Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Los delfina

Zastępcy partyjnych wodzów

Delfin musi dostrzegać niezręczność swojej sytuacji. Bo taki niedokończony następca, arogancki, nielubiany, podejrzewany o intrygi i donosicielstwo, jest najlepszym kandydatem na ofiarę. Delfin musi dostrzegać niezręczność swojej sytuacji. Bo taki niedokończony następca, arogancki, nielubiany, podejrzewany o intrygi i donosicielstwo, jest najlepszym kandydatem na ofiarę. BE&W, East News, Forum, Marek Sobczak / Polityka
„Miał być delfinem, chciał być rekinem, a został leszczem” – powiedział niedawno z satysfakcją o Zbigniewie Ziobrze jego dawny partyjny kolega z PiS Adam Hofman. Ta formuła dość dobrze obrazuje los tych, którzy mają zastąpić partyjnych wodzów.
Grzegorz Schetyna wciąż hamletyzuje. Widać, jak ciężko przekroczyć granicę otwartej konfrontacji z Tuskiem.Krystian Maj/Forum Grzegorz Schetyna wciąż hamletyzuje. Widać, jak ciężko przekroczyć granicę otwartej konfrontacji z Tuskiem.
Ziobro został z partii wyrzucony; odeszła z nim garstka, ale i ta się rozsypuje.Krystian Maj/Forum Ziobro został z partii wyrzucony; odeszła z nim garstka, ale i ta się rozsypuje.

Największe nieszczęście, jakie może spotkać polityka, to dostać metkę sukcesora. Przekonało się już o tym wielu, a ostatnio trwa dyskusja, kto i czy w ogóle odważy się wystąpić jako rywal Tuska w przyszłorocznych wyborach w Platformie. Stanięcie w szranki z przywódcą – co jest, wydawałoby się, zwyczajną demokratyczną procedurą – jawi się w polskich warunkach jako bój śmiertelny i droga bez odwrotu. Sam Schetyna właśnie stwierdził, że odkłada decyzję o kandydowaniu, aby „nie dokładać Platformie problemów”. Czyli rywalizowanie o szefostwo jest dla partii „problemem”. Ale tak uczy praktyka. Nie na darmo Donald Tusk powiedział niedawno, że władzę w jego partii trzeba sobie wziąć, że nikt jej nie rozdaje. Przyjrzyjmy się zatem losom potencjalnych następców.

Delfin z powietrza

Najpierw PiS. Zbigniewa Ziobry na sukcesora nikt nie mianował, nikt oficjalnie nie potwierdził, że ma przejąć partię od Jarosława Kaczyńskiego, ale funkcjonowało to na zasadzie „no, przecież wiadomo”. Również sam Ziobro jakoś tak się nosił, tak wystawiał szczękę, tak spoglądał i chodził, jakby było wiadomo.

Tymczasem patron Ziobry rozgrywał swojego ministra w zależności od sytuacji, raz dając do zrozumienia, że może na coś liczyć (słynne przejście Jarosława Kaczyńskiego na „ty” z Ziobrą, zauważone natychmiast przez prawicowych publicystów), a potem go upokarzając, np. sugerowaniem, że powinien się podszkolić w językach obcych. Podobny los spotyka zresztą dzisiaj tego, który najbardziej Ziobrę wyśmiewa – Adama Hofmana. Stoi wiernie u boku Kaczyńskiego („tablet bliżej mikrofonu, panie prezesie”), ale jednocześnie spotykają go uwagi ze strony szefa, według niedementowanych relacji, że sterczy przy jego drzwiach dzień i noc.

Delfin musi dostrzegać niezręczność swojej sytuacji. Bo taki niedokończony następca, arogancki, nielubiany, podejrzewany o intrygi i donosicielstwo, jest najlepszym kandydatem na ofiarę, kiedy partia przeżywa niepowodzenie. W końcu niecierpliwi się, spala i zaczyna popełniać błędy, które mogą być postrzegane jako nielojalność. Np. zaczyna zgłaszać jakieś swoje pomysły, staje się aktywny, gromadzi wokół siebie sojuszników. Próbuje sukcesję przyspieszyć i to oznacza jego koniec. Ziobro w końcu został z partii wyrzucony; odeszła z nim garstka, ale i ta się rozsypuje.

Delfin z łaski

Niełatwo miał też Jan Rokita. Nie został co prawda naznaczony na następcę Tuska, ale nominacja na „premiera z Krakowa” w 2005 r. spowodowała zbliżoną sytuację psychologiczną. Rokita stał się wówczas kimś Tuskowi równym, a jego ewentualne premierostwo otwierało mu szerokie perspektywy, z przejęciem Platformy włącznie. Porażka tej koncepcji, po podwójnie przegranych wówczas przez PO wyborach, spowodowała katastrofę w rachubach Rokity i nieodwracalnie podkopała jego pozycję.

Doświadczył tej reguły co Ziobro: nagle okazało się, że z prymusa stał się samotnym straceńcem. Jego odchodzenie z Platformy miało wszelkie cechy upadku niedoszłego następcy; wydawał się potężny, a okazało się, że nikt po nim nie płacze. Był wcześniej silny sytuacją, dość przecież sztuczną i wirtualną, a nie prawdziwym poparciem. Dostał szansę, ale to była jednorazowa propozycja na dany moment, bez żadnej kontynuacji.

Potem przyszła druga faza agonii, czyli szarpanie się w poczuciu bezsilności. W Platformie było wówczas słychać pytanie: co się dzieje z Jankiem, jak mu pomóc? To nieszczere zatroskanie też jest typowe i oznacza, że nieszczęście jest już bardzo blisko. Ingerencję Tuska w krakowską listę wyborczą w 2007 r. Rokita odczuł jako czarną polewkę i odszedł z polityki. Oficjalnie wszyscy w PO bardzo go żałowali, ale, jak się dzisiaj wydaje, jego los był przesądzony już w momencie wyznaczenia na premiera.

 

Tego samego doświadczył Kazimierz Marcinkiewicz, z tą tylko różnicą, że jednak przez kilka miesięcy był szefem rządu. Ale potem było już tak samo: co się dzieje z tym Marcinkiewiczem, co on wyprawia, dlaczego jest nielojalny, z kim się pokątnie spotyka (rzekomo z ludźmi Platformy)?

Kiedy polityk wyczuwa zagrożenie, a Marcinkiewicz już wiosną 2006 r. je odczuwał, zaczyna szukać sposobów obrony, potem zaś to poszukiwanie staje się ostatecznym dowodem winy delikwenta. A to była po prostu „konieczność dziejowa” wzywająca do steru władzy Jarosława Kaczyńskiego, który – jak wynika z relacji Ludwika Dorna, wówczas dobrze zorientowanego w meandrach polityki i psychologii braci Kaczyńskich – zaczął obawiać się, że ten przejściowy i dość przypadkowy nominat może mieć ambicję, by z nagła zagrać na złotym rogu. Ale wystarczyło pstryknąć i piękny sen się rozwiał.

Trudno zapomnieć wyraz twarzy Marcinkiewicza, gdy wezwano go nagle na partyjne zebranie „na mieście”, gdzie dowiedział się, że premierem już dłużej nie będzie. Kiedy wysiadł z samochodu, wydawał się bezmiernie zdziwiony i zszokowany. Kolejny delfin wyniesiony z kaprysu wodza, całkowicie w jego rękach, bez własnego zaplecza, bez najmniejszej możliwości zagrania własnej gry.

Delfin na własną prośbę

Schetyna i Piechociński to z kolei przypadki wiecznych następców – rywali. To politycy, którzy sami wyraźnie aspirowali do władzy w swoich partiach, Platformie i PSL; właściwie jako jedyni dawali do zrozumienia, że mogą stanąć do walki o przywództwo. Ich los także jest znamienny.

Piechociński przez całe lata musiał znosić ironiczne uwagi, pobłażliwe stwierdzenia, że „jest niewybieralny”, że nie wiadomo, o co mu chodzi, że jest chłopem miastowym. Bardziej służył do straszenia Pawlaka, niż był realnym dla niego zagrożeniem. Prawdopodobnie jego sukces w walce o władzę w partii pod koniec zeszłego roku wynikał z faktu, że ludowcy po raz kolejny chcieli postraszyć swojego żelaznego przewodniczącego, coś wytargować, kalkulowali tak, aby wygrał minimalną różnicą głosów, ale ktoś coś źle policzył. Partia robiła wrażenie ciężko zaskoczonej swoim wyborem. Paradoksalnie, dopiero później Piechociński musiał walczyć o realne wpływy w partii, nadal jest zakładnikiem kolegów, a stanowisko może utracić w każdej chwili. W istocie wciąż jest delfinem, na warunkowej posadzie, a dla wielu jego partyjnych kolegów uzurpatorem, któremu wyjątkowo się poszczęściło. Swoją drogą, każdy kolejny lider musi pilnować układu sił wokół siebie, musi „przekupywać” swoją partię, by mu nie bryknęła, przekonywać, że lepiej zadba o jej interesy niż szykujący się do władzy pretendent. Teraz ten kłopot ma na głowie Piechociński.

Grzegorz Schetyna natomiast wciąż hamletyzuje. Widać, jak ciężko przekroczyć granicę otwartej konfrontacji z Tuskiem. Niektórzy radzą Schetynie, aby zadeklarował wprost, że będzie kandydował, bo to da mu pewien immunitet. Trudno wyrzucać z partii czy upokarzać kogoś, kto stał się oficjalnym rywalem obecnego przewodniczącego. Wyglądałoby to na zbyt oczywiste szykany. Dałoby natomiast prawo Schetynie – jak dowodzą ci doradcy – krytykowania szefa i partyjnej polityki, bez narażania się na nieprzyjemności. Ale Schetyna jest zbyt przebiegłym graczem, aby się na to nabrać. Już musiał znosić wiele despektów, przytyków i złośliwości ze strony Tuska. Nie kiwnie nawet palcem bez przekonania, że ma realne szanse na fotel przewodniczącego. Bo w polskim systemie partyjnym dla przegranych nie ma litości.

Swoją partię trochę podobnie rozgrywa wicedelfin Platformy Jarosław Gowin, który zapytany, czy wystartuje w 2014 r. przeciwko Tuskowi, odpowiada, że dopóki jest ministrem sprawiedliwości, nawet o tym nie myśli. Jest w tym stwierdzeniu zawarta propozycja paktu dla Tuska: ty mnie nie zwalniasz z rządu, ja nie kandyduję i obaj na razie nie mówimy „sprawdzam”.

Delfin na próbę przećwiczony

Osobnym przypadkiem są losy Wojciecha Olejniczaka i Grzegorza Napieralskiego. Im działacze SLD postanowili dać szansę w sytuacji, kiedy lewica mocno dołowała i wydawało się, że może być już tylko lepiej. Napieralski odniósł nawet względny sukces w wyborach prezydenckich w 2010 r. Ale obu im zabrakło napędu, cierpliwości, wytrzymałości, wreszcie woli walki. I powrócił Miller, który zdążył w tym czasie zaliczyć współpracę z Samoobroną i przewodniczenie własnej partii. Leszek Miller, jeszcze w latach 90. mawiał: a dlaczego mam oddawać władzę młodym tylko dlatego, że są młodzi?

 

Polska scena polityczna jest zatem zabetonowana nie tylko partyjnie, ale także personalnie i pokoleniowo. Na dobrą sprawę do dzisiaj największe znaczenie polityczne mają ludzie, którzy już w 1989 r. odgrywali pierwszoplanowe role. Szef najpotężniejszej dzisiaj partii opozycyjnej Jarosław Kaczyński miał duży udział w tworzeniu politycznego układu po przegraniu przez komunistów wyborów 4 czerwca. Lider SLD był wówczas znaczącym politykiem PZPR z sekretarzowaniem w KC w życiorysie. Już dwie dekady temu Waldemar Pawlak był wschodzącą gwiazdą ZSL, a potem PSL i po kilku latach został dwa razy premierem. Jego następca Janusz Piechociński też się kręcił wokół władzy.

Również Donald Tusk, choć nie od razu na pierwszej linii, od wczesnych lat 90. był obecny w centrum politycznych wydarzeń tamtego czasu, współtworzył liberalną partię, potem zasilił Unię Wolności. Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Komorowski to także tamten pierwszy, żelazny zaciąg. Nawet wśród radykałów, mimo że skrajność poglądów to cecha raczej młodości, prym wciąż wiedzie Janusz Korwin-Mikke. Przez całe lata do polityki dochodziły nowe postaci, ale była to na ogół działalność sezonowa, ludzie ci znikali po jednej czy dwóch kadencjach władzy (co robi dzisiaj Marian Krzaklewski?) i nie wiadomo, czy taki los nie czeka najnowszego beniaminka politycznego establishmentu – Janusza Palikota.

Brutalni i bezradni

Przez prawie ćwierć wieku demokracji zmieniło się wiele, w życie wkroczyło nowe pokolenie, niepamiętające PRL, pojawiły się rewolucja Internetu i nowe metody komunikacji, nastąpiła zmiana mód i stylu życia. A u władzy jest wciąż to samo pokolenie, które dyktowało warunki już w epoce telefonów na tarczę.

Polska polityka nie dochowała się młodych następców, którzy mieliby potencjał, zręczność, charyzmę, jakie cechowały starszych kolegów. Powodów szuka się, między innymi, w deficycie wewnątrzpartyjnej demokracji. Badanie Instytutu Spraw Publicznych z zeszłego roku wykazało, że 60 proc. respondentów uważa, iż w PiS nie funkcjonują mechanizmy demokratyczne, 39 proc. tak postrzega Platformę, 37 proc. – Ruch Palikota, a 34 proc. – SLD. Nieźle w tym badaniu wypadło PSL – 29 proc. Może także dlatego właśnie tam dokonała się cywilizowana wymiana przywódcy.

Na jednej z konferencji zorganizowanych przez ten instytut Bartłomiej Nowotarski, konstytucjonalista, wyraził pogląd, że „ci członkowie, którzy wdali się w konflikt ze zwycięzcą, mogą jedynie odsunąć się na dalszy plan lub odejść i utworzyć nową partię”. Jacek Raciborski, socjolog polityki, zauważył natomiast, że „brak demokracji wewnątrzpartyjnej prowadzi do spadku efektywności procesu rekrutacji do polityki. Kandydaci reprezentują niski poziom merytoryczny, często są bowiem wychowani w młodzieżówkach partyjnych, które nie produkują szczególnie dużo kapitału społecznego i doświadczenia, ucząc cynizmu i absolutnej bezwzględności w rywalizacji o zasoby”.

Zresztą wystarczy przyjrzeć się stylowi uprawiania polityki poprzez zaplecze każdej z partii, choćby w samorządach, gdzie nie brakuje reprezentantów młodszego pokolenia działaczy, ale też nie brakuje wyrachowania i koniunkturalizmu, w jeszcze większym natężeniu niż w parlamencie.

Ale boisko jest to samo dla wszystkich. A nowe czasy nie wykreowały jednak żadnego polityka, który byłby w stanie skutecznie przejąć władzę w partii, wygrać wybory parlamentarne, o prezydenckich nie wspominając. Pokolenie ’89 okazuje się nadzwyczaj sprytne i doświadczone w politycznej psychologii i praktyce. Młodsi nie bardzo mogą się przebić; okazuje się, że w dużej polityce są po prostu za słabi, mało zdolni, bez wyrazu. Zamiast budować własną pozycję, podczepiają się pod patronów, są na ich łasce, funkcjonują, dopóki ta łaska się nie skończy. Bywają brutalni i bezwzględni, ale nie zyskują na tym, a wręcz tracą. Starsi też nie stronią od brutalności, ale mają coś ponadto, jakiś naddatek woli.

W efekcie polska polityka, przed którą stoją nowe – ekonomiczne, cywilizacyjne, technologiczne – wyzwania, wciąż nie wyszła poza okrągłostołowy zaciąg. Nie ma nowego pokolenia dążącego do władzy. Delfini nie stają się rekinami, już częściej leszczami. Jest za to pokolenie lizusów i potakiwaczy, którzy liczą głównie na szczęście i biologiczne procesy zachodzące u szefów. I za to spotyka ich kara. A polityka wciąż robiona przez tych samych będzie taka sama.

Polityka 13.2013 (2901) z dnia 26.03.2013; Polityka; s. 25
Oryginalny tytuł tekstu: "Los delfina"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną