Polowanie na Wałęsę dawno wykroczyło poza proces szukania prawdy, która ma nas wyzwolić. Przeciwnicy Wałęsy otwarcie mówią, że jego współpraca z lat 70. to jeden z filarów kłamstwa, na jakim zbudowano III RP. To dzisiaj taki sam filar jak „kłamstwo smoleńskie”, a więc święty i niezastąpiony. Na tym buduje twardą, ideologiczną tożsamość tak zwany drugi obieg, „niepodległościowy” i „patriotyczny”.
Umoczenie Wałęsy w PRL stało się przeżyciem pokoleniowym dla całej grupy polityków, którzy czują się przez niego wywłaszczeni z tytułu rzeczywistych pogromców komunizmu. To ci, którzy zostali niesłusznie w stanie wojennym nieinternowani, za krótko siedzieli, nie byli tak znani, a może, co przykro powiedzieć, nawet nie tak zdolni. Albo urodzili się za późno.
Wałęsa zapewne instynktownie czuje, że zapewnienia jego wrogów, iż chodzi im tylko o to, aby się przyznał do współpracy, do błędów młodości – bo i tak jest wielki i historyczny – są, oględnie mówiąc, nieszczere. Po „przyznaniu się”, ukorzeniu, poproszeniu o wybaczenie, stałby się dopiero naprawdę nikim, bo PiS zawsze przy sprawach lustracyjnych żądał przyznania się, a potem, w najlepszym razie, pozwalał łaskawie odejść w nicość. Nawet jeśli operacja „przebaczenie” się udawała, to pacjent umierał w męczarniach.
Wałęsa wie, że odbywa się niszczenie wszystkiego, co w życiu osiągnął. Tak było w 1992 r. i tak jest teraz, bo przeciwnik jest wciąż ten sam i te same ma cele. Wie, że nie będzie subtelnego ważenia racji, bo za jego upokorzeniem, wykazaniem, że był zdrajcą, stoi zbyt duży polityczny interes. Dlatego jest to obrona konieczna i ostateczna, walka o wszystko. I dlatego argumenty obu stron sporu o Lecha pozostają niezmienne, bez względu na to, co się jeszcze odnajdzie w Sejmie i w ogóle.