Trzy czołowe dziennikarki prawicy, Anita Gargas, Joanna Lichocka i Ewa Stankiewicz, jakby się podzieliły zadaniami. Uświęcona mianem polskiej Joanny d’Arc Stankiewicz dba o uciskany przez władzę „lud smoleński”, Lichocka niestrudzenie wieszczy koniec Tuska i Platformy, demaskując przy okazji „przemysł przykrywkowy”, czyli „wspierające władzę media”, Gargas zaś obsługuje samą katastrofę smoleńską.
Oto próbki ich publicystycznych umiejętności z ostatnich tygodni. „Musi być naprawdę źle, skoro mimo nieustającego lansu premiera i jego ministrów w koncesjonowanych mediach elektronicznych sondaże pokazują dramatycznie niskie poparcie dla rządzących. Może stąd – z wiedzy o kruchości układu rządzącego i potężnej dezaprobacie, z jaką spotyka się on od dłuższego już czasu – wynika drastyczność metod używanych przez polityków PO? Może hamulce puszczają nie dlatego, że władza jest tak pewna swojej siły i przewagi, ale właśnie dlatego, że jest potężnie przestraszona (…). Premier i jego otoczenie na serio obawiają się Marty Kaczyńskiej, naprawdę doceniają pamięć Lecha Kaczyńskiego i mit zmarłego prezydenta. Dobrze wiedzą – lepiej niż my wszyscy – że pewnego dnia to wszystko, co przez lata rządów uczynił Tusk, i to, czego nie zrobił, może go zmieść nie tylko z fotela premiera, ale w ogóle ze sceny politycznej. To strach każe platformersom sięgać po przemoc” – pisała Lichocka w „Gazecie Polskiej” na początku lutego.
„Jesteśmy w bardzo groźnej sytuacji. To znaczy mamy do czynienia nie z nieudolnymi rządami jakiejś grupy, która po prostu kopie sobie w piłkę i nie chce jej się przypilnować jednych czy drugich interesów. Mamy do czynienia z rozbiorem Polski: gospodarczym, politycznym, praktycznie we wszystkich dziedzinach. Mamy do czynienia również ze zbrodniarzami. Bo to nie są tylko nieudacznicy, ale zbrodniarze. Mamy kolejną śmierć osoby publicznej w Polsce, eksperta lotniczego Krzysztofa Zalewskiego [przedstawianego w GP jako eksperta badającego katastrofą smoleńską – red.], mamy całą serię zgonów” – to fragment wypowiedzi Stankiewicz z programu „Rozmowa Niezależna” umieszczonego pod koniec grudnia na stronie „Gazety Polskiej”.
Wreszcie Gargas, która w niedawnym wywiadzie dla „Polski” twierdząc, że 10 kwietnia 2010 r. na pokładzie Tupolewa „wybuchy miały miejsce” zasugerowała, że katastrofa smoleńska była w istocie robotą Kremla. „Znane są w najnowszej historii przypadki, kiedy Kreml zwyczajnie likwidował przeciwników politycznych. O tych zbrodniczych metodach załatwiania porachunków politycznych nie powinniśmy zapominać. Podobnie jak powinniśmy pamiętać, że wywiad rosyjski zawsze bardzo aktywnie działał i jest skuteczny do dziś. Moskwa nie akceptuje sprzeciwu”.
Swoją ostatnią krucjatę Anita Gargas rozpoczęła na początku roku w sali kina Wisła na warszawskim Żoliborzu (kilkaset metrów dalej stoi rodzinny dom Kaczyńskich). – Wydrzemy prawdę o katastrofie niezależnie od tego, iloma warstwami kłamstwa będzie skrywana. To mogę państwu obiecać – mówiła do wypełnionej po brzegi sali podczas premierowej projekcji „Anatomii upadku”, swego najnowszego filmu o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Przetłumaczony na kilka języków, reklamowany jako ten, który „rozbija w pył oficjalną wersję przebiegu katastrofy”, miał być głównym egzorcyzmem przeciwko ostatniemu przejawowi tego „kłamstwa”, czyli filmowi National Geographic Channel „Śmierć prezydenta. W oczach wyznawców egzorcyzmem zapewne skutecznym, w końcu „Anatomię” pokazaną w pierwszym programie TVP obejrzało 3,1 miliona widzów, o ponad 200 tys. więcej niż rekonstrukcję National Geographic, co zresztą skwapliwie odnotowały prawicowe media.
Sukces filmu Gargas w publicznej telewizji zapewne wyniesie go do rangi kolejnej części smoleńskiej ewangelii filmowej po „Solidarnych 2010” i „Mgle”. Ją samą ustawi na równi z autorkami tych filmów: Ewą Stankiewicz i Joanną Lichocką, która w przedzień trzeciej rocznicy katastrofy smoleńskiej pokazała swój najnowszy dokument o Lechu Kaczyńskim pt. „Prezydent”.
Wszystkie one mają w sobie specyficzną żarliwość i emocję raczej niespotykaną w „męskiej”, prawicowej publicystyce. Jakby tu chodziło o coś więcej, a podział na dobro i zło, światło i ciemność, był jeszcze bardziej wyrazisty.
Formacja
Znajomi mówią, że nie były zwyczajne. Każda podobno miała w sobie to coś, co wyróżnia z tłumu i pcha do przodu. Gargas, najstarsza z nich (rocznik 1964), z racji wcześniejszego urodzenia jako jedyna miała okazję wykazać się w solidarnościowym podziemiu. W latach 80. jako studentka matematyki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach należała do Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Solidarności Walczącej.
Znajomi z tamtych czasów pamiętają, że wyróżniał ją ostry antykomunizm. Kiedyś, już w wolnej Polsce, miała powiedzieć, że komunistów nienawidzi i zawsze będzie ich ścigać. – Znamy się prawie 35 lat i od kiedy pamiętam, Anita była typem zdecydowanie walczącym. Była radykalna i jednoznaczna. Taki ma charakter. Gdy ją odwiedzałam, zastanawiałam się czasem, skąd w niej tyle tego charakteru – wspomina Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka PO, koleżanka Gargas jeszcze z czasów nauki w katowickim liceum im. Marcelego Nowotki (razem też studiowały matematykę i pracowały w „Tygodniku Solidarność”, gdzie Gargas na początku lat 90. stawiała pierwsze kroki w poważnym dziennikarstwie). – Z powodu tego radykalizmu czułam się przy niej czasem jak ciocia, bo choć jestem dwa razy mniejsza, to często próbowałam tonowaćjej zapędy. Spokojniej Anita, mówiłam.
Już w liceum Gargas potrafiła pójść ostrym kursem. Na jeden z pochodów pierwszomajowych przyszła z ustami wymalowanymi wściekle czerwoną szminką, z imponującym afro na głowie. W tamtych czasach wymagało to odwagi, bo nie mogło zostać odebrane inaczej jak prowokacja.
W przypadku młodszej o trzy lata Stankiewicz to coś – jak wspominają znajomi – w pełni ujawniło się na studiach w łódzkiej filmówce. Miała wtedy za sobą ukończoną polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim, doświadczenie z reportażem w Radiu Wrocław i roczny epizod jako stewardesa w amerykańskich liniach Delta. – Niezwykle dynamiczna, lubiła przewodzić grupie. W szkole filmowej panuje pięknoduchostwo, a ona potrafiła rozmawiać w bezkompromisowy sposób, mocno angażowała się w otaczającą rzeczywistość. A do tego miała talent do reżyserii – wspomina prof. Mariusz Grzegorzek, jej wykładowca ze szkoły filmowej. Pamięta, że potrafiła pójść do dziekana i rzucić mu w twarz, że zajęcia są beznadziejne, nie pamięta za to, by kiedykolwiek ujawniała swoje poglądy polityczne.
Kolega z tego samego roku studiów: – Była typem zbawcy świata. Gdy się w coś angażowała, robiła to wręcz fanatycznie. Koleżanka: – Zawsze była w niej pewna histeryczność, ale głównie dobijanie się o sprawiedliwość dla biednych ludzi, których pokazywała w studenckich etiudach. Jak robiła film, w tych swoich emocjach, wszystko było podporządkowane idei. Tej wiary i szczerości bardzo jej zazdrościłam.
Gdy Stankiewicz studiowała reżyserię, Joanna Lichocka (rocznik 1969) była od dawna znaną dziennikarką, po stażu m.in. w „Tygodniku Solidarność”, gdzie poznała Anitę Gargas. Nazywała się wówczas Bichniewicz (po ówczesnym mężu) i pracowała w Polsacie. Ówczesny szef informacji i publicystyki Bogusław Chrabota zapamiętał ją jako osobę o dużym politycznym temperamencie. – Była szczerą antykomunistką. To było widoczne. Ale przy tym miała dobry warsztat, mocno angażowała się w pracę. Z mnóstwem pomysłów, zawsze chętna do komentowania wydarzeń politycznych. Taki żywy umysł – opowiada Chrabota.
– Na studiach [Lichocka skończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim – red.] bardzo rozrywkowa, chodziłyśmy na wiele imprez, które wtedy odbywały się głównie w mieszkaniach. Fajna do babskich rozmów. O ciuchach, o facetach, o związkach. Miała do tego dystans – wspomina dawna koleżanka. – Gdy ją spotkałam po Smoleńsku, zdziwiła mnie jej żarliwość. Wcześniej tego w niej nie było – dorzuca. Żarliwość, za którą zapłaciła wysoką cenę, tracąc najbliższe przyjaciółki.
Rozstania z najbliższymi koleżankami nie są też obce Ewie Stankiewicz, która od czasów studiów tworzyła zgrany duet z Anną Jadowską (razem wyreżyserowały nagrodzony na festiwalu w Gdyni offowy „Dotknij mnie”). Dzisiaj Jadowska nie chce rozmawiać o dawnej przyjaciółce.
Podobnie Anna Ferens, z którą Stankiewicz nakręciła swój najgłośniejszy film – „Trzech kumpli”, czyli historię trzech studentów – opozycjonistów z Krakowa: Stanisława Pyjasa, Bronisława Wildsteina i Lesława Maleszki. Choć na film spadł deszcz nagród w kraju i za granicą (m.in. prestiżowa nagroda im. Andrzeja Wojciechowskiego), Stankiewicz jakby dziś się go wstydziła – powstał w końcu na zamówienie i za pieniądze TVN, czyli telewizji „reżimowej”.
Przemiana
Stankiewicz zmieniła się po śmierci rodziców, którzy zmarli w krótkim czasie, gdy kończyła studia filmowe. „Zanim dotknęła ją tragedia rodzinna, była wesołą, zwariowaną, wręcz ekscentryczną dziewczyną. Potem spoważniała” – mówił „Przekrojowi” dwa lata temu Andrzej Kuryłowicz, były partner. Dziś jest wręcz uduchowiona, co słychać w jej głosie nawet wtedy, gdy odmawia rozmowy z POLITYKĄ.
W przypadku Lichockiej jej mocny skręt w prawo zaczął się gdzieś w połowie lat 90., po wyjściu za mąż za Michała Bichniewicza, z zawodu inżyniera budownictwa, byłego współpracownika Antoniego Macierewicza jeszcze z czasów jego ministrowania w MSW (1992 r.). Bichniewicz był w zespole, który przygotowywał listy polityków figurujących w archiwach SB jako agenci. Po dojściu PiS do władzy w 2005 r. Bichniewicz znalazł się w składzie komisji weryfikującej kadry Wojskowych Służb Informacyjnych. Dobrze też znał Jarosława Kaczyńskiego – w 1993 r. wydał wywiad rzekę z późniejszym prezesem PiS „Czas na zmiany”. – To on poznał ją z prezesem i to pod jego wpływem Joanna zaczęła radykalizować swoje poglądy. Może imponował jej swoją wiedzą wyniesioną z MSW? – zastanawia się dobra znajoma.
Jako potwierdzenie tej teorii może służyć wydarzenie z tego mniej więcej czasu. Do sztandarowego wówczas polsatowskiego programu publicystycznego „Polityczne graffiti” Lichocka zaprosiła Wojciecha Jaruzelskiego. – I po prostu odbyło się regularne przesłuchanie prokuratorskie. Aśka oskarżała, a nie pytała. To było moralnie uzasadnione, ale nie do pogodzenia ze sztuką dziennikarską. Jej ówczesny szef Boguś Chrabota nie miał innego wyjścia i musiał ją na jakiś czas zawiesić – wspomina dziennikarz Polsatu. Kilka lat później Lichocka sama zdecydowała. Gdy szefem informacji Polsatu został związany z prezydentem Kwaśniewskim Dariusz Szymczycha, w proteście złożyła wypowiedzenie i po siedmiu latach spędzonych w stacji odeszła do dziennika „Życie”.
Podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi 2010 r. powtórzyła manewr podobny do tego, jaki wykonała z Jaruzelskim. W czasie telewizyjnej debaty między Jarosławem Kaczyńskim i Bronisławem Komorowskim jako jedna z trójki prowadzących zadawała pytania, ale tylko te jej były w istocie antyrządowymi przemówieniami, co spotkało się z krytyką Rady Etyki Mediów, która zarzuciła jej stronniczość.
Teczkowo-lustracyjne ukąszenie widać wyraźnie w życiorysie Anity Gargas. Sięga ono do słynnej „Nocy teczek” z czerwca 1992 r., gdy Antoni Macierewicz przekazał najważniejszym osobom w państwie listę z nazwiskami osób figurujących w archiwach SB jako TW. W rocznicę tych wydarzeń Gargas opublikowała ją – objętą tajemnicą państwową – w „Gazecie Polskiej”, którą wówczas kierował Piotr Wierzbicki. Od tej pory, aż do czasów smoleńskich, tropienie esbeckiej agentury stanie się jej pasją, a zarazem obsesją. – Uważała, że każdy, kto się dorobił po 1989 r., musiał mieć związki z komunistycznymi służbami. Pisała teksty o różnych aferach na styku służby – biznes, głównie paliwowy. Te teksty były nawet ciekawe, ale podlane ideologicznym sosem. Choć wówczas granic przyzwoitości nie przekraczała – wspomina Michał Matys, reporter „Gazety Wyborczej”, który współpracował z Gargas w TVP.
Lustracyjna gorliwość w pełni ujawni się u Gargas wiele lat później, gdy za rządów PiS będzie redagowała program „Misja specjalna”, w którym zajmowała się głównie ujawnianiem zawartości teczek z archiwów IPN, szczególnie znanych polityków i ludzi biznesu.
Fascynacja
Jak słychać, podobają się mężczyznom. Koleżanka Stankiewicz ze studiów twierdzi, że „Ewa uwodzi mężczyzn zaangażowaniem pomieszanym z egzaltacją”. Pod tym względem – pewnej uduchowionej, gniewnej determinacji – męska część „niepokornych” wyraźnie odstaje od trójki koleżanek.
Ale znajomi Gargas i Lichockiej mówią też o nich: „efektowne dziewczyny”. Bo przyciągały wzrok. – Joannę pamiętam jako uroczą, atrakcyjną kobietę o urodzie nastolatki. Anita była bardziej wyzywająca. Najczęściej w mini, do tego długie blond włosy – wspomina Ewa Matuszewska, na początku lat 90. sekretarz redakcji „Tygodnika Solidarność”.
Choć podziwiane przez mężczyzn, każda z nich miała problemy w relacjach z facetami – Lichocka i Gargas są po rozwodach, Stankiewicz poświęciła życie prywatne na rzecz pracy, w której potrafi się wręcz zatracić niemal do fizycznego wycieńczenia.
Dawni przyjaciele twierdzą, że najważniejszym mężczyzną w jej życiu był ojciec, który kilka lat temu zmarł na raka. Jemu i nieżyjącej matce zadedykowała swój ostatni głośny film w „erze przedsmoleńskiej” – „Tylko mnie nie opuszczaj”. Po ich śmierci założyła fundację „Dobrze, że jesteś”, która pomaga osobom obłożnie chorym i umierającym.
Wszystkie trzy sprawiają wrażenie, jakby osobiste traumy i niespełnienia próbowały zrekompensować sobie w smoleńskim nurcie, w cieniu Jarosława Kaczyńskiego. Znany polityk prawicy: – Fascynacja Jarosławem Kaczyńskim najdalej posunięta jest u Lichockiej, którą wręcz zaczarował. W tej miłości jest nieprzemakalna, skłonna wybaczyć wszystko. Nawet to, że Kaczyński zrezygnował z jej usług przy pisaniu książki, która miała ukazać się przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. I to mimo że Lichocka zaczęła już pracę. Prezes wolał wziąć do tego Stanisława Janeckiego, byłego naczelnego „Wprost”. Były polityk PiS: – Oprócz ideologicznego uniesienia widzę w tym sporo kobiecego odruchu. Skoro prezes jest taki biedny i skrzywdzony, to trzeba się nim zaopiekować i o niego zatroszczyć, wspierać go i ratować. To takie matczyno-opiekuńcze odruchy.
Tym oczarowaniem niektórzy tłumaczą ostre ataki, jakie Lichocka przypuszcza na Donalda Tuska i Platformę w „Gazecie Polskiej” i „Gazecie Polskiej Codziennie”, której jest wicenaczelną. Nieustannie wyraża naiwne zdziwienie, że to nie Kaczyński, mąż stanu, ale miałki Tusk jest premierem, który mimo kryzysów, katastrof i afer trwa na stanowisku, choć powinien być już dawno pogrzebany. – Aśka w tę walkę zaangażowała się całą sobą – twierdzi dawna przyjaciółka, była dziennikarka. Zresztą wszystkie sprawiają wrażenie, jakby na wzór mickiewiczowskiego Konrada cierpiały za miliony.
Podziw dla prezesa nie jest jednak bezwarunkowy. Szczególnie w przypadku Gargas, która nie tak dawno pozwoliła sobie na otwartą krytykę. Naturalnie w imię „prawdy o Smoleńsku”. W ostatnim numerze tygodnika „wSieci”, w rozmowie z braćmi Karnowskimi, czyniąc wyraźną aluzję do Jarosława Kaczyńskiego, stwierdziła, że politycy PiS muszą wyciągnąć wnioski z wyborczych porażek, by „nie popełniać prostych błędów”. Po czym, bez owijania w bawełnę, zarzuciła prezesowi niemal zdradę idei. „Jak można było w kampanii prezydenckiej rezygnować z tematu tragedii smoleńskiej? Przecież do niej doszło w wyniku konkretnych rządów konkretnej partii. A tu, cicho sza, milczymy”. Zagroziła również, że „jeśli PiS się nie obudzi, energia społeczna zostanie przejęta przez takich polityków [jak Roman Giertych – red.], z bardzo złym skutkiem dla państwa”.
– Anita ma uraz do Kaczyńskiego. Najpierw nie bronił jej, gdy usuwano ją ze stanowiska szefa publicystyki w TVP 1 po wyemitowaniu filmu Grzegorza Brauna „Towarzysz generał” o Wojciechu Jaruzelskim. PiS, które rządziło wtedy telewizją razem z SLD, po prostu ją poświęciło. Potem, w trakcie kampanii prezydenckiej 2010 r., została zawieszona jej „Misja specjalna”, w której zaczęły się pojawiać tematy smoleńskie, co nie było po myśli PiS – twierdzi ważny redaktor z Woronicza.
Męczeństwo
„Upominam się o normalność i demokrację metodami pokojowymi. Spotykam się z agresją fizyczną i inwektywami ze strony władzy. Domagam się elementarnych standardów, które funkcjonują w krajach demokratycznych. I sam fakt, że jest to nazywane przez niektórych radykalnymi postulatami albo szaleństwem, sytuuje nasze państwo bliżej jakiegoś księstwa Trzeciego Świata rządzonego przez lokalnego, bezkarnego kacyka. Daleko od demokracji” – napisała Ewa Stankiewicz w artykule-manifeście, opublikowanym rok po katastrofie smoleńskiej na łamach „Rzeczpospolitej”. A kacyk ten – nietrudno się domyślić, o kogo chodzi – powinien, jej zdaniem, wraz z całym rządem stanąć przed Trybunałem Stanu.
Do długiej listy zarzutów, stawianych obecnej władzy, dałoby się też dołączyć rzekome szykany, które spadają na niepokornych publicystów z prawej strony, ze Stankiewicz, Gargas i Lichocką na czele. Najbardziej bolesne to odsunięcie od publicznego radia i telewizji, na które mają niesamowite wręcz parcie, oraz wstrzymanie dystrybucji „Nie opuszczaj mnie” Ewy Stankiewicz przez firmę Gutek Film (rzekomo w odwecie za „Solidarnych 2010”). A także niezbyt wyszukana parodia w wykonaniu Tomasza Lisa, który pięć lat temu w TOK FM przedrzeźniał charakterystyczny śmiech Lichockiej, co zresztą tak oburzyło sympatyzujących z prawicą publicystów, że błyskawicznie napisali w jej obronie list.
Przykład, zresztą jeden z wielu, pokazuje, jak wielka w tym środowisku jest potrzeba walki „dla sprawy”. Koniecznie w aurze heroizmu i bohaterstwa, bo to prowadzi wprost na piedestał. – Mają wielką potrzebę zostania bohaterami –twierdzi dawna koleżanka Anity Gargas i Joanny Lichockiej. – Ich studencka martyrologia w PRL skończyła się co najwyżej na jednym strajku. Więc teraz mówią: nasza kolej, my musimy dokonać czegoś większego niż starsze pokolenia. Można dodać, że robią to w masce tzw. niezależnego i obiektywnego dziennikarstwa, pouczając w tej mierze innych. Mimo że same są w istocie misjonarkami.