Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co iskrzy między boksami

Źle się dzieje w Wólce Kosowskiej

Hala w Wólce Kosowskiej to galimatias. Z pozoru zwykłe targowisko, ale gdzieś głębiej ścierają się interesy finansowe, a nawet polityczne. Hala w Wólce Kosowskiej to galimatias. Z pozoru zwykłe targowisko, ale gdzieś głębiej ścierają się interesy finansowe, a nawet polityczne. Tomasz Wawer / Agencja Gazeta
Kolejny pożar w Wólce Kosowskiej, hermetycznym, półlegalnym getcie azjatyckich handlarzy ciuchami. Coraz częściej tam iskrzy. Nie tylko instalacja elektryczna.
Wólka Kosowska. Sprzedawcy ratują swój dobytek z pogorzeliska.Filip Błażejowski/Forum Wólka Kosowska. Sprzedawcy ratują swój dobytek z pogorzeliska.

W deszczu, o świcie 26 sierpnia, Wietnamczycy wynosili przed płonącą halę pudła z ciuchami. Najlepszy moment sezonu, początek roku szkolnego, dopiero co sprowadzili nowy towar. I znowu pożar: trzy lata temu spaliło się sąsiednie tureckie centrum; w zeszłym roku spłonął wietnamsko-turecki magazyn.

Wólka to galimatias: narodowościowy, biznesowy, społeczny. Jedną z pierwszych hal pobudowali czterej Wietnamczycy, potem wyrosła wokół konkurencja – hale stawiane przez Chińczyków i Turków. Gmina Lesznowola, na której terenie leży to centrum azjatyckiego handlu w Polsce, nie wie, ile osób w nim pracuje. Zameldowanych na stałe i czasowo jest 900 Chińczyków, 500 Wietnamczyków i 13 Turków. Działacze organizacji pozarządowych twierdzą jednak, że to właśnie Wietnamczyków jest w Wólce najwięcej. Być może nawet 10 tysięcy!

Hala to hierarchia społeczna. Na samym dole tragarze na hulajnogach, zwykle Wietnamczycy właśnie. Po polsku znają często tylko jedno słowo – uwaga. Przemyceni przez zieloną granicę trafiają prosto do Wólki, gdzie pracują, jedzą i śpią w hotelach robotniczych.

Nieco wyżej – najemcy boksów. W Polsce od kilkunastu lat, z kartami pobytu, niektórzy z polskim obywatelstwem, z mieszkaniami w Warszawie i dziećmi, które od kiedy poszły do szkoły, coraz słabiej mówią po wietnamsku.

Na samej górze, to znaczy w biurze na pierwszym piętrze – zarząd.

Tak właśnie wyglądała hala wietnamska, której połowa spłonęła w niedzielę, 26 sierpnia. Niewiele zostało z ciuchów. I prawie nic z tego, co działo się tu miesiąc wcześniej. Wtedy strajkowali. Krzyczeli, że żyją w demokratycznym kraju i chroni ich polskie prawo. Między nimi byli Son, Róża i Dung.

20 lat temu

W Wietnamie Son wiedział, że partia jest jedna, Ho Chi Minh najlepszy, a Rosja to komunistyczny raj. Son trafił do raju, ale tylko przejazdem. Gdy skończył liceum i 18 lat. W 1990 r. pojechał z mamą odwiedzić tatę, który kierował tam fabryką. Z raju mama wróciła do Wietnamu, a on nocnym pociągiem pojechał dalej. W Warszawie zatrzymał się u kolegi taty. Po tygodniu dostał wózek, bazarową torbę i kilka kurtek. Po kilku latach handlu na bazarze w Nowym Sączu i skończonym kursie informatycznym Son poznał przyszłą żonę, Polkę, i wrócił do Warszawy.

Hong, czyli Róża, po studiach z ekonomii w Wietnamie zaczęła pracę jako księgowa. Firma wysłała ją na kontrakt do Warszawy. Kontrakt się skończył, ona została. Polskiego uczyła się ze słuchu, na ulicy. W telewizji rozumiała tylko prognozę pogody. Potem zaczęła oglądać transmisje obrad Sejmu. Uwielbiała, że się kłócą, mówią to, co myślą, że od czasu do czasu ktoś rzuca przekleństwem. Mogła na to patrzeć godzinami.

Dung pierwszego dnia w Polsce, na klatce schodowej bloku na Śląsku zobaczył Agnieszkę – mieszkała obok jego brata. Powiedział „haj”, a po dwóch tygodniach się oświadczył. Wszystko na jedną kartę. W Wietnamie skończył szkołę morską. Tutaj zaczynał jak wszyscy. Od bazaru. Nocny hurt na Załężu w Katowicach i handel obwoźny po kraju. Początek lat 90. Interes kwitł.

12 lat temu

Pewnego dnia w nieistniejącej już dziś hali targowej pod Pałacem Kultury Róża zauważyła czarno-białe ulotki. W 2000 r. jeden z Wietnamczyków na 70-lecie powstania Komunistycznej Partii Wietnamu napisał pochwalny wiersz. Pewien bogaty biznesmen wkurzył się i ułożył odpowiedź. Ulotki obiegły wietnamską Warszawę. Biznesmen podał swój numer telefonu. Son zadzwonił, zaoferował pomoc. Tak powstała opozycyjna gazeta „Dan Chim Viet”, czyli „Klucz wietnamskich ptaków”. Najpierw jako ulotka, potem broszura, w końcu miesięcznik: 72 strony, 2 tys. egzemplarzy nakładu, cena 5 zł, 20 osób w redakcji.

Dwa razy w miesiącu spotykali się u kogoś w mieszkaniu. Czasem redagowanie trwało całą noc. Róża do „Klucza” dołączyła niedługo po Sonie. Na początku pisała pod pseudonimem. Ujawniali afery. Na przykład: w ambasadzie wietnamskiej nieoficjalnie pobierano od ludzi wyższe opłaty za wydanie paszportu – 100 dolarów zamiast 10. Pewnego dnia do właściciela zadzwonił telefon: nie powinieneś tego robić.

Do Sona od czasu do czasu też ktoś dzwonił. Z informacją, że jest zdrajcą i żeby uważał. W ten sposób Róża i Son stali się wietnamską opozycją w Polsce. Takich jak oni jest może w Polsce piętnaścioro. Róża pracuje teraz w biurze nieruchomości w spółce z Polakiem. Nie ma już wietnamskiego obywatelstwa. Musiała się go zrzec, gdy dostała polskie. Ostatnio na wizę do Wietnamu czekała dwa lata. Son też od kilku lat ma polskie obywatelstwo. Nie potrzebuje już jeździć do Wietnamu. Cała jego rodzina, żona, dwójka dzieci i rodzice, są tutaj. Pracuje w serwisie komputerowym. Wieczorami pisze do gazety.

10 lat temu

Dung jest taki jak większość: pozostał przy handlu, jest typowym najemcą z Wólki. Z żoną Agnieszką sprzedali dom, żeby odkupić prawo wynajmu 50-metrowego boksu, bez ogrzewania i klimatyzacji.

O początkach wietnamskiego centrum w Wólce kupcy opowiadają tak. 10 lat temu, kiedy kwitł jeszcze handel na Stadionie Dziesięciolecia, czterech Wietnamczyków kupiło ziemię 20 km od Warszawy. Nie mieli pieniędzy na budowę hali, więc zaczęli sprzedawać udziały wśród rodaków – 25 tys. dol. kaucji za 50-metrowy boks. Po znajomości, często bez pokwitowania. Umowy najmu podpisano na 10 lat. Z czasem liczba dobudowywanych boksów rosła, Wólka pęczniała.

Były te pożary, iskrzyło nieraz, zdarzały się nawet strajki – w 2009 i 2011 r. – Wietnamczyków, Polaków i Hindusów w chińskiej hali. Ale Wietnamczyków przeciwko Wietnamczykom – nigdy.

Między boksami zawsze się szeptało o powiązaniach zarządu z Ambasadą Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Polsce. Ktoś widział zdjęcia jednego z prezesów na przyjęciu u ambasadora. Ktoś – ambasadora z wizytą u prezesa...

Dwa miesiące temu

W lipcu 2012 r. umowy najmu w wietnamskiej hali dobiegły końca. Zarząd ogłosił podwyżkę z 3,3 tys. na 4,6 tys. zł brutto za boks miesięcznie i konieczność wniesienia ponownej kaucji. W hali pojawiły się ulotki wzywające do strajku. A w odpowiedzi „nota informacyjna” od zarządu. „W Centrum Handlowym rozrzucane są ulotki nawołujące do przeprowadzenia demonstracji. Udział w takiej demonstracji (zgodnie z umową i regulaminem) może spotkać się z surowymi konsekwencjami prawnymi (z rozwiązaniem umowy w trybie natychmiastowym włącznie)” – przestrzegał zarząd.

Komunistyczne gadanie, pomyślał Dung. Zazwyczaj nie pali, ale w tygodniu, który miał nadejść, cały czas miał przy sobie paczkę Marlboro.

Pamięta, jak podczas strajku kilkuset kupców forsowało metalowe barierki i spychało ochroniarzy. Pojawiła się straż graniczna i policja spisująca protestujących. Malutka Wietnamka krzyczała: Nie wolno nas straszyć! Żyjemy w demokratycznym kraju! Rozumiemy polskie prawo, nie boimy się!

Son i Róża byli w Wólce codziennie. Son kręcił filmy, Róża robiła zdjęcia kupcom z transparentami. Na stronie internetowej swojej gazety napisała: „Macie prawo strajkować. Chroni was polska konstytucja”. Rozdzwonił się telefon. Dziwne, myślała. Wszyscy wiedzą, że jestem opozycjonistką. Na co dzień udają, że mnie nie znają. Teraz pytają o radę, podsyłają dokumenty.

Dung chodził z kolegami między boksami. Krzyczeli: Musimy walczyć! W boksie, na zapleczu, za pudłami ze stanikami, chował transparenty. Oddajcie nam kaucję. Nie jesteśmy niewolnikami – wymyślał hasła. Drukował ulotki. Dał je potem znajomemu Polakowi. Dał mu też czapkę, koszulę, ciemne okulary i 20 zł za fatygę. Polak w przebraniu z ulotkami przemykał między boksami na hulajnodze. Żaden Wietnamczyk nie chciał się na to zgodzić – bali się zemsty. Komuś mogliby nie przedłużyć umowy. Ktoś mógłby mieć niespodziewaną kontrolę z urzędu skarbowego.

Po sześciu dniach, 31 lipca, kupcy zakończyli strajk. Zarząd poinformował, że podwyżka czynszu będzie, ale niższa, i zrezygnował z nowej kaucji. Kupcy się cieszyli. Dung uczestniczył w spotkaniu z jednym z prezesów. Prezes zaprosił kilku kupców do biura na górze. Uśmiechnął się i powiedział: Panowie, to było zupełnie niepotrzebne. Przecież my tu jesteśmy jak jedna wielka rodzina.

Miesiąc temu

W czasie strajku Róża była podekscytowana. Coś się w ludziach przełamuje, cieszyła się. Taki sprzeciw to z ich strony duża odwaga, mówiła. Boksy to dorobek ich życia, mają wiele do stracenia. Son po strajku stwierdził: To nie do końca prawda, że Wietnamczycy w Polsce są zamkniętym środowiskiem. Wiele osób mieszka tu długo, ich myślenie się zmienia. Ale musi minąć trochę czasu, żeby zaczęli otwarcie mówić. Boją się, że będą mieli problemy w ambasadzie, kłopot z wyjazdem do kraju.

Dung pomyślał, że wykorzysta moment. Udało mu się namówić kilku kolegów, żeby założyli z nim stowarzyszenie kupców wietnamskiej hali. Gdy dwa lata temu to proponował, nie chcieli słuchać. Przygotował dokumenty. Namawiał ich na podział funkcji. Sam nie może być przecież jednocześnie prezesem, skarbnikiem i komisją rewizyjną.

Teraz

Pożar gasiło ponad stu strażaków z 46 jednostek. Akcja trwała 16 godzin. Straty oszacowano na 10 mln zł. Koszt akcji gaszenia straż pożarna szacuje na około 400 tys. zł. Prokuratura w przypadku każdego pożaru w Wólce wszczynała śledztwo. Dwa poprzednie postępowania zostały umorzone – ustalono, że przyczyną było zwarcie lub wada instalacji elektrycznej.

W deszczu, o świcie Wietnamczycy stali przed halą. Kolejny pożar, kolejny raz domysły. Instalacja elektryczna? Była kiepska, co kilka dni w hali wywalało korki. Podpalenie? Żeby wyłudzić ubezpieczenie? Żeby pozbyć się zadłużenia? Zemsta? A może wszystko przez te maszynki do gotowania ryżu i piecyki, które po kryjomu włączali. Albo przez kadzidełka, które palili w boksach i po cichu się modlili, żeby handel lepiej szedł.

Strażacy ponuro żartowali, że powinni pytać Azjatów, kiedy planują następny pożar. Będą mogli lepiej się przygotować.

Polityka 36.2012 (2873) z dnia 05.09.2012; Kraj; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Co iskrzy między boksami"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną