Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Rok z czterema niewiadomymi

Cenzurka na koniec roku szkolnego

Głównym problemem, wokół którego narasta konflikt, stał się system finansowania oświaty w Polsce. Głównym problemem, wokół którego narasta konflikt, stał się system finansowania oświaty w Polsce. paolo de santis / PantherMedia
Polskie szkolnictwo zakończyło mijający rok z niekłamaną ulgą. Upiekło się – odrobienie najtrudniejszych zadań odłożono na przyszły.
W ciągu ostatnich 10 lat w Polsce o jedną trzecią spadła liczba uczniów, w przyszłym roku szkolnym będzie ich o prawie 200 tys. mniej niż w mijającym.Monkeybusiness Images/PantherMedia W ciągu ostatnich 10 lat w Polsce o jedną trzecią spadła liczba uczniów, w przyszłym roku szkolnym będzie ich o prawie 200 tys. mniej niż w mijającym.
Zawód nauczyciela jest zbyt odpowiedzialny i zdrowotnie eksploatujący, by poddać go całkowicie prawom rynku.Mirosław Gryń/Polityka Zawód nauczyciela jest zbyt odpowiedzialny i zdrowotnie eksploatujący, by poddać go całkowicie prawom rynku.

Cały problem z polską szkołą i szkolnictwem wyższym w ostatnich latach sprowadza się do tego, że wszyscy chcą je zmieniać w tym samym, oczywistym kierunku: kształcić nowocześnie oraz premiować dobrych nauczycieli i dobre placówki. Dlaczego zatem, gdy dochodzi co do czego, zadanie okazuje się nie do rozwiązania?

Jak posłać sześciolatki do szkoły

To był kolejny rok szkolny, który zszedł na roztrząsaniu, czy posyłać do szkoły dzieci sześcioletnie. W tym roku szkolnym – po raz kolejny – mogły one iść do szkół, ale nie musiały. Rodzice posłali co piąte. Minister oświaty mogła podtrzymać zamiar posłania wszystkich w 2013 r. (to już i tak przesunięta data, bo pierwotnie sześciolatki miały trafić do szkół w 2012 r.), ale nie musiała. Odłożyła decyzję do 2014 r.

Powodem zwłoki jest – jak to rok po roku się ogłasza – niedostateczne przygotowanie szkół do przyjęcia tak małych dzieci. Chodzi o nieprzygotowanie na najbardziej trywialnym poziomie: meble, klasy, wykładziny, urządzenia sanitarne. Ten brak stanowczości ze strony centralnych władz oświatowych oznacza chaos dla samorządów utrzymujących szkoły. W jakiej kolejności – za zawsze zbyt skromne pieniądze – zaspokajać najpilniejsze potrzeby? Czy natychmiast urządzić kącik dla najmłodszych, czy można wcześniej załatać cieknący dach? No a jak się tych kącików nie pourządza, to znów się okaże, że nie ma warunków. A jak nie ma warunków, to rodzice dzieci nie zechcą posłać. A skoro rodzice nie zechcą posłać, to MEN sprawę odłoży.

I tak można się nad tą łamigłówką mozolić bez końca. To tylko wzmacnia głosy rodzinnych tradycjonalistów, że tak wczesna edukacja to odbieranie dziecku dzieciństwa (a rodzinie wpływu na wychowanie dziecka). Co sprawia, że kręcimy się w kółko, gdy tymczasem niemal cała Europa uczy w szkołach już 6-latki (chyba że, jak w Szwecji czy Finlandii, edukacją od pieluch zajmują się przedszkola). Na Malcie, w Holandii, Anglii, Walii i Szkocji pierwszoklasiści są młodsi, już 5-letni. W Irlandii Północnej naukę zaczynają 4-latki.

Jak rozmawiać o Karcie Nauczyciela

Karta Nauczyciela jest obszerną ustawą. Mało kto dziś pamięta, że stworzono ją jeszcze w poprzednim ustroju. Sednem zawartych tam zapisów jest to, że nauczyciel zostaje na swoje miejsce pracy powołany, a nie zatrudniony, nie jest więc zwykłym pracownikiem. Z czym wiąże się na przykład szczególny tryb zwalniania z pracy, praktycznie wyłączający możliwość zwolnienia z powodów innych niż leżące po stronie pracownika.

Dziś głównym problemem, wokół którego narasta konflikt, stał się system finansowania oświaty w Polsce, który musi być Karcie posłuszny. A więc: państwo płaci na edukację samorządom, a te – z pieniędzy od państwa oraz swoich własnych – finansują szkoły. Wysokość dotacji z budżetu dla samorządów wylicza się według liczby uczniów na terenie gminy. Lecz samorządy muszą płacić szkołom według liczby nauczycieli.

Poważne problemy pojawiły się, gdy zaczęło ubywać uczniów (w ciągu ostatnich 10 lat o jedną trzecią; w przyszłym roku szkolnym będzie ich o prawie 200 tys. mniej niż w mijającym). Tymczasem rozwiązywanie umów o pracę z nauczycielami pozostało znacznie utrudnione, a ich zarobki – sztywne i praktycznie nienegocjowane.

W tym roku wojna o Kartę Nauczyciela weszła w nową fazę. Samorządy, od lat zabiegające o likwidację Karty, znalazły partnerów do rozmów w Ministerstwie Edukacji. Przez media przetacza się dyskusja. Leszek Balcerowicz nawoływał do likwidacji nieuzasadnionych przywilejów (zaledwie 18 godz. zajęć tygodniowo, prawo do rocznego urlopu dla poratowania zdrowia); powieściopisarz Paweł Huelle nawoływał Leszka Balcerowicza do rozsądku. Publicysta POLITYKI Jacek Żakowski też przestrzegał przed skutkami szczucia społeczeństwa na nauczycieli.

Oczywiście zawód nauczyciela jest zbyt odpowiedzialny i zdrowotnie eksploatujący, by poddać go całkowicie prawom rynku; trudno go sobie wyobrazić bez specjalnej ochrony socjalnej. Jednak dopóki Karta pozostanie tabu, dopóty niechęć do nauczycieli – jako grupy nadmiernie uprzywilejowanej – będzie narastać. I tym trudniej będzie roztropnie rozwiązać łamaniec, którym dziś jest sposób finansowania oświaty.

Jak wydać e-podręcznik

Cyfryzacja polskiej szkoły to kierunek oczywisty i nikt nie zgłasza co do niego wątpliwości. Nie ma też wątpliwości, że należy ograniczać potężne zyski, jakie wydawcy podręczników czerpią przy okazji każdej reformy, i odciążać rodziny, które wydają krocie na szkolne książki. W 2013 r. ma się zakończyć program pilotażowy i testowanie wykorzystania sprzętu zakupionego dla szkół. Wkrótce potem do powszechnego użytku mają wejść e-podręczniki, przy czym dla nich klasycznego pilotażu nie przewidziano. Ale to nie jedyny problem. Projekt przyjęty przez MEN budzi wątpliwości ekspertów i jest ich zbyt wiele, by można je lekceważyć. Nie wzięto pod uwagę doświadczeń krajów, w których podobne programy zakończyły się porażką.

W Polsce – podobnie jak w Norwegii – ma być jeden darmowy e-podręcznik do każdego przedmiotu. Pod presją rodziców, dla których papierowe podręczniki to znaczący wydatek, nauczyciele być może będą na ten jeden e-podręcznik skazani. Do tej pory różnorodność, konkurencja i możliwość wyboru postrzegane były w edukacji jako wartość. W dodatku w ideologicznie rozchybotanej Polsce idea jedynie słusznego podręcznika może być niebezpieczna. Nie chodzi tylko o interpretację historii. Można sobie wyobrazić następcę Romana Giertycha, który wyrzuca z e-podręcznika teorię ewolucji, by zastąpić ją teorią inteligentnego projektu. W Norwegii w każdym razie program wywołał protesty nauczycieli, ale też uczniów, i część okręgów się z niego wycofała.

 

Kolejny zarzut to dominacja technologii nad treściami merytorycznymi. W Peru wydano gigantyczne pieniądze na program „Laptop dla każdego dziecka”, ale nie przeprowadzono wystarczających szkoleń dla nauczycieli, by potrafili wykorzystać technologiczną szansę. W Polsce także ich brakuje. Na rynku już dziś dostępnych jest wiele materiałów cyfrowych i mało kto z nich korzysta (20 proc. czwartoklasistów, 30 proc. gimnazjalistów), bo nauczyciele nie potrafią tym pokierować. A czy uczniowie są gotowi, by pracować wyłącznie z e-podręcznikiem? Przykład programów koreańskich czy amerykańskich pokazuje, że nie. Uczniowie gubili się w gąszczu linków i odsyłaczy, mając poczucie, że nie ogarniają całości.

Inna rzecz to jakość przyszłych e-podręczników. Doświadczeni, profesjonalni wydawcy zdecydowali się nie przystępować do projektu. Przy czym podkreślają, że to nie bojkot, ale warunki są nie do zaakceptowania. Przy terminach i budżecie zaproponowanych przez MEN może powstać zszyty naprędce patchwork, a nie przyzwoity podręcznik. Niejasne są kwestie praw autorskich ani aktualizacji treści, bo w momencie, gdy podręcznik trafi do sieci, będzie właściwie niczyj. Niedawno minął termin wyłaniania partnerów merytorycznych przez Ośrodek Rozwoju Edukacji. Partnerów do przedmiotów humanistycznych i przyrodniczych nie udało się wybrać, bo ci, którzy się zgłosili, nie spełnili wymogów.

Jak oceniać uczelnie i uczonych

Kwestia oceny naukowców i placówek naukowych wydaje się z pozoru mocno odległa od systemu edukacji, ale zważywszy na dzisiejszą powszechność studiów w Polsce, dotyczy ona w istocie połowy młodzieży. Rzecz w tym, by wreszcie wypracować jakiś rzetelny sposób mierzenia jakości uczelni, parametryzacji ich pracy naukowej, a co za tym idzie – prestiżu. W dzisiejszych czasach to truizm, liczy się nie tyle dyplom wyższej uczelni, ile dyplom uczelni z prestiżem.

Równanie zdawałoby się najprostsze z możliwych: za wydajniejszą i lepszą pracę dawać więcej państwowych pieniędzy na badania, wzmacniać lepsze placówki, doceniać lepszych badaczy. W mijającym roku akademickim Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego usiłowało przełożyć tę zależność na język nowego rozporządzenia. To, jak sprawiedliwie porównywać badawczą efektywność, okazało się jednak wielką niewiadomą.

Przedstawiciele nauk humanistycznych przekonują, że trudno oceniać jakość i znaczenie prowadzonych przez nich badań według tej samej metody co pracę akademików z nauk ścisłych. Z natury rzeczy rzadziej publikują artykuły w pismach anglojęzycznych, rzadziej są cytowani przez innych, zwłaszcza zagranicznych autorów (a to jedne z ważniejszych parametrów w ministerialnej propozycji). Częściej za to piszą książki, które czasem czekają lata, by wejść do obiegu naukowego czy kulturowego. W ocenie parametrycznej Władysław Tatarkiewicz za swój traktat „O szczęściu” wypadłby słabiej niż autor większej publikacji w czasopiśmie z tzw. listy filadelfijskiej.

Po gorących dyskusjach nad nowymi regulacjami – w konsultacjach społecznych i międzyresortowych pojawiło się 800 uwag – prace przedłużono. Rozporządzenie ma być gotowe do końca czerwca. Termin wejścia w życie rozporządzenia przesunięto o rok, na październik 2013 r. Rozwiązanie i tej łamigłówki zostało odłożone.

Co najmniej te cztery sporne kwestie zaważą na temperaturze przyszłego roku szkolnego. Zadania trzeba będzie w końcu rozwiązać. Kiedyś wreszcie posłać sześciolatki do nieprzygotowanych szkół, bo zawsze jakaś szkoła będzie nie dość przygotowana. Trzeba będzie naprawić nienaprawialny system opłacania nauczycieli, bo zawsze zdarzy się przepłacić nauczyciela rutyniarza i nie docenić entuzjasty za jego talent i wysiłek. Należy wykreować niezadowalający e-podręcznik, bo każdy podręcznik ze swej natury jest uproszczonym i wybiórczym kompendium wiedzy. Trzeba przyjąć nie do końca precyzyjny system oceny naukowców, bo – przy rozmaitości warsztatów badawczych współczesnej nauki – superprecyzyjnej miarki żaden Salomon nie wymyśli.

Wydawać by się mogło, że dla prostego ucznia i jego rodziców są to kwestie odległe, systemowe. Tyle tylko, że bez ich rozwiązania rzeczywistość szkolna pozostanie taka, jaka jest. Trzy-, czterolatki będą później trafiać do przedszkoli niż ich europejscy rówieśnicy, czyli później zaczynać socjalizację i edukację, bo miejsca w przedszkolach zablokują sześciolatki. Samorządy będą kombinować, jak związać oświatowy koniec z końcem, czyli pozatrudniać nauczycieli na rozmaitych nienauczycielskich posadach (lub w niepublicznych szkołach) i ranga tego zawodu jeszcze się obniży. Sposób nauczania przez polską szkołę typu „kreda – tablica – lekcja – książka” będzie coraz bardziej oddalać się od rzeczywistego (czyli sieciowego) świata, w którym młodzież żyje i z którego czerpie ogromną część wiedzy. Wreszcie wybór szkoły wyższej – a już 80 proc. młodzieży deklaruje zamiar studiowania – pozostanie zawodną loterią. Tyle przynajmniej – przy wszystkich niewiadomych – wiadomo.

Polityka 26.2012 (2864) z dnia 27.06.2012; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Rok z czterema niewiadomymi"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną