Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wojna sześcioletnia

Sześciolatki w szkole, czyli wielka antyreforma

Jak to się stało, że tak niewielu Polaków dało się przekonać do wcześniejszej edukacji dzieci? Jak to się stało, że tak niewielu Polaków dało się przekonać do wcześniejszej edukacji dzieci? Leszek Zych / Polityka
Od sześciu lat wiemy, że sześciolatki mają zaczynać naukę w szkole. W rankingu reform słusznych, acz nieudolnych, tej należałoby się pierwsze miejsce.
Propaganda sukcesu wydaje się dziś głównym pomysłem resortu Krystyny Szumilas na obronę reformy.eelke dekker/Flickr CC by SA Propaganda sukcesu wydaje się dziś głównym pomysłem resortu Krystyny Szumilas na obronę reformy.

W tych dniach każdy sześciolatek i jego rodzice dowiedzą się, gdzie trafili. W dużych miastach brnęli przez wielotygodniowe rekrutacyjne rozdroża. Ale i tam, gdzie szkoła jest tylko jedna, od 2009 r. rodzice teoretycznie swobodnie wybierają edukacyjny los dziecka, a dopiero od 2014 r. wszystkie sześciolatki obowiązkowo, ustawowo trafią do szkół.

Ktoś, kto już lub jeszcze nie ma w swym otoczeniu sześciolatka, nie jest w stanie tak od razu połapać się, dlaczego w roku szkolnym 2013/14 jeden pójdzie do szkoły, drugi do przedszkola, jeden do zerówki, drugi do pierwszej klasy. Ojciec A. z warszawskiej Ochoty, zdeklarowany zwolennik szkoły, zwiedził kilka okolicznych placówek, upatrzył wedle rodzicielskiej giełdy najlepszą, ale nie wie, czy syn się tam dostanie – szkoła nie leży w ścisłym rejonie, pierwszeństwo mają dzieci ściśle rejonowe.

Mamę B. z Żoliborza do szkoły przekonała córka, bo do jednej klasy idą wszystkie koleżanki z przedszkola.

Mamę C. z Białegostoku do wyboru szkolnej zerówki skłoniła znajoma nauczycielka, która przez trzy poprzednie lata prowadziła pionierską klasę szkolnych debiutantów od szóstego roku życia (teraz są w IV klasie i zmagają się z opinią najgorszej klasy w szkole).

Ojciec D. ze stołecznej Pragi zrobił rekonesans w kilku okolicznych szkołach, ocenił, że ich przygotowanie do przyjęcia dzieci – wszystkie te kąciki zabaw, świetlice, toalety – to pic na wodę. Wolałby zostawić córkę w przedszkolu. Ale warszawskie przedszkola zerówek już nie prowadzą, a ustawowo od 2009 r. ukończyć ją trzeba. Pozostaje więc ta szkolna, lecz w upatrzonej szkole otworzą tylko jedną i trzy klasy pierwsze. A szkoła też nie jest w ścisłym rejonie rodziny D., więc szanse marne.

Mama E. z popegeerowskiej warmińskiej wsi, gdzie w promieniu kilkunastu kilometrów działa jedna placówka oświatowa – szkoła z siedmioma oddziałami, w tym przedszkolnym – widziałaby swoją sześciolatkę już w klasie pierwszej, jednak wszyscy pozostali rodzice 9-osobowej gromadki z oddziału przedszkolnego zdecydowali zostawić dzieci na repetę zerówki. Do szkoły awansuje tylko 15 siedmioletnich absolwentów tego samego oddziału przedszkolnego.

Dokąd zabrnęła reforma, proklamowana w 2007 r., gdy resort edukacji objęła Katarzyna Hall, a dzisiejsze sześciolatki właśnie się rodziły? I jak to się stało, że tak niewielu Polaków dało się przekonać do wcześniejszej edukacji dzieci – wtedy przeciwnych było 79 proc. (CBOS), a teraz wciąż 71 proc. (Homo Homini)? Nawet tacy entuzjaści, jak ojciec A., powiadają: skoro tę reformę tak bezustannie się odkłada i modyfikuje, to może coś jest na rzeczy z tym nieprzygotowaniem?

Ojciec D. swoje poglądy w ostatnich tygodniach zradykalizował: jako obywatel został potraktowany skandalicznie – państwo wmówiło mu, że ma wybór, którego faktycznie nie ma, a kosztem sześciolatków, w tym jego dziecka, próbuje się załatwić w stolicy trochę miejsc dla młodszych dzieci w oblężonych przedszkolach.

Spotkałby tysiące podobnie rozgoryczonych i wściekłych, gdyby tylko wszedł na stronę państwa Elbanowskich (organizatorów akcji „Ratuj Maluchy”), którzy właśnie zbierają 500 tys. podpisów pod obywatelskim wnioskiem o referendum w sprawie zaprzestania reformy. Na wyświetlanych tam spotach m.in. aktorzy Katarzyna Cichopek i Marcin Dorociński wzywają do „ratowania maluchów”. Sławne już dziś małżeństwo spod Warszawy, rodzice sześciorga dzieci kierują fundacją nazwaną Rzecznik Praw Rodziców. Elbanowscy dystansują się od wszelkich afiliacji politycznych, protestowali niedawno, gdy zakwalifikowano ich do gdańskich „oburzonych”. Ich determinację i wytrwałość podziwiają rozmaite media, ale ewidentnie są ulubieńcami tych prawicowych, zwłaszcza „Rzeczpospolitej”. Osiągnęli jedno – wywindowali problem sześciolatków do pakietu kwestii ideowych i politycznych, dzielących naród niczym aborcja, in vitro, Smoleńsk. Twierdzą, że wcześniejsza edukacja to podstęp rządu, który chce naród za młodu zagonić do roboty, by miał kto pracować na starzejące się społeczeństwo.

Smutne, że ten właśnie argument mocno osadził się w świadomości społecznej i mało kto pamięta racje psychologiczne czy cywilizacyjne. Po prawdzie mało się o nich mówiło, nie odbyła się na ten temat publiczna debata bądź jakaś sensowna akcja edukacyjna.

Prof. Anna Brzezińska, autorytet w dziedzinie psychologii rozwojowej, nie ma wątpliwości, że współczesne dzieci ze swoją ciekawością świata, z wiedzą, którą naturalnie wchłaniają z otaczającej rzeczywistości, skorzystałyby na szybszym przejściu z przedszkola (gdzie są chronione, kontrolowane, a wszystko jest przewidywalne) do szkoły, gdzie mają znacznie więcej kontaktów i możliwości rozwoju. Dziś często przytaczany jest argument, że intelektualnie może są do tego dojrzałe, ale emocjonalnie i społecznie – jeszcze nie. Czasem dostają taką diagnozę po dwugodzinnym badaniu tzw. gotowości szkolnej.

Prof. Brzezińska twierdzi, że po pierwsze, w takim badaniu tego się stwierdzić nie da (trzeba by przeprowadzić długotrwałą obserwację dziecka w naturalnych warunkach), po drugie – gdzież, jak nie w grupie rówieśniczej miałoby dojrzałości nabierać, po trzecie wreszcie – często chodzi o bardziej trywialne niedostatki, niż wyrafinowanie brzmiąca niedojrzałość społeczna.

One nie umieją się ogarnąć – opowiada nauczycielka z Warszawy (nazwijmy ją Wielkomiejska, bo na szczere rozmowy nauczyciele godzą się wyłącznie pod warunkiem anonimowości). – Nie potrafią ani się ubrać, ani buta zasznurować, ani zjeść samodzielnie, ani choć na chwilę skupić uwagi. Wtóruje jej nauczycielka Popegeerowska, że trzeba w te dzieci włożyć mnóstwo pracy: – Najpierw nauczyć je mówić. Autentycznie. Rodzice przyprowadzają takie dziecko, chwaląc, jakie to ono rzeczy wyczynia na komputerze, a ono po prostu nie jest przyzwyczajone, by ktoś zwracał się do niego w innej sprawie, niż to, czy chce jeść albo siusiu.

Wyręczane przez nianie i wiecznie zniecierpliwionych, zapracowanych rodziców oraz te z przeciwnego bieguna społecznego – zaniedbane przez rodziców snujących się bez pracy na granicy biedy i patologii, łączy dziś jedno: niesamodzielność. To wspólna obserwacja i pani Wielkomiejskiej, i Popegeerowskiej. Niestety, nie podzielają one też urzędowego optymizmu co do szkolnych osiągnięć sześciolatków.

Twarde dane na ten temat powinny już być – pierwsze klasy sześciolatków, jak i te mieszane, uczą się czwarty rok. I rzeczywiście, Instytut Badań Edukacyjnych prowadzi program badawczy pod nazwą TUNSS (test umiejętności na starcie szkolnym), porównując wyniki ze wszystkich wariantów wczesnej edukacji. Kiedy „Rzeczpospolita” niedawno zaatakowała Instytut, że prowadzi te badania pod gotową ministerialną tezę (jakie to sześciolatki są genialne), jego dyrekcja w otwartym liście odpowiadała, że wyniki będą znane dopiero jesienią, a w ogóle to dopiero w maju odbędzie się druga tura tego niezależnego naukowo projektu. Jednocześnie jednak na stronie MEN można przeczytać entuzjastyczną informację z powołaniem się na TUNSS oraz Ogólnopolskie badanie umiejętności trzecioklasistów, że te dzieci, które poszły do szkoły w wieku sześciu lat, osiągają wręcz lepsze wyniki z polskiego i matematyki, niż dzieci debiutujące rok później.

Propaganda sukcesu wydaje się dziś głównym pomysłem resortu Krystyny Szumilas na obronę reformy. Epatuje on sumą ponad 2 mld zł, wydaną na przystosowanie szkół do przyjęcia małych dzieci i uczynienie z nich „szkół radosnych”. Reakcja jest naturalna – niemal każda szkoła uważa, że skoro dzielono aż tyle, to jej skapnęło niesprawiedliwie mało. Ponadto nauczycielki twierdzą, że technologiczne przystosowanie budynków, klas, toalet, kuchni – choćby klepnięte przez NIK i sanepid (wyniki kontroli wypadają całkiem pozytywnie) – jest iluzją.

Większość szkół naprawdę się postarała, ale jeśli szkolne oddziały liczą po 25–28 dzieci, a takie są realia, to trudno o coś więcej niż dywanik i przestawianie stolików po trzech lekcjach, by było gdzie odsapnąć. Trudno też o indywidualizację nauczania, łączenie zabawy z nauką i inne cymesy, z których teraz za pomocą tzw. ewaluacji, czyli biurokratycznej sprawozdawczości, szkoły spowiadają się ministerstwu. Wyjdzie pewnie dobrze, bo przecież zhierarchizowana struktura oświatowa nawykła jest do spełniania oczekiwań. Poza tym gdyby wyszło źle, okazać by się mogło, że i nauczyciele nie za dobrze są do reformy przygotowani.

W badaniach CBOS okazało się, że rodzice ze wszystkich aspektów nauczania początkowego najlepiej oceniają właśnie nauczycieli (najmniej zadowoleni są z działalności świetlic). Prof. Brzezińska zwraca jednak uwagę, że na studiach pedagogicznych do wielu nowych problemów po prostu ich się nie przygotowuje. Na przykład właśnie do motywowania i skupiania uwagi licznej grupy. Na przykład do pracy z dziećmi w zróżnicowanym wieku. Na przykład do radzenia sobie z agresją. I pewnie z taką sytuacją, o której opowiada Wielkomiejska: – Siedzimy z koleżankami na przerwie i one kpią: patrz, te nasze siedmiolatki to już się zakochują. A twoje gamonie? Łażą na czworakach i szczekają.

Co zatem robić? Brnąć, posłać wreszcie i sześcio-, i siedmiolatki do szkół w 2014 r., nie zawracać sobie głowy problemem, że skumulują się dwa roczniki, i odtrąbić, że dołączyliśmy do 22 europejskich państw, gdzie edukacja zaczyna się w wieku sześciu, a nawet pięciu lat? Kolejne majstrowanie przy reformie pewnie jeszcze bardziej by ją osłabiło. Ale wszyscy nasi rozmówcy twierdzą, że warto się zastanowić nad stopniowym umieszczaniem w ławkach sześciolatków – najpierw dzieci urodzonych w początkowych miesiącach danego rocznika, a dopiero po roku dołączenie kolejnych, najmłodszych biologicznie. Na pewno też sens miałoby opracowanie rzetelnego, niepropagandowego poradnika dla rodziców, jak przygotować dziecko do szkoły. Niektórzy w popłochu próbują czteroletnie szkraby uczyć czytać, pisać, liczyć. A tu naprawdę chodzi o te sznurowadła. I o to, że jak dorosły coś chce powiedzieć, to trzeba na chwilę przestać szaleć.

Prof. Brzezińska mówi, że zabrakło strategii wprowadzania tej reformy. Trzeba było do niej pozyskać rodziców i nauczycieli, a tak i jedni, i drudzy czują dziś niepokój, nie mają poczucia bezpieczeństwa. To się udziela dzieciom – choć też bez przesady z tymi dramatycznymi doniesieniami, jakoby masowo obgryzały paznokcie i zapadały na depresje. Próg czeka je dopiero po trzeciej klasie, kiedy zderzą się – choć w tych samych murach – z zupełnie inną szkołą. Tradycyjną, surową, z kilkunastoma nauczycielami, zeszytami, ocenami, rankingami. Tu też trzeba by ruszyć w kierunku „szkoły radosnej” lub choćby nieco unowocześnionej i przystosowanej do młodszych uczniów. Sześć lat zmitrężono na sześciolatki.

Polityka 17-18.2013 (2905) z dnia 23.04.2013; Kraj; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Wojna sześcioletnia"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną