wykluczenia zostały włączone do miejskiego systemu kanalizacyjno-wodociągowego. Brazylijskie doświadczenie jest dziś klonowane na całym świecie, ideę budżetu partycypacyjnego wdraża ponad setka miast brytyjskich. W Polsce sprawdza pomysł Sopot.

Również u nas nie brakuje ciekawych innowacji społeczno-politycznych. W połowie ub.r. rząd podpisał Pakt dla kultury zaproponowany przez ruch społeczny Obywatele Kultury. Na mocy tego porozumienia reprezentacja społeczna zyskała możliwość współuczestniczenia w kształtowaniu polityki kulturalnej państwa. W Bydgoszczy prezydent miasta rozwiązał wydział kultury i zaprosił do współdecydowania obywatelską radę ds. kultury.

Coraz wyraźniej widać, że miejscem polityki rozumianej jako troska o dobro wspólne są tzw. mikropolityki, czyli działania podejmowane przez obywateli, często niezrzeszonych w żadnych strukturach i organizacjach, którzy mają poczucie, że działania władzy legalnej nie służą owemu dobru wspólnemu, choćby dlatego, że władza nie ma dostępu do pełnej informacji o potrzebach. Jak jednak odróżnić mikropolitykę od lobbingu grup interesów? Jaka gwarancja, że walczący o zwiększenie nakładów na kulturę lub edukację, nie zabiegają po prostu o większą kasę dla konkretnych korporacji?

Nie ma gwarancji. Carne Ross, niegdyś brytyjski dyplomata, pisze w książce „Leaderless Revolution” (Rewolucja bez przywództwa), że społeczeństwo sieciowe samo szybko uczy się, jak kontrolować jakość, budować struktury zaufania i wykrywać krętaczy. Programiści tworzący system operacyjny GNU/Linux potrafili, mimo braku formalnej hierarchii, wypracować sposoby tworzenia bardzo złożonego produktu i wyłapywania błędów. Banki nauczyły się chronić bezpieczeństwo internetowych transakcji, nie czekając na państwo, które do dziś nie potrafi poradzić sobie z elektronicznym podpisem. Platformy aukcyjne, takie jak Allegro w Polsce, niegdyś odpowiednik jaskini zbójców, dziś są najbezpieczniejszymi miejscami handlu w ogóle. Nadszedł czas, by skorzystać z tych doświadczeń również w relacjach władza–obywatel.

Nie ma co się jednak łudzić, że nawet najbardziej umiejętnie wdrażając innowacje społeczeństwa sieciowego do codziennej praktyki władzy wkroczymy do utopijnego świata, w którym „rządzenie ludźmi zostanie zastąpione administrowaniem rzeczami”, o którym marzył Saint-Simon na początku XIX w. Nie uwolnimy się od polityki jako przestrzeni sporu, często namiętnego, o to, czym jest dobro publiczne oraz interes ogólny w złożonym świecie i zróżnicowanym społeczeństwie.

Stawką dziś jest taka modernizacja instytucji demokratycznego społeczeństwa, by efektywnie reprezentowały jak największy zakres opinii w sytuacji, gdy coraz trudniej jednoznacznie wskazać, kto ma prawo reprezentacji. Trwanie przy przekonaniu, że dotychczasowe instytucje spełniają tę rolę, bo dysponują legitymacją udzieloną podczas wyborów, jest najlepszą receptą na to, żeby wirtualna wojna domowa trwała przez wiele, wiele lat, przeradzając się w realny, gorący konflikt.

Polityka 07.2012 (2846) z dnia 15.02.2012; Polityka; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Wirtualna wojna domowa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną