Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Cień premiera

Kto w kancelarii premiera zastąpi Tomasza Arabskiego

Wyjazd Arabskiego to poważny kłopot dla premiera i rządu. Wyjazd Arabskiego to poważny kłopot dla premiera i rządu. Tomasz Adamowicz / Forum
Wyjazd Tomasza Arabskiego na ambasadorski wypoczynek do Madrytu i wybór jego następcy, który kieruje ruchem w rządzie, może przesądzić o powodzeniu premiera.
Czy nowa misja Tomasza Arabskiego będzie ambasadorskim wypoczynkiem? Na zdjęciu madrycki Plaza de Toros.Pettacolopuro/Flickr CC by 2.0 Czy nowa misja Tomasza Arabskiego będzie ambasadorskim wypoczynkiem? Na zdjęciu madrycki Plaza de Toros.

W zręcznej prowokacji wobec prezesa sądu z Gdańska w sprawie Amber Gold dziennikarz udawał współpracownika szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego. To nie przypadek. Prowokator dawał do zrozumienia, że premier chce pominąć oficjalne kanały łączności. I prezes od razu stanął na baczność, bo choć nie obraca się na co dzień w kręgach władzy, wyczuł prawdziwą hierarchię stanowisk.

Precedencja w Polsce, która na przykład marszałków Sejmu i Senatu (z całym szacunkiem) stawia przed premierem – to porządek ceremonialny. Wszyscy chyba wiedzą, że karty rozdaje premier, a jego ręką jest szef Kancelarii. To on organizuje pracę prezesa Rady Ministrów, wchodzi do jego gabinetu, kiedy chce, jest w praktyce ważniejszy niż większość ministrów. Stanowisko przy najważniejszej klamce – wszędzie na świecie – bywa trampoliną do długiej i jeszcze pomyślniejszej kariery. Przykład: Frank-Walter Steinmeier, przez 6 lat szef gabinetu kanclerza Gerharda Schrödera, był potem ministrem spraw zagranicznych i przejściowo szefem całej SPD. Poczet naszych szefów gabinetów (wliczając w to stary Urząd Rady Ministrów) też jest imponujący: Jacek Ambroziak, „premier z Krakowa” Jan Rokita, Marek Borowski, Leszek Miller, Wiesław Walendziak, żeby wymienić najbardziej znanych.

Szef Kancelarii Premiera zarządza ponad 120-milionowym budżetem i odpowiada za to, by kancelaryjna machina pracowała bez zarzutu. Nadzoruje też Centrum Usług Wspólnych, odpowiedzialne za zamówienia publiczne dla całej administracji rządowej. Stanowisko to Arabski łączy z kierowaniem Komitetem Stałym Rady Ministrów, który nie tylko inicjuje prace rządu, ale – co pewnie ważniejsze – uzgadnia zamierzenia legislacyjne między resortami. Komitet składa się z sekretarzy stanu wszystkich najważniejszych urzędów, wyznacza terminy, pilnuje punktualności i ostatecznie steruje porządkiem dziennym Rady Ministrów. Taką rolę może odgrywać tylko osoba zaufana.

Wygląda na to, że Donald Tusk, starszy od Tomasza Arabskiego o 11 lat, traktuje go jak swe polityczne dziecko. Łączy ich jakaś wspólnota losów. Obaj, pracując w Warszawie, zostawili rodziny w Gdańsku, dokąd często starają się dojeżdżać. Arabski ma czwórkę dzieci i ciągłe wyrzuty sumienia, że poświęca im za mało czasu. O zażyłości obu polityków może świadczyć powtarzana opinia, że to Arabski, zaangażowany działacz katolicki, przyjaciel abp. Tadeusza Gocłowskiego, namówił premiera, by przed wyborami w 2005 r. wziął ślub kościelny.

Na początku przygody Arabskiego z wielką polityką premier liczył raczej na jego medialne doświadczenie. Arabski był dyrektorem programowym katolickiej rozgłośni Radia Plus, a sześć lat temu PO, bez powodzenia, zgłosiła go jako swojego kandydata do KRRiT. Jednak po kilku wpadkach na froncie medialnym, jak autoryzacja wywiadu premiera w hiszpańskim dzienniku „El Mundo”, w którym Tusk wyjazd do Ameryki Południowej nazwał podróżą życia, co naraziło go na kpiny opozycji, medialne sprawy zaczęli rozgrywać Igor Ostachowicz i Paweł Graś.

Bolesnym ciosem w samopoczucie, a także pozycję polityczną szefa Kancelarii była katastrofa smoleńska, a ściślej to, co spotkało go po niej. Na polecenie premiera pojechał do Rosji, by załatwiać trudne organizacyjne sprawy, jakie taka katastrofa natychmiast rodzi. – Dawał z siebie wszystko, a po powrocie został brutalnie zaatakowany, a jako koordynator lotów vipów obarczany wręcz winą za katastrofę – mówi osoba z Kancelarii Premiera. Potem kontrolerzy NIK, po kilku miesiącach spędzonych w Kancelarii, napisali w raporcie, że Tomasz Arabski nie dopełnił wszystkich swoich obowiązków w trakcie przygotowań lotów najważniejszych osób w państwie. Ten bronił się, składając zastrzeżenia do wniosków pokontrolnych, ale – jak relacjonuje osoba z jego otoczenia – mógł się obawiać, że prokuratura postawi mu zarzuty. Tak się nie stało, ale niechętni szefowi będą mówić, że prawdopodobny wyjazd wygląda na ucieczkę spod Smoleńska. – On już jest tym wszystkim bardzo zmęczony i od kilku miesięcy prosił premiera o wakującą placówkę w Madrycie – mówi jeden z posłów PO. Bardzo przeżył także porażkę wyborczą, startował z drugiego, bardzo dobrego miejsca na liście PO, a do Sejmu nie wszedł.

Ale wyjazd Arabskiego to poważny kłopot dla premiera i rządu. Sposób sprawowania tej niesłychanie ważnej funkcji zależy tyleż od formalnych kompetencji, co od osobowości szefa Kancelarii i jego relacji z premierem.

Politolodzy mówią, że z grubsza można sobie nakreślić trzy modele tego urzędu: polityczny (jak w Niemczech wspomniany Steinmeier, gdzie szef Kancelarii jest także najbliższym politycznym partnerem premiera), dyplomatyczny – organizujący osobiste kontakty premiera z krajowymi partnerami, środowiskami, tzw. interesariuszami i z przywódcami zagranicznymi, oraz bardziej urzędniczy, nie tak widoczny na zewnątrz, jak u nas Arabski właśnie. – Oczywiście można żenić te modele, ale taki ideał chyba nie istnieje – mówi Paweł Świeboda z think tanku DemosEuropa.

Niełatwo będzie premierowi zastąpić Tomasza Arabskiego. Pięć lat w Kancelarii robi swoje, a z każdym rokiem Arabski był coraz lepiej zorganizowany. Popełnione przez ten czas błędy dają lepsze pojęcie, jakie cechy kandydata byłyby najbardziej pożądane. Na pewno wyobraźnia i refleks. Przykład to ostatnia awantura z fotoradarami, programem przygotowanym przez ministra Sławomira Nowaka. Czy premier był odpowiednio poinformowany? Nie chodzi o to, czy trzeba je zainstalować, czy nie, ale o sposób przedstawienia pomysłu publiczności. Otóż jeśli wpływy pieniężne z kar przewidziano na 1,5 mld zł, a dotąd wynosiły tylko 35 mln zł, to nic dziwnego, że kierowcom przychodzą do głowy złośliwe pomówienia o ukryte cele rządu, którego wizerunek cierpi. – Jasne, że premier musi mieć oczy i uszy otwarte na wszystkie strony – komentuje Marek Borowski, który w połowie lat 90. inicjował powstanie Kancelarii. – Tak już przecież jest, że jak coś się dzieje, to winny jest rząd.

Z kolei do nieporozumień z Kancelarią Prezydenta doszło przy okazji ustawy o wychowaniu w trzeźwości, a także przy waloryzacji emerytur. Bronisław Komorowski miał w kilku sprawach odmienne zdanie od rządu i to nic nagannego. Jednak współpracownicy szefa rządu powinni z góry rozeznać, czy z tamtej strony wyjdą zastrzeżenia. Łagodzenie zderzeń w administrowaniu państwem to w ogóle bardzo ważne zadanie Kancelarii. – Niestety, zmiana opcji politycznej wiąże się w tradycji naszej administracji z wymianą większości urzędników. Nie ma więc ciągłości organizacji pracy; nowi ludzie muszą przez długi czas uczyć się swojego trudnego urzędu – mówi prof. Teresa Gardocka ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Może gdyby Tomasz Arabski nie był tak politycznie atakowany (stał się dla PiS symbolem gry premiera i jego otoczenia przeciwko prezydentowi z PiS – mówi prof. Gardocka), łatwiej byłoby mu pełnić funkcję szarej eminencji.

Więc kogo teraz szukać: polityka czy technokraty? Zdania są podzielone. Prawnicy i eksperci od zarządzania w administracji publicznej są zgodni, że trzeba tu przede wszystkim doświadczonego urzędnika państwowego i nie można się posługiwać li tylko politycznym kluczem. Prof. Andrzej Koźmiński podkreśla, że kandydat powinien umieć otaczać się niezależnymi ekspertami i jak to bywa na świecie mieć wysokie umocowanie w służbie cywilnej. Marek Borowski ostrzega jednak przed technokratą. – Powinien to być polityk. A jak premier jest w opałach, to ten, kogo szukacie, musi umieć brać kłopot na siebie.

To stanowisko wyczerpuje. W Waszyngtonie mało kto przetrwał całą kadencję. Teraz prezydent Obama szuka nowego szefa personelu Białego Domu, a głównym kandydatem jest Denis McDonough, który od połowy lat 90. piastuje różne stanowiska w Waszyngtonie, ostatnio w sprawach bezpieczeństwa państwa. Chociaż pozostaje w cieniu, wiadomo też, że potrafił – w imieniu Obamy – stawiać na baczność wybitnych generałów, Davida Petraeusa i Stanleya McChrystala. Na takim stanowisku trzeba umieć się postawić. – Możemy od kandydata żądać wielu potrzebnych cech, znajomości funkcjonowania państwa, wyobraźni prawnej i społecznej, także rozeznania w biznesie. Dobrze, by znał ze dwa języki. Znaleźć takiego omnibusa nie jest łatwo. Zapewne z czegoś trzeba rezygnować – śmieje się Borowski.

Sporządzanie jakiejś abstrakcyjnej listy rezerwy kadrowej jest zajęciem jałowym, gdyż Donald Tusk wydaje się przede wszystkim kierować kryterium lojalności. Dobre notowania ma Maciej Berek, prezes Rządowego Centrum Legislacji, absolwent Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, z doświadczeniem pracy w NIK, a dziś zastępca Arabskiego w Komitecie Stałym i sekretarz tego gremium. Berek ma opinię sprawnego urzędnika, bez jakichkolwiek politycznych ambicji. Poważną kandydaturą jest pochodzący z Gdańska Lech Marcinkowski, dyrektor generalny Kancelarii Premiera. Nikt z posłów Platformy, nawet z najliczniejszego gdańskiego zaciągu, nie potrafi powiedzieć o nim ani słowa. Widocznie ten bezpartyjny urzędnik nie miesza się w partyjne rozgrywki.

Marek Borowski był przedostatnim szefem Urzędu Rady Ministrów, poprzednika Kancelarii, i zaczął URM likwidować. Wyjaśnia, że chodziło o molocha, który ingerował w pracę resortów i zacierał odpowiedzialność poszczególnych ministrów. To na pewno był słuszny kierunek zmian. Ale dziś sytuacja się odwróciła. – Panuje chyba jakiś kryzys całej Kancelarii, brakuje jej kontaktów z liderami opinii, nikt tam nie chodzi. Kancelaria nie kontroluje resortów. Czy Tusk w ogóle wie, co się dzieje po ministerstwach? – pyta znany, lecz znużony sympatyk PO.

Być może Tusk, żegnając się z Arabskim, odświeży trochę swoje kancelaryjne zaplecze. Po wybuchu afery hazardowej przewietrzył gabinet, żegnając się ze Sławomirem Nowakiem i Rafałem Grupińskim. – Ciężar politycznego doradztwa, tak jak dzieje się to na całym świecie, powinien spocząć na gabinecie politycznym premiera, a nie na szefie Kancelarii – mówi prof. Koźmiński.

Ale czteroosobowy gabinet polityczny Tuska, w którym po odejściu Sławomira Nowaka długo panowało bezkrólewie, nie przejawia większej aktywności. Od ponad roku szefuje mu 32-letni Łukasz Broniewski, którego praca skupia się raczej na organizowaniu kalendarza premiera, a nie „politycznym doradztwie”, jak zapisano w statucie KPRM. Po odejściu Arabskiego przy Tusku zostałoby dwóch najbliższych etatowych doradców Paweł Graś, który więcej słucha, niż doradza, i Igor Ostachowicz, odpowiedzialny za przekaz strategicznych decyzji premiera. Ten ostatni zresztą też podobno chętnie zwolniłby się ze swoich zadań i oddał literackiej pasji (w kwietniu zeszłego roku wydał swą drugą, dobrze ocenianą powieść „Noc żywych Żydów”), a trwa na stanowisku właściwie tylko ze względu na bliską relację z premierem.

Na pewno więc jest dobry moment na zmianę. Potrzeba nowej energii. A z tego, kogo premier wybierze na swą szarą eminencję – będziemy prognozować o pomyśle na dalsze trzy lata premierowania.

Polityka 04.2013 (2892) z dnia 22.01.2013; Polityka; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Cień premiera"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną