W komentarzach na przywitanie tegorocznego IV Kongresu Kobiet modnie jest podkreślać zapał i aktywność kobiet z prowincji, zacnych sołtysek, mądrych nauczycielek, przedsiębiorczych małych przedsiębiorczyń, które okazały się siłą ruchu kobiecego.
Ale nie mniejsze wrażenie robią niektóre damy z wielkiego świata, z towarzystwa, świecznika, z pierwszych stron. Bo tu dokonała się ogromna przemiana, choć dotyczy ona sprawy z pozoru błahej: dobrego tonu. Jeszcze kilka lat temu damie współczesnej, czyli kobiecie spektakularnego sukcesu, wypadało - a nawet za dobry ton uchodziło - o postulatach feministycznych mówić jeśli nie z niechęcią, to z pobłażaniem: Jaka dyskryminacja? O co chodzi, mnie nikt nigdy nie dyskryminował; jeśli kobieta ma odpowiednie kompetencje, to – jak widać - świetnie sobie radzi.
Badacze kwestii kobiecej od dawna zwracali uwagę, że taka postawa niesłychanie podnosi samopoczucie i rangę sukcesu tych nielicznych w gruncie rzeczy kobiet, którym udało przebić się w zdominowanych przez mężczyzn światach biznesu, polityki, mediów. Patrzcie i podziwiajcie, nie dość że jestem świetna, to jakże wyjątkowa. Dziś to jest już w zdecydowanie kiepskim tonie.
W gruncie rzeczy Kongres Kobiet zbyt wiele w sensie praktycznym do tej pory nie osiągnął. Ale obalenie kobiecej niesolidarności jest warte więcej niż parytety, kwoty i konwencje.