Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nieobecny

Wojskowa przeszłość Człowieka z Gór

Włodzimierz N. w drodze do szpitala wojskowego przy ul. Szaserów w Warszawie. Włodzimierz N. w drodze do szpitala wojskowego przy ul. Szaserów w Warszawie. Marek Podmokły / Agencja Gazeta
Koledzy z wojska zgłosili policji, że wiedzą, kim jest człowiek odnaleziony w Tatrach. Po tym, co przeczytali w gazetach, nie byli już tego tacy pewni.
Lekarze ze szpitala im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem walczyli o uratowanie odmrożonych stóp Włodzimierza N.Adrian Gładecki/Reporter Lekarze ze szpitala im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem walczyli o uratowanie odmrożonych stóp Włodzimierza N.

W środę rano, 15 lutego, do ppłk. Tomasza Kacały zadzwonili koledzy z byłej jednostki. Miał być ostatnią instancją rozpoznawczą. Ich zdaniem, tajemniczy Człowiek z gór, którego tożsamość policja już od kilku dni próbowała ustalić za pomocą Internetu, to nikt inny, tylko Włodek. Ich były kolega z jednostki. Kacała przepracował z Włodkiem trzy lata w jednym pokoju. Oficjalnie był jego przełożonym. Nieoficjalnie prawie przyjacielem. Prawie, bo Włodek nie należał do ludzi wylewnych. 15 minut później do zakopiańskiej policji zadzwonili byli koledzy z wojskowej Centralnej Grupy Działań Psychologicznych. Wiemy, kim jest poszukiwany.

Yossarian

Oficjalny życiorys Włodzimierza N. nie jest zbyt rozbudowany. 36 lat, były zawodowy żołnierz. Odbył dwie misje. Jedną w Libanie, drugą w Iraku. W 2006 r., po 11 latach służby, zwolniony z wojska jako trwale niezdolny do pełnienia służby w czasie wojny i pokoju. W 2008 r. w wyniku niestawienia się na komisję lekarską pozbawiony prawa do pobierania renty. Od tamtego czasu świat właściwie o nim zapomniał.

Aż do 13 lutego 2012 r., kiedy Internet obiegła informacja o tajemniczym mężczyźnie, którego trzy dni wcześniej w pasterskim szałasie odnaleźli pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego. Lekarze walczyli o uratowanie jego odmrożonych stóp.

Sprawę szybko zakwalifikowano do kategorii trudne łamane przez beznadziejne. Mężczyzna nie miał żadnych dokumentów, nie był karany, nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Na pytania nie odpowiadał, wzrok miał człowieka z zaświatów, który może nawet chciałby coś powiedzieć, ale zapomniał, jak to się robi. Podinspektor Kazimierz Pietruch, który w zakopiańskiej policji przepracował 24 lata, takiego przypadku jeszcze nie spotkał. Policja sięgnęła więc po metody niekonwencjonalne. Na 15 zdjęciach uwieczniono znaki szczególne (pieprzyk) i komplet przedmiotów (nóż bojowy, zapalniczka, różaniec, buty, kurtka, spodnie), które miał przy sobie odnaleziony. Zdjęcia rozesłano do mediów.

Efekty pierwszych publikacji w Internecie trudno było uznać za udane. O Człowieka z gór upomniało się 17 osób, które rozpoznały w nim byłego kolegę z pracy bądź sąsiada. Każdy sygnał – z innej części Polski. Żaden nie był trafiony. Policja zaostrzyła metody. – Podjęliśmy decyzję o ogoleniu nieznajomego – mówi podinspektor Pietruch. Strzał w dziesiątkę. W walentynki, dokładnie o godz. 19.50, na posterunek policji w Węgorzewie zgłosiła się Helena N. w towarzystwie córki. Stwierdziła, że to chyba jej syn – Włodzimierz N. W czerwcu 2011 r. wyszedł z domu twierdząc, że jedzie na misję wojskową i przez jakiś czas nie będzie mieć możliwości kontaktowania się z rodziną.

68 lat wcześniej podobny manewr zastosował kapitan Yossarian, bohater książki „Paragraf 22” Josepha Hellera.

Pierwsza krew

Media szybko skojarzyły nietypowe zachowanie byłego chorążego z jego wojskową przeszłością. A konkretnie z udziałem w „śmiertelnie niebezpiecznych misjach w Libanie i Iraku”. Włodzimierza N. zaczęto porównywać z Johnem Rambo, który w filmie „Pierwsza krew” próbuje uciec w góry przed wspomnieniami z wojny w Wietnamie. Dwie rzeczy się zgadzały: góry i nóż. Większość żołnierzy, która służyła na misji w Libanie, nie ukrywa, że przywieźli stamtąd ładną opaleniznę, a nie koszmarne wspomnienia. No i jakiś gadżet z Ziemi Świętej, bo wycieczka do Jerozolimy była żelazną częścią misji (Włodzimierz przywiózł różaniec, który znaleziono przy nim w górach).

Ale naprawdę gorąco zrobiło się, kiedy podano informację, że chorąży N. służył w Centralnej Grupie Działań Psychologicznych w Bydgoszczy. Jak ustalił jeden z tabloidów, jednostka odpowiedzialna była za „dokładne rozpracowywanie przeciwnika i werbowanie agentów”.

W rzeczywistości rozpracowywanie przeciwnika polegało głównie na monitorowaniu irackiej telewizji, a raczej tego, co próbowało być telewizją. Jednostka powstała półtora roku przed wysłaniem jej do Iraku i ciągle jeszcze poszukiwała formuły działania. Nie wiadomo, który z 16 wysłanych do Iraku żołnierzy miał werbować agentów, skoro po arabsku wszyscy mówili mniej więcej tak samo, czyli parę zdań. Tyle zdążyli się nauczyć w ciągu dwuipółmiesięcznego kursu zorganizowanego przed misją. Żeby cokolwiek zapamiętać, notatki robili fonetycznie. Jeden z żołnierzy szczególnie zapamiętał zwrot: ena mn Bolanda, łaente? (ja jestem z Polski, a ty?).

Trudno powiedzieć, by misja była mordercza. – Pół roku poza domem, w nowych warunkach, z nowymi zdaniami. Nikt się tam nie lenił. Ale na pierwszej zmianie nikt do nas nie strzelał, więc i my nie musieliśmy odpowiadać ogniem – wspomina jeden z żołnierzy.

Na pewno mordercze były temperatury. W kabinach samochodów, gdzie zamontowany był sprzęt do nasłuchu radia i telewizji, często wysiadała klimatyzacja. Dodatkowo wozy przykryte były ciemnozieloną siatką maskującą (pustynnej polska armia nie miała na stanie), która szybko się nagrzewała. Licznie reprezentowane na pierwszej zmianie w Iraku redakcje próbowały zrobić materiały o tajemniczej jednostce, która za symbol obrała sobie pająka i miecz. Ale większość się zniechęciła, bo – jak stwierdził jeden z redaktorów – temat był za mało sexy. Nudny. – Robiliśmy, co mogliśmy, ale nie mieliśmy nawet budżetu. Nie wiem, czy za bazę wyjechaliśmy z 20 razy przez całe te pół roku – wspomina jeden z żołnierzy. Dowództwo kontyngentu samo nie bardzo wiedziało, jak skutecznie wykorzystać nietypową jednostkę na obcej ziemi.

 

Chorąży Włodzimierz N. wykorzystywał więc czas dla siebie. – Włodek razem z irackim tłumaczem prowadził nasłuch telewizyjny. Przy okazji szlifował swój arabski. Szybko się uczył, miał dryg do języków. Nieźle mówił po angielsku – wspomina jeden z żołnierzy, który razem z nim był na misji w Iraku. N. zainteresował się kulturą arabską. Zaczął studiować Koran. Chętnie zgłaszał się do wyjazdów poza bazę. Jeździło się głównie plakatować miasto apelami tłumaczącymi, że obce wojska są w Iraku dla dobra kraju. Albo na kampanie wzmacniające pozytywny wizerunek. Wizerunek wzmacniało się rozdając dzieciom zeszyty i plecaki szkolne. Większość żołnierzy kontakty z miejscową ludnością ograniczała do schematu: szlonek (jak leci), indek daftar (masz zeszyt) i Bolanda good (Polska dobrze). Na bardziej skomplikowane akcje wizerunkowe polski PsyOps (psychological operations) musiał jeszcze poczekać.

Pułkownik Marek Dragan, który był szefem PsyOps na I zmianie w Iraku, pierwsze dziwne zachowania u chorążego N. odnotował właśnie podczas misji. – Popadał w stany głębokiego zamyślenia. Miało się wrażenie, że bywał nieobecny – wspomina. Po powrocie do kraju takie sytuacje zaczęły się powtarzać. Rok później Włodzimierz N. zasłabł w pracy. Został skierowany na badania neurologiczne. – Opowiadanie o sobie zupełnie nie było w jego typie. Wiedzieliśmy, że choruje, ale nie byłem z nim na tyle blisko, żeby zapytać o szczegóły – wspomina jeden z byłych kolegów. Po jednostce chodziła plotka, że to ciężka choroba i czeka go poważna operacja w obrębie czaszki. Kiedy odszedł z wojska, nikt się specjalnie nie zdziwił. – On był kawalerem, a my wszyscy mieliśmy żony, dzieci. Każdy był zajęty swoim życiem. A Włodek nawet numer na komórkę dawał niechętnie. Zniknął tak jakoś nagle i po cichu – wspomina były kolega.

Z pewnością udział w misjach był bardzo ważnym wydarzeniem w jego życiu, o czym świadczy eksperyment przeprowadzony przez lekarzy z zakopiańskiego szpitala. Z pomocą lekarza o syryjskich korzeniach do Włodzimierza N. przemówiono po arabsku. Pacjent, który przez tydzień – zagadywany po polsku – milczał, po arabsku wszedł w dialog. Kiedy dr Marian Papież przemówił do niego po angielsku, odpowiadał logicznie i chętnie. – Gdy przewożono go do szpitala wojskowego, pożegnałem się z nim w języku angielskim. Bardzo powoli, ale wyciągnął rękę spod koca i mi ją podał – mówi dr Papież.

Wiele wskazuje, że podłoże choroby Włodzimierza N. jest natury neurologicznej. Ale to muszą ustalić specjaliści.

Media wykreowały Włodzimierza N. na okaleczonego przez wojnę polskiego Rambo, który z nożem w kieszeni skrył się przed światem w górach. Zapotrzebowanie na szokującego newsa jest ogromne, dramat choroby wydaje się już czymś zbyt zwyczajnym.

Wojna i niepokój

Co nie znaczy, że w Polsce nie zdarzają się postaci przypominające filmowego Rambo, którym wojna i wojsko mocno poszarpały psychikę. Nie w Tatrach, ale lasach Szwecji w marcu 2011 r. odnaleziono starszego szeregowego z elitarnej polskiej jednostki. Wyszedł z domu i nie wrócił. Kilkanaście dni później szwedzka policja została zaalarmowana, że dziwnie zachowujący się mężczyzna błąka się po lasach. Na widok ludzi ucieka. Poszukiwania zajęły wiele godzin.

Skrajnie wyczerpanemu 30-latkowi groziła amputacja nóg. Kontakt z nim był ograniczony. Dopiero po kilku dniach udało się ustalić jego tożsamość. Później mozolnie odtwarzano jego losy. Mężczyzna kilka miesięcy przed wyruszeniem w wędrówkę wrócił z misji w Afganistanie. Choć nie zajmował stanowiska bojowego, o mało nie zginął. W jego barak uderzył pocisk kalibru 107 mm. Przeżył.

Tak naprawdę najbardziej w kość dostał od swoich. Wyszła sprawa wypisywania lewych wyjazdów poza bazę, żeby mieć większy dodatek za misję. Choć nie brał w tym udziału, był przesłuchiwany. Nie dawali mu spokoju. Trzymał się, aż nagle pękł – mówi jeden z kolegów z jednostki.

Starszy szeregowy, zwany Wędrowcem, od ponad roku jest stałym pacjentem wojskowej Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego. Koledzy, którzy znali Wędrowca, wspominają, że uchodził za jednego z najspokojniejszych żołnierzy w jednostce. Miły, kulturalny, ambitny. Zaczął studia, miał wiele planów. – Nikt z nas nie planuje, że mu odbije. Ale jak patrzę po kolegach, wiem, że to jest totolotek. Każdemu może się trafić – mówi żołnierz, którego pojazd wyleciał na minie, a on wyszedł z tego zdrowy. Jak podkreśla – na ciele i umyśle.

Polityka 08.2012 (2847) z dnia 22.02.2012; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Nieobecny"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną