Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lewoskręt

Czy w Polsce jest jeszcze jakaś lewica?

„Palikot ma dziś głównie problem z tym, jak w ogóle w polityce istnieć. Zapas zdarzeń happeningowych jest na wyczerpaniu”. „Palikot ma dziś głównie problem z tym, jak w ogóle w polityce istnieć. Zapas zdarzeń happeningowych jest na wyczerpaniu”. Piotr Tracz / Reporter
Lewica to ja – mówi Leszek Miller. – Lewica to ja – twierdzi Janusz Palikot. Prawdziwa lewicowość to my – powtarza Sławomir Sierakowski. Lewica jest u nas – dodają słabym głosem Zieloni. Tyle ich, a jakoby nikogo nie było.
„Na lewicy jest tradycyjnie nadzieja, że gdy przyjdzie czas układania list wyborczych, to wtedy wszystko się jakoś ułoży, bo przecież będzie interes lub interesik do zrobienia”.Stefan Maszewski/Reporter „Na lewicy jest tradycyjnie nadzieja, że gdy przyjdzie czas układania list wyborczych, to wtedy wszystko się jakoś ułoży, bo przecież będzie interes lub interesik do zrobienia”.
„Gdy spojrzeć na czyny polityczne Krytyki Politycznej, to w pamięci pozostaje jeden – rozbicie koalicji Lewica i Demokraci, co Wojciech Olejniczak uczynił pod wpływem Sławomira Sierakowskiego”.Tomasz Barański/Reporter „Gdy spojrzeć na czyny polityczne Krytyki Politycznej, to w pamięci pozostaje jeden – rozbicie koalicji Lewica i Demokraci, co Wojciech Olejniczak uczynił pod wpływem Sławomira Sierakowskiego”.

Wybór lewic jest ogromny – od socjalliberałów po anarchistów. A nad tym wielogłosem wisi pytanie zasadnicze: czy w Polsce w ogóle istnieje jakaś lewica? Czy też tylko z przyzwyczajenia obdarzamy tym mianem różne środowiska, które od lat nie mogą dojść do zgody choćby w kilku sprawach? Czy lewicowa wieża Babel, z całym tym pomieszaniem języków i ludzi, w ogóle jest w stanie zbudować poważną, spójną polityczną formację, wokół której krążyć będą, tak jak to ma miejsce dziś na prawicy, mniejsze, nawet radykalne grupy, ale w różnych kwestiach zbliżone poglądami?

Wydawać by się mogło, że ta część spektrum politycznego, którą często z przyzwyczajenia określamy jako lewicową, ma spory potencjał, aby taką formację stworzyć. Ma przede wszystkim coraz lepiej funkcjonujące struktury organizacyjne. Cokolwiek by powiedzieć o Leszku Millerze jako szefie SLD, trzeba mu przyznać, że podnosi tę partię z najgłębszego upadku, w myśl wyszydzanej zasady, że kto zepsuł zegarek, najlepiej go naprawi.

Nie tylko szyld

Jeszcze kilka miesięcy temu Sojusz Lewicy Demokratycznej był gronem frustratów snujących się po korytarzach sejmowych z fatalistycznym przekonaniem, że wprawdzie Grzegorz Napieralski prowadzi ich donikąd, ale lepiej z nim nie zadzierać, bo ma swoich ludzi i jest mistrzem gier. To „mistrzostwo” wyprowadziło go obecnie na partyjny margines. Od Millera wiele jeszcze musi się nauczyć. Dziś między liderami i osobami historycznie dla SLD ważnymi nie ma może wielkiej miłości, a często nawet zwykłej przyjaźni, ale jest poczucie elementarnej lojalności i przynajmniej na zewnątrz konfliktów nie widać. Najwyraźniej Miller wkłada sporo pracy, aby budować wewnątrzpartyjną równowagę i nie boi się tak zwanych partyjnych skrzydeł. Jeszcze niedawno wypychany z partii Ryszard Kalisz chwali Millera jako organizatora, a ten też nie ma powodu do narzekań, bo Kalisz załatwia mu to, czego on sam nie potrafi, do czego nie ma przekonania, co być może jest mu nawet kulturowo obce. Czy ktoś wyobraża sobie Millera na barwnej platformie w czasie Parady Równości? Miller zdecydowanie lepiej wypada w sytuacjach patetycznych, na wiecach, gdy trzeba zaśpiewać ze związkowcami „Międzynarodówkę” czy nawet powyrywać murom zęby krat; kiedy trzeba krzyczeć, że podnoszenie wieku emerytalnego to skandal i on to cofnie.

Nawet jeśli w tej ostatniej sprawie jest niewiarygodny, to na wiecach nikt o tym akurat nie myśli, ważne, że teraz jest sojusznikiem związkowców. I Miller jest niezastąpiony w układaniu partyjnych klocków. Wprawdzie jego „klocki” są już dość zużyte, ale Miller sam jest na okres przejściowy, bo lata lecą, a na przykład Parlament Europejski byłby niezłym zwieńczeniem jego kariery. Być może lepszym niż ewentualne wicepremierostwo w kolejnym rządzie Donalda Tuska, którego to wariantu nikt dziś wykluczyć nie może, a co jeszcze niedawno wydawało się jednym z celów obecnego szefa Sojuszu.

Coraz mniej więc głosów, że już po SLD, że ten szyld nic nie znaczy. Owszem, jeszcze znaczy. Nie bardzo jednak wiadomo, czy znaczy – lewica, a zwłaszcza – jaka?

Struktura w ruchu

Być może lewica będzie miała również drugą strukturę organizacyjną firmowaną przez Palikota. Na razie jest to struktura płynna; czasem demonstracyjnie steruje ku SLD, czasem bierze kurs odwrotny, ale przydaje lewicy tego, czego Millerowa nie ma – światopoglądowego radykalizmu z silnym nurtem antykościelnym.

Rywalizacja Miller–Palikot często postrzegana jako walka o rząd dusz na lewicy, jest w gruncie rzeczy pozorna. Wyborcy obu partii są inni, w niewielkim stopniu przepływają między ugrupowaniami, bo Palikot ciągle bardziej konkuruje z Platformą niż SLD. Zresztą Palikot ma dziś głównie problem z tym, jak w ogóle w polityce istnieć. Zapas zdarzeń happeningowych jest na wyczerpaniu, a tłumaczenie, w jaki sposób chce, w ramach zapowiadanej szumnie „korekty kapitalizmu”, budować fabryki za państwowe pieniądze, idzie mu dość marnie. Nawet najwierniejsi wyznawcy z pewnym zakłopotaniem przyznają, że bardziej chodziło mu o większą ingerencję państwa w gospodarkę niż o te konkretnie wybudowane fabryki. Czyli taka sobie metafora.

Zupełnie niemetaforycznie traci natomiast swoją twarz socjalną, czyli Piotra Ikonowicza, który coraz wyraźniej nie chce wspomagać nie swojego ruchu. Bez względu jednak na to, jaki będzie los ugrupowania Palikota – czy on sam nie znudzi się swoją partią, ciągle w gruncie rzeczy jednoosobową – z grona tych, którzy obecnie w niej działają, może wyłonić się dodatkowa struktura organizacyjna, a przynajmniej grupa ludzi politycznie nowych.

W przyszłości albo stanie się ona partnerem SLD (czy jakiegoś kolejnego wcielenia tej partii), albo rozpełznie się po innych ugrupowaniach. Ruch Palikota nie jest bowiem żadną wspólnotą ideową czy nawet pokoleniową, jaką w sporej mierze stanowi ciągle Sojusz. Jest to wspólnota politycznie uwiedzionych mile brzmiącymi, różnymi zresztą hasłami i takich, którzy w ostatniej chwili szukali sobie listy wyborczej. Nawet ten głośny antyklerykalizm przeraża wielu członków Ruchu Palikota, bo w środowiskach, w jakich żyją na co dzień, zdejmowanie krzyży jest źle widziane.

Samo zaplecze

Strukturalny potencjał lewica niewątpliwie więc ma. Ma także, albo lepiej: mogłaby mieć, silne zaplecze intelektualne. I to nie w postaci Instytutu im. Ignacego Daszyńskiego, którym zawiaduje były rzecznik Napieralskiego Tomasz Kalita (bo to może być co najwyżej grupa usługowa), lecz poważnego środowiska „Krytyki Politycznej”. Po latach hamletyzowania – co tu robić, wyjść z kawiarni i tworzyć partię czy budować nowe kawiarnie – postawiło ono na wariant drugi. Dający poczucie swobody i miłego braku odpowiedzialności. Przynajmniej do czasu, aż reguły gry przestaną dyktować „rynki”. Tak przynajmniej mówi lider. Ale czy one przestaną ustalać te reguły? Wątpliwe, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości.

Z „Krytyką Polityczną” można polemizować, że choć niby wiekiem wciąż młoda, to w receptach lewicowych w gruncie rzeczy anachroniczna, niezdolna do działania. Bo rzeczywiście, gdy spojrzeć na czyny polityczne, to w pamięci pozostaje jeden – rozbicie koalicji Lewica i Demokraci, co Wojciech Olejniczak uczynił pod wpływem Sierakowskiego. Ten czyn wielu uważa do dziś za co najmniej nierozważny.

Można się zżymać, że to grupa ludzi dość bezradnych, niemających żadnego doświadczenia nie tylko w pracy partyjnej, ale przede wszystkim państwowej, za to okazujących swoje poczucie wyższości, może nawet rodzaj pogardy tym wszystkim, którym przyszło się zmagać z realnymi problemami sprawowania władzy. Bo ci od władzy to bezideowi pragmatycy, sfora przy konfiturach, amatorzy kawioru.

„Jeśli chce się założyć partię, trzeba najpierw napisać książkę” – mawia Andrzej Celiński, jeden z tych „lewicowców”, który po latach tułaczki przewodniczy resztkom Partii Demokratycznej, ostatniej spadkobierczyni Unii Wolności, i też mógłby być elementem lewicowej układanki. W tym pozornie naiwnym zdaniu (zanim Celiński napisze książkę, inni już wygrają jedne czy drugie wybory) jest jednak głębszy sens. Każdej partii, jeśli ma być trwała, jeśli ludzi ma łączyć coś więcej niż bieg po władzę, potrzebne jest minimum ideowe. Patrząc z tego punktu widzenia ludzie z „Krytyki Politycznej” napisali już niejedną książkę, wydali wręcz całe mnóstwo książek, założyli wiele swych klubów w terenie i jest z nimi o czym rozmawiać. To byłaby ważna rozmowa tych, którzy znają trud rządzenia, z tymi, którym się wydaje, że ważne są tylko idee, a władza nie ma żadnych ograniczeń i co wymyśli, to wprowadzi w życie.

Co można, co trzeba

Takiej rozmowy potrzebuje nie tylko polska, ale cała europejska lewica. Wiatr wieje dla lewicy, wiosna dla lewicy – powtarzał nie bez euforii Leszek Miller po zwycięstwie François Hollande’a we francuskich wyborach prezydenckich. Efekt świeżości tamtych wyborów jednak mija i już widać, że do nowej wiosny daleko, a wiatr traci moc.

Na razie pozostają więc sztuczki, jak choćby ograniczenie zarobków prezydenta i najwyższych urzędników o jedną trzecią, ale jednocześnie w ramach politycznych układanek powołanie rządu dwa razy większego. To znak lewicowości? Można mówić, że liczą się nie tylko oszczędności, ważny jest także wzrost, tylko z czego ma się on wziąć – z podwyższonych podatków dla najbogatszych? Za co zatrudnić tę rzeszę nauczycieli, której kandydat obiecał pracę?

Lewica europejska nie ma odpowiedzi na bardzo wiele pytań. W obecnej nieprzejrzystej sytuacji wszystkim takich odpowiedzi brakuje. Można zazdrościć Blairowi i Schröderowi, że mieli łatwiej, kiedy w bardziej stabilnych politycznie i finansowo czasach formułowali swój manifest trzeciej drogi, mający uczynić lewicę bardziej liberalną, dostosowaną do nowych wyzwań, do społeczeństw mniej już robotniczych, a bardziej mieszczańskich. Faktem jednak jest, że ich manifest, chociaż tak bardzo krytykowany, był powiewem świeżości, dawał nowy oddech, próbował pogodzić myślenie lewicowe z rynkowym.

Leszek Miller do dziś jest jego wyznawcą, choć coraz bardziej skrytym, bo lewicy nie wypada już mówić, że trzeba ciąć jakieś wydatki, co Miller robił z dużym zacięciem (nie ostały się nawet bary mleczne czy studenckie ulgi na bilety). Dziś na lewicy wypada mówić, że trzeba pracować krócej, a nie dłużej, że trzeba bronić Karty Nauczyciela, podnosić podatki dla nieco zamożniejszych, a może nawet budować państwowe fabryki i już nie wpuszczać prywatnego kapitału do służby zdrowia. Upraszczam? Może, ale taki jest właśnie przekaz, który dociera do wyborcy. Żyjemy wszak w czasach wielkiego upraszczania.

Brak tej nowej lewicowej „książki”, nowego manifestu, który narodzić się mógłby w wyniku dialogu rozdyskutowanych ideowców i praktyków rządzenia, sprawia, że sięga się do wzorów z przeszłości (Aleksander Kwaśniewski wiele trudu włożył w uwolnienie SLD od bezpośrednich wpływów związków zawodowych, Miller bez OPPZ zdaje się zagubiony). Szuka się na oślep (kapitalizm umarł, niech żyje socjalizm i „oburzeni”), a w politycznej praktyce głównie reaguje się na bieżące wydarzenia. W tych reakcjach mają być właśnie widoczne odcienie lewicowości.

Lewicowy ping-pong

Leszek Miller powie, że Daniel Rotfeld nie powinien nawet odbierać odznaczenia dla Jana Karskiego, skoro Obama powiedział o „polskich obozach śmierci”, a Palikot łagodniej uzna, że to błąd, przyłoży za to Millerowi za polskie więzienia dla CIA. Palikot pozwoli swojej partii głosować jak chce w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego, a Miller zarządzi dyscyplinę, aby głosować przeciw, i rozważy, czy zaskarżyć do Trybunału Konstytucyjnego tryb uchwalenia, choć nie meritum (przecież był premierem, plan Hausnera, bardziej w tych kwestiach radykalny, firmował).

Palikot zapali marihuanę na wiecu, a Miller powie, że nigdy nie tylko sam nie zapali, ale innym też nie pozwoli. Liderzy reagują na swoje słowa, na sytuacje, rzadko odwołując się do wartości. Lub zupełnie inaczej je rozumiejąc – Miller będzie za świeckością państwa, ale nie będzie publicznie „występował” z Kościoła. Millerowa świeckość jest nie do końca zdefiniowana, a Palikotowa zaśmiecona byle jakimi happeningami, które coś zaczynają, ale niczego nie kończą. A na końcu przyjdzie Sierakowski i powie, że to wszystko postpolityczny medialny cyrk, bo prawdziwej polityki już nie ma. No, chyba że w książkach, za trudnych jednak, by ci postpolityczni je pojęli. Czy jest tu pole do jakiejś współpracy? Nie widać.

Można to wszystko oczywiście uznać za walkę politycznych osobowości, takich jak Miller i Palikot, z których każdy ma zalety i wady. Za przeciąganie liny. Także za teatr dla ogłupionego wyborcy. Tak też „dzieje się” polityka, ale jak z tego ma się narodzić obóz nowoczesnej lewicy, wpisującej się w rzeczywistość kryzysową (pokryzysową?), w polskie realia? I w nowoczesność społeczeństwa informatycznego, której pokolenie zdecydowanej większości naszych politycznych graczy po prostu nie rozumie i już nie zrozumie, czego dowiodła sprawa ACTA. Wtedy żadna partia, nawet najbardziej wrażliwa na prawa jednostki i dążenie do wolności, nie wyczuła nastroju internetowych mas.

Nasze partie – od prawa do lewa zresztą – od dawna już uznały, że program i owszem trzeba mieć, bo konkurent może wyłapać w kampanii jego brak i uderzyć, co kiedyś przytrafiło się Platformie, ale w gruncie rzeczy jest on przeszkodą. W opozycji bywa przydatny, można opowiadać, że ma się swoją wizję. Gdy ma się aspiracje do rządzenia, a lewica zapewnia, że ma, że to ona chce być alternatywą dla prawicy, to z programami lepiej uważać, bo i tak zrealizować da się niewiele. Tego też nauczył nas cały okres po 1989 r.

Nawet tak często przywoływany przez prawicę „pierwszy prawdziwie niepodległościowy rząd” Jana Olszewskiego zasłużył się Polsce tym, że nie dokonał żadnego przełomu, lecz kontynuował gospodarcze zmiany, chociaż w tempie zwolnionym. Bo tak naprawdę poszczególne ekipy prawicowe czy lewicowe różniły się tempem wprowadzania zmian, a nie ich kierunkiem. Jarosław Kaczyński jedyny układ rozbił we własnym rządzie, a ponadto flirtując zacięcie ze związkiem Solidarność i głosząc hasła społecznej solidarności, sprawił, że mamy prawie podatek liniowy. I na tyle przydały się wielkie przełomowe „wizje”.

Jeżeli nie ma programu, który zrodził się w dyskusji, i to polemicznej, a nie w atmosferze przytakiwania sobie i obmyślania, czym by tu jeszcze rządzących wprawić w zakłopotanie i jak na chwilę zaistnieć w mediach, to pojawia się prosty zbiór haseł, który często bardziej dzieli nawet dość bliskie sobie środowiska polityczne, niż je łączy. Wszystko staje się grą ludzi, ambicji, urazów, fobii. I tak też jest obecnie na lewicy. Potencjał jest, ale niewiele z niego wynika. I oczywiście jest tradycyjnie nadzieja, że gdy przyjdzie czas układania list wyborczych, to wtedy wszystko się jakoś ułoży, bo przecież będzie interes lub interesik do zrobienia. Ten scenariusz z przeszłości dobrze znamy, a więc co szkodzi przerobić go raz jeszcze?

Polityka 24.2012 (2862) z dnia 13.06.2012; Polityka; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Lewoskręt"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną