Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Krótka przerwa w zabijaniu

Pedofil zabójca wychodzi na wolność

Przypadek Trynkiewicza to klęska polskiego systemu prawnego. Kara 25 lat więzienia za okrutne cztery zbrodnie na dzieciach, których dokonał z pełną premedytacją. Przypadek Trynkiewicza to klęska polskiego systemu prawnego. Kara 25 lat więzienia za okrutne cztery zbrodnie na dzieciach, których dokonał z pełną premedytacją. Oliver Hoffmann / PantherMedia
Niebawem seryjny zabójca pedofil wtopi się w tłum. Będzie groźniejszy niż kiedyś. Polski system prawny jest wobec tej sprawy bezradny.
Trynkiewicz zeznał, że chłopców spotkał nad jeziorem Bugaj. Zaprosił ich do swojego mieszkania. Poszli, by obejrzeć akwarium, o którym im opowiedział.Łukasz Rayski/Polityka Trynkiewicz zeznał, że chłopców spotkał nad jeziorem Bugaj. Zaprosił ich do swojego mieszkania. Poszli, by obejrzeć akwarium, o którym im opowiedział.

Na spacerniaku w Zakładzie Karnym nr 2 w Strzelcach Opolskich jeden powtarzał drugiemu: dzieciojebca idzie w tabor. Już upchał samarę, już jest gotów. I nie żal, że zniknie. Żal, że nie zdążyli go wyhuśtać na tygrysie (powiesić na kracie).

Mariusz Trynkiewicz (jego dane osobowe podajemy za zgodą sądu) w tym czasie – był styczeń 2012 r. – pakował do torby skręcone w rulon grafiki, zeszyty z wierszami włożył na dno, przykrył ubraniami, wrzucił przybory toaletowe, kilka książek. Rankiem transport powiózł go na terapię do Rzeszowa.

Terapia zaliczona

Od pewnego czasu szykował się do wolności. Do końca kary – 25 lat – zostało nieco ponad rok. Wystąpił o zmianę danych osobowych. Chciał przyjąć panieńskie nazwisko matki, ale sąd się nie zgodził. Narzekał na ten sąd penitencjarny w Opolu, bo nie udzielano mu urlopów, nie miał szans na przedterminowe warunkowe zwolnienie. A pod koniec 2011 r. sąd skierował go na przymusową, kilkumiesięczną terapię psychologiczną w Rzeszowie. Zaskarżył decyzję – bezskutecznie.

Będzie przechodził przyspieszony kurs empatii dla ofiar i uczył się odróżniania dobra od zła. W jego dokumentacji, w odpowiedniej rubryce, wstawi się potem ptaszka – terapia zaliczona, resocjalizacja zakończona, uczyniono wszystko, co należy, żeby Mariusz Trynkiewicz wrócił do społeczeństwa po odbyciu kary.

To tylko parawan, bo tak naprawdę nie uczyniono nic, aby społeczeństwo uchronić przed powrotem poczwórnego mordercy. Przed procesem w 1989 r. poddano go badaniom, psychiatrzy nie mieli wątpliwości. Ocenili, że to, co siedzi w jego mózgu, to nie choroba, ale sadyzm połączony z lubieżnością. W sprzyjających warunkach „z przekonaniem graniczącym z pewnością” można przewidzieć, że nadal będzie zabijał.

Na początku sierpnia 1988 r. Polskę zelektryzowała wiadomość, że w Piotrkowie Trybunalskim nieznany sprawca zabił trzech 11–12-letnich chłopców. Ich ciała znaleziono w lesie, były ułożone w trójkąt. Ktoś zwłoki podpalił, ale deszcz ugasił ogień.

Szczątki dzieci odkrył grzybiarz. Milicja wzięła go na spytki, zeznawał mętnie. Stał się głównym podejrzanym, ale sprawdzano też inne wersje. Najbardziej prawdopodobne wydawało się, że zbrodnia miała tło seksualne.

Po wszystkich komisariatach milicji obywatelskiej w całym kraju rozesłano telefonogram z pytaniem, czy notowano tam przypadki molestowania nieletnich. Jerzy Szymański, chorąży milicji z Sulejowa (kilkanaście km od Piotrkowa), zareagował jako jeden z pierwszych. Poinformował Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Piotrkowie, że rok wcześniej w miejscowości Włodzimierzów zatrzymał podejrzanego o czyny nierządne z nieletnimi. – Sygnałów z terenu nadchodziło sporo, moją notatkę przeczytano dopiero po kilku dniach – mówi dzisiaj Szymański. – Mogli go wcześniej dopaść.

Notatka zawierała imię, nazwisko i adres wtedy 26-letniego mieszkańca Piotrkowa, byłego nauczyciela, syna kuratora oświaty. Podczas służby wojskowej kilkakrotnie przyłapano go na molestowaniu nieletnich, sąd wojskowy skazał go za jeden czyn na wyrok w zawieszeniu, za kolejne – na krótki pobyt w więzieniu. Latem 1988 r. dostał przerwę w odbywaniu kary.

Kiedy prokurator Małgorzata Ronc i milicyjna ekipa śledcza dotarli do Mariusza Trynkiewicza, ten sprawiał wrażenie, że spodziewał się tej wizyty.

Początkowo zaprzeczał, przyparliśmy go dowodami – wspomina Janusz Sielski, wtedy kapitan milicji. Zwłoki chłopców sprawca owinął charakterystycznym materiałem z wyszytą literą „T”. Z identycznego materiału były uszyte zasłony w mieszkaniu Trynkiewicza, też miały wyszytą literkę „T”. W pokoju i łazience znaleziono liczne ślady krwi. Natrafiono też na zegarek jednej z ofiar.

Potrzeba zabijania

Trynkiewicz zeznał, że chłopców spotkał nad jeziorem Bugaj. Zaprosił ich do swojego mieszkania. Poszli, by obejrzeć akwarium, o którym im opowiedział. Obiecał też, że postrzelają z wiatrówki. Nie skłamał, kiedy mówił nastolatkom, że jest instruktorem strzeleckim, należy do Ligi Obrony Kraju. Rybki im się spodobały, potem grali w gry telewizyjne. Jeden z chłopców powiedział, że pora wracać do domu. Trynkiewicz, jak wyjaśniał, nagle poczuł narastający niepokój. Nie pamięta, co się działo później.

Ustalono, że chwycił finkę leżącą na stole i stojąc nad dziećmi zadawał im uderzenia. Wbijał nóż miarowo, ale nie celując, kilkadziesiąt razy. Ocknął się, gdy chłopcy już nie żyli. Zeznał: „Zobaczyłem wtedy tych chłopców leżących w pokoju, z ust ciekła im krew, byli pokrwawieni. Pamiętam, że zakładałem im worki z polietylenu”. Umył się i poszedł do rodziców na obiad, mieszkali w sąsiednim bloku przy ul. Działkowej. Potem wrócił do swojego mieszkania i przeniósł zwłoki chłopców do piwnicy, nikt go podczas tej czynności nie widział. Posprzątał mieszkanie, starał się usunąć wszystkie ślady krwi. Po kilku dniach wziął Wartburga należącego do ojca i nad ranem wywiózł ciała do lasu. Podpalił je, bo chciał, „żeby to przestało istnieć, żeby w pamięci nie pozostał żaden ślad”.

Podczas przesłuchań spytano Trynkiewicza, czy wie coś o losach innego chłopca, 13-letniego Wojtka P., który zaginął na początku lipca. „Tak” – padła odpowiedź. „Udusiłem go”.

Latem 1988 r. dużo chodził po Piotrkowie, przyglądał się dzieciakom. Niektórych chłopców zapraszał do mieszkania, zawsze pod tym samym pretekstem – jako instruktor strzelecki nauczy ich strzelania z wiatrówki. Na początku nic złego chłopcom nie robił. Kiedy spotykał ich powtórnie, pytał, czy mówili rodzicom, że byli u niego w domu. Przeważnie mówili. Tracił wtedy zainteresowanie, nie zapraszał powtórnie.

13-letniego Wojtka P. spotkał 4 lipca. Chłopiec był ufny, opowiedział mu o kłopotach domowych, ojciec odszedł od matki, ta żyje teraz z konkubentem, dzieckiem nikt się nie interesuje. W mieszkaniu zaczął chłopaka obnażać i dotykać. Mały przestraszył się, próbował krzyczeć. Wtedy Trynkiewicz gąbką zatkał mu usta. Zaczął dusić. Zwłoki, jak stwierdzono podczas sekcji, złamał wpół i włożył do tekturowego pudła. Pakunek wywiózł do lasu motocyklem, przysypał igliwiem. Wskazał to miejsce ekipie dochodzeniowej.

Zeznał: „Zabijając chłopca doznałem odprężenia, ale naszedł mnie strach. Wcześniej potrzeba zabicia była tak silna, że o strachu nie myślałem. Po zabójstwie miałem przerwę w potrzebie zabijania”. Przerwa trwała 25 dni.

Mord z lubieżności

Proces Trynkiewicza trwał 8 dni. Przed gmachem piotrkowskiego sądu gromadziły się tłumy. Ludzie byli wzburzeni, obawiano się, że dojdzie do linczu. Eugeniusz Iwanicki, łódzki dziennikarz, autor książki „Proces szatana”, zapamiętał, że ulica podejrzewała satanistyczne tło zbrodni. Podczas pogrzebu ofiar pobito nawet ubranego na czarno mężczyznę, okazało się, że to ksiądz. Ojciec jednego z zamordowanych chłopców, Stanisław Kaczmarek, do dzisiaj jest przekonany, że Trynkiewicz był nie tylko pedofilem, ale i satanistą. – Nie działał sam, ktoś musiał mu pomagać – mówi.

Sąd wojewódzki w 1989 r. skazał Trynkiewicza na cztery kary śmierci. Ten odwołał się od wyroku, chciał żyć, ale wyrok podtrzymano. W tym czasie zaczęło w Polsce obowiązywać nieformalne moratorium, nie wykonywano orzeczonych kaesów. 7 grudnia 1989 r. weszła w życie amnestia obejmująca skazanych na śmierć. Najwyższe wyroki automatycznie zamieniano na 25 lat pozbawienia wolności (nie było wówczas w kodeksie kary dożywocia). Podczas sejmowej debaty przeciwnicy amnestii argumentowali, że dzięki niej odzyska wolność nawet tak niebezpieczny osobnik jak Mariusz Trynkiewicz.

 

Prof. Andrzej Rzepliński, prezes Trybunału Konstytucyjnego, pamięta, że kiedy stał na czele Fundacji Helsińskiej, dostał z więzienia list od Trynkiewicza, który skarżył się na nierzetelny proces. – To była nieprawda, proces był rzetelny – zauważa. Jest zdania, że ówczesna opinia psychiatryczna, niestwierdzająca u zabójcy ograniczenia poczytalności ani choroby psychicznej, była, być może podświadomie, spowodowana perspektywą rychłego wykonania najsurowszego wyroku i trwałej eliminacji seryjnego zabójcy. Gdyby wówczas stwierdzono chorobę, Trynkiewicz uniknąłby stryczka (co i tak się przecież stało) i mógłby zostać dożywotnio umieszczony w psychiatrycznym zakładzie zamkniętym.

Jeden z biegłych, prof. Zbigniew Lew-Starowicz, seksuolog, rozpoznał u Trynkiewicza biseksualną orientację płciową z cechami pedofilii. Stwierdził, że „w zakresie zarzucanych badanemu czynów prawdopodobny jest mord z lubieżności”. Zauważył też u Trynkiewicza cechy algolagnii, czyli tendencji do sadystycznego zadawania bólu psychicznego i cielesnego. Mariusz Trynkiewicz nigdy nie wyraził skruchy za popełnione zbrodnie, nie zauważono też poczucia winy. Zapytany podczas procesu, czy po wyjściu na wolność nadal zapraszałby do siebie nieletnich, odpowiedział bez wahania: „Tak, na pewno tak”.

Sztuczka prawna

Przypadek Trynkiewicza to klęska polskiego systemu prawnego. Kara 25 lat więzienia za okrutne cztery zbrodnie na dzieciach, których dokonał z pełną premedytacją, a później przemyślnie ukrywał ślady, w najmniejszym stopniu nie jest adekwatna do stopnia jego winy. Prawo nie działa wstecz, dlatego nie można zwołać spóźnionego o ćwierć wieku konsylium psychiatrów, którzy oceniliby, czy nadal jest groźny, i wydać opinię, na podstawie której sąd umieściłby go w zakładzie psychiatrycznym pod ścisłym dozorem. Luiza Sałapa z Centralnego Zarządu Służby Więziennej podsuwa jedno rozwiązanie: – Przedterminowe zwolnienie, nawet na tydzień przed upływem kary. Wtedy dostałby dozór kuratora na pięć lat.

To jedynie sztuczka prawna, która na kilka lat zmniejszy zagrożenie, ale go nie usunie. Ale w innym wypadku – czyli, gdy karę odsiedzi w całości – Trynkiewicz wyjdzie na wolność bez jakiegokolwiek dozoru i kontroli. Prawnicy, pracownicy Służby Więziennej, lekarze, psychologowie – wszyscy, którzy mieli z nim kontakt, obawiają się, że u tego 50-letniego dzisiaj mężczyzny znów powróci imperatyw zabijania. Nagle poczuje nieokreślony niepokój, narastające napięcie, które rozładuje w sposób dobrze mu znany. Wyjdzie za mur i zniknie z pola widzenia. Prawdopodobnie nie wróci do Piotrkowa z obawy, że ktoś mógłby na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Pojawi się w innym mieście, nikomu nieznany i wciąż nieobliczalny.

Bronił się przed tą podróżą do Rzeszowa, trochę psuła mu plany – chciał dotrwać do końca pod swoją celą. Prawie cały wyrok spędził na oddziale terapeutycznym więzienia w Strzelcach. Miał wyłącznie do swojej dyspozycji pracownię plastyczną. Panie psycholożki chuchały, dmuchały, czuł się jak w domu. Redagował gazetkę więzienną. Wiersze wysyłał do kilku redakcji, pod pseudonimem. Jeden z miesięczników literackich opublikował kilka jego utworów. Dużo malował. Akwarele przedstawiały pejzaże. Na rysunkach przeważał jeden motyw: nagie sylwetki dzieci, sami chłopcy.

Polityka 12.2012 (2851) z dnia 21.03.2012; Kraj; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Krótka przerwa w zabijaniu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną